Brown Sandra - Zazdrość.pdf

(3774 KB) Pobierz
173530137 UNPDF
Sandra Brown
ZAZDROŚĆ
Z angielskiego przełożyła Maciejka Mazan
Tytuł oryginału ENVY
Projekt okładki Michat Sosnowski
Redaktor prowadzący Ewa Niepokólczycka
Redakcja Krystyna Mazurkiewicz
Redakcja techniczna Lidia Lamparska
Korekta Maciej Korbasiński Dorota Malinowska
Zazdrość, Prolog
Key West, Floryda, 1988 r.
Sardynki i krakersy. Filary jego jadłospisu. Plus kawał cuchnącego sera,
koszerne kiszone ogóreczki i oto, szanowni państwo, cztery podstawowe grupy
żywności, czego chcieć więcej. Życie jak w Madrycie.
Tak przedstawiała się niezachwiana opinia Hatcha Walkera, którego spalona
słońcem, wychłostana wiatrem twarz nie raziłaby tylko między maszkaronami z
Notre-Dame. Kiedy przeżuwał kolacyjkę, jego zmrużone oczy, przywykłe do
porywistych szkwałów, spoglądały na horyzont. Wypatrywał błyskawic,
zwiastujących zbliżającą się burzę. Tu, na lądzie, na razie nic nie zapowiadało
nawałnicy, ale czuto się ją w powietrzu, rosnącą w silę, wysysającą wilgoć z wody,
by oddać ją ziemi w postaci siekących strug ulewnego deszczu.
To później. Teraz na bezchmurnym niebie nad przystanią wisiał sierp
księżyca. Gwiazdy rzucały wyzwanie neonom. Ale Hatch nie dał się nabrać.
Wyczuwał w kościach zbliżającą się zmianę pogody jeszcze przed barometrem.
Czuł zapach burzy, zanim pierwszy mocniejszy podmuch wiatru wydął żagle. Jego
prognozy pogody były prawie zawsze trafione. Przed świtem spadnie deszcz.
Zmiażdżył ogórka w pożółkłych od nikotyny zębach; z satysfakcją
posmakował pachnącego czosnkiem kwasu, który zagryzł kęsem sera. Lepiej być nie
może. Nigdy nie rozumiał gości wydających tygodniową pensję na posiłek, który
nie nasyciłby kanarka, podczas gdy mogliby zjeść równie dobrze – a na jego rozum
dużo lepiej – za półtora dolca. Najwyżej.
Oczywiście, nie płaci się za samo żarcie. Trzeba jeszcze bulnąć za utrzymanie
parkingowych i za te wykrochmalone białe obrusy, za kelnerów z kolczykami w
uszach, sztywnych jakby kij połknęli, i obrażających się, jeśli człowiek poprosi ich o
dodatkową porcję chleba. I za wymyślną francuską nazwę ryby, która normalnie
nazywałaby się daniem dnia. Widywał już takie pretensjonalne knajpy w portach
całego świata. Kilka zalęgło się nawet tutaj, w Key West, i z tych kpił najbardziej.
W weekendowe noce ulice były względnie spokojne. Sezon turystyczny
dobiegał końca. Dziękujmy Panu za małe łaski, pomyślał, siorbnął pepsi z puszki i
parsknął z pogardą na myśl o turystach w ogóle, a o tych, którzy zwalili się do Key
West, w szczególności. Co roku zlatywali się tysiącami, wysmarowani kremami do
opalania, śmierdzącymi jak małpie rzygi, obwieszeni aparatami fotograficznymi i
kamerami, wlokąc za sobą jęczące dzieci, które wolałyby pojechać do Orlando i
radować się stworzonymi przez człowieka cudami Disneylandu, zamiast podziwiać
jedne z najbardziej oszałamiających zachodów słońca na tej planecie.
Hatch mógł tylko gardzić tymi idiotami, którzy przez pięćdziesiąt tygodni w
roku pracują na wczesną wieńcówkę, a przez dwa pozostałe wysilają się dwa razy
bardziej, żeby się dobrze zabawić. A jeszcze bardziej zadziwiające było to, że za ten
przywilej byli gotowi zastawić te swoje białe, miękkie tyłki.
Niestety, zależał od nich. Poważny dylemat moralny. Gardził tą turystyczną
stonką, ale nie mógł bez niej zarobić na życie. Do jego sklepiku trafiała część
pieniędzy, które wczasowicze wydawali w mieście podczas swego hałaśliwego
pobyłu. Wyposażał ich w akcesoria do nurkowania, wypożyczał łodzie, zabierał na
otwarte morze na połów ryb, skąd wracali ze zdjęciami, na których ich spalone
słońcem, uśmiechnięte gębule sąsiadowały ze szlachetnymi rybami,
prawdopodobnie bardziej upokorzonymi tym towarzystwem niż faktem, że dały się
złapać.
Dziś interesy nie szły najlepiej, ale za to mógł odetchnąć. Ulga, można
powiedzieć. Taka cisza nie jest zła. Zwłaszcza na dłuższą metę. W porównaniu z
życiem na statkach handlowych, których kajuty są hałaśliwe i ciasne, a prywatność
nie istnieje. Miał już tego po dziurki w nosie, piękne dzięki. Nie ma większego
miłośnika samotności i ciszy niż Hatch Walker.
Wody zatoki były spokojne jak jezioro. Przybrzeżne latarnie odbijały się w
tafli, niezmąconej ani jedną zmarszczką. Od czasu do czasu rozlegało się
skrzypienie masztu albo telefon, dzwoniący na którymś jachcie. Czasem od strony
przybrzeżnych klubów nocnych napływało parę nut, rytm perkusji. No i ten
nieustanny szum samochodów. Poza tym było cicho i choć z finansowego punktu
widzenia oznaczało to chudy tydzień, Hatch był zadowolony.
Dziś mógł zamknąć wypożyczalnię i wcześniej pójść do domu, ale jedna z
jego łódek jeszcze nie wróciła. Ośmiometrowa, wypożyczył ją jakimś dzieciakom,
jeśli tych dwudziestoparolatków można nazwać dziećmi. W porównaniu z nim na
pewno. Dwaj mężczyźni, jedna kobieta. Według niego mieszanka wybuchowa, w
każdych okolicznościach.
Dzieciaki były opalone i szczupłe, atrakcyjne i pewne siebie do granic
zarozumiałości. Hatch podejrzewał, że pewnie nie przepracowali uczciwie ani
jednego dnia w życiu. Byli tutejsi, albo przynajmniej tu zadomowieni. Czasem ich
widywał. Weszli na pokład tuż przed zachodem słońca, już nieźle naprani, mieli ze
sobą parę skrzynek z lodem. Ciężkie jak kamienie, sądząc z tego, jak się pod nimi
uginali. Duża szansa, że mieli w nich gorzałę. Za to nie mieli wędek. Wypłynęli w
morze na parę godzin pijaństwa i rozpusty, albo nie nazywał się Hatch Walker.
Nawet się zastanawiał, czy w ogóle wypożyczyć im łódkę, ale pomyślał o prawie
pustej kasie i uznał, że nie są jednak pijani w trupa.
Surowo przykazał im nie pić podczas nawigacji. Uśmiechnęli się fałszywie
jak handlarze brylantów i zapewnili, że ani im to w głowie. Jeden skłonił się w pas,
ledwie hamując śmiech z tego, co musiało mu się wydawać kazaniem starego
pierdziela. Drugi zasalutował służbiście i zawołał: „Aj, aj, kapitanie!”.
Hatch pomógł młodej kobiecie wsiąść na pokład. Miał nadzieję jak jasna
cholera, że dziewczyna wie, w co się pakuje. Chyba wiedziała. Ją także widywał.
Wiele razy. Z tłumami mężczyzn. Przepaska na oko zakrywałaby więcej ciała niż
jej majteczki bikini, a Hatch byłby niegodny miana mężczyzny, gdyby nie
zauważył, że mogłaby sobie nie zawracać głowy noszeniem biustonosza.
Zresztą nie nosiła go długo.
Jeszcze nie wypłynęli z przystani, kiedy jeden z nich zerwał go z niej i
pomachał nim nad głową jak sztandarem. Jej wysiłki, by go odzyskać, przerodziły
się w zabawę pełną łaskotek i chichotów.
Hatch odprowadził ich wzrokiem, pokręcił głową i pomyślał, jakie to
szczęście, że nie ma córki, której cnoty musiałby strzec.
Wreszcie w puszce została tylko jedna sardynka. Hatch wyłowił ją z oleju,
ułożył ukośnie na krakersie, dodał ostatni kawałek ogórka i płatek sera, oblat to
hojnie sosem tabasco, przydusił drugim krakersem i wsadził całość do ust, po czym
otrzepał brodę z okruszków. Przeżuwając z zadowoleniem, zerknął przypadkiem ku
ujściu przystani. To, co zobaczył, sprawiło, że kanapka utknęła mu w gardle. Jej
rożek podrażnił mu przełyk; przełknął ją w całości.
– Co, do diabła?…
Ledwie zdążył wypowiedzieć tę myśl na głos, ryk syreny zbliżającej się łodzi
niemal wykopał go ze stołka.
I tak by wstał. Zanim połknięta w całości kanapka dotarta na dno żołądka,
Hatch był już za drzwiami rozchwianej szopy, mieszczącej jego wypożyczalnię, i
gniewnie sadził wielkimi susami ku przystani, machając rękami i wrzeszcząc na
pilota łodzi – prawdopodobnie turystę z któregoś z tych głupich śródlądowych
stanów, gdzie wodę widuje się najwyżej w korycie – że płynie za szybko, że łamie
przepisy i że te wygłupy będą go kosztować spory mandat, jeśli nie parę dni w
areszcie.
Potem zdał sobie sprawę, że to jego łódź. Jego! Ten cholerny kretyn naraża na
uszkodzenie jego łódź, największą i najlepszą z całej floty!
Dopiero teraz wybuchnął potokiem wyzwisk – mroczne dziedzictwo służby
we flocie handlowej. Jak dostanie tych gnojków w swoje ręce, pożałują, że
tatusiowie w ogóle ich spłodzili. Może jest stary, brzydki i garbaty, może i ma siwe
wąsy, może i kuleje po niefortunnej różnicy zdań z pewnym kubańskim
nożownikiem, ale jeszcze potrafi sobie radzić z chłoptasiami z dobrego domu. „I
niech się wam nie zdaje, że nie, wy małe wredne gnojki!”.
Łódź nie zwolniła nawet za bojami. Pruła jak pocisk w kierunku brzegu.
Minęła o włos piętnastometrową żaglówkę, która rozkołysała się dziko na falach,
szalupa stuknęła w burtę wypieszczonego jachtu pewnego multimilionera, goście,
sączący ostatniego drinka przed snem, rzucili się do relingu i zaczęli wrzeszczeć na
nieostrożnego młodzieńca za kotem sterowym. Hatch pogroził mu pięścią. Ten
pijany kretyn walił prosto w przystań, jak kamikadze. Nagle wyłączył silnik i ostro
skręcił. Spod dziobu bryznęła piana.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin