Dailey_Janet_Przyrodnie_siostry.pdf

(936 KB) Pobierz
Janet Dailey
Janet Dailey
Przyrodnie siostry
Część pierwsza
1
1 romienie słońca przebijały się przez gęstwinę liści dębu i muskały stary nagrobek z marmuru
zdobiący rodzinny grób Lawsonów. Wokół raz jeszcze zebrali się uczestnicy ceremonii
pogrzebowej, a poświęcona ziemia miała przy-jąć doczesne szczątki kolejnego Lawsona. W
Huston chowano dziś Roberta Deana Lawsona juniora, nazywanego przez wszystkich
Deanem.
Abbie Lawson nie mogła się pogodzić z nagłą śmiercią ojca. Policja orzekła, że to był
wypadek. W drodze z lotniska jechał zbyt szybko i nie dostrzegł zakrętu. Abbie wiedziała, że
ojciec wracał z podróży handlowej do Los Angeles. Zginął na miejscu, zapewniono ją i jej
matkę-jak gdyby dzięki temu łatwiej było się pogodzić ze stratą.
Abbie nigdy nie czuła się tak blisko związana z oj cem j ak właśnie teraz. Przez całe życie
walczyła o jego miłość i zawsze siej ej wydawało, że dzieli ich coś, co tylko Dean mógł
wyjaśnić. Ciągle czuła jakiś dystans nie do pokonania. Z pewnością lubił swoją córkę, ale
czyją kochał?
Zamyślona oderwała wzrok od zamkniętej, przystrój onej żółtymi różami trumny i popatrzyła
po zgromadzonych uczestnikach uroczystości. Nie było ich wprawdzie tak wielu, j ak przed
dziewiętnastu laty na pogrzebie jej dziadka, ale R.D. Lawson senior należał przecież do
pionierów przemysłu naftowego. Był tym, który w ciężkich latach odbudowy po wojnie
domowej jeszcze pomnożył rodzinny majątek.
Śmiały, kuty na cztery nogi, bardzo pewny siebie - takim Abbie pamiętała swojego dziadka.
Miała osiem lat, kiedy umarł. Sądząc po krążących anegdotach, musiał być fascynującą
osobowością, ale również człowie-
kiem, któremu nie brakowało surowości. Siła przebicia była niezbędną cechą mężczyzny w
pionierskich dniach przemysłu naftowego.
Lawsonowie nie byli jednak milionerami naftowymi w ścisłym znaczeniu tego określenia.
Pieniądze przyniósł im raczej patent na szlam wiertniczy -płynną substancję pompowaną do
otworu wiertniczego w celu rozmiękczenia ziemi, oczyszczenia otworu i utrzymywania stałego
ciśnienia. W końcu lat dwudziestych, po wieloletniej pracy na wydajnych teksańskich polach
naftowych, Lawson senior wprowadził na rynek własną mieszankę tego szlamu i stworzył
obracające milionami przedsiębiorstwo.
Po śmierci dziadka oraz sprzedaniu firmy przez ojca Abbie pozycja rodziny w Houston uległa
zmianie. Lawsonowie nie należeli już do wielkich świata przemysłu naftowego. Jednak Dean,
mimo swoich obowiązków adwokata i odnoszącego sukcesy hodowcy koni, nadal pielęgnował
wieloletnie kontakty z byłymi partnerami w interesach, tak więc rodzina wciąż jeszcze liczyła
się w towarzyskich kręgach miasta. Dlatego także dziś przybyła na pogrzeb stosowna liczba
prominentów.
1
Dziwne, że w takich chwilach w ogóle się rej estruje podobne sprawy, pomyślała Abbie. Nagle
ocknęła się z rozmyślań, ponieważ kątem oka dostrzegła jakiś ruch i odwróciła się. Stojąca
obok niej matka ocierała pod woalkąłzy. Jednak zaintrygował ją i wywołał uczucie niepokoju
widok młodej kobiety stojącej w pobliżu grobowca, kobiety, która wydawała jej się
zdumiewająco znajoma. Podobieństwo było tak uderzające, że Abbie pobladła z wrażenia.
Wytrącona z równowagi nie mogła oderwać od niej oczu.
- Módlmy się - zaintonował ksiądz. - O Panie, zgromadziliśmy się, by doczesne szczątki
Twego sługi Deana Lawsona...
Abbie przysłuchiwała się, nie rozumiejąc słów. Nadal była odurzona widokiem młodej kobiety.
To niemożliwe, to nie może być prawda, myślała. Ta druga opuściła głowę. Lekki powiew
poruszył bujne, połyskujące, kasztanowe włosy okalające jej twarz. Były w dokładnie takim
samym odcieniu jak włosy Abbie. Jeszcze bardziej wyprowadził jąjednak z równowagi kolor
oczu nieznajomej: promienny błękit królewski. Jej dziadek nazywał go „błękitem Lawsonów" i
stale z dumą podkreślał, że oczy Lawsonów są „bardziej błękitne niż teksańskie chabry".
Abbie miała szczególne uczucie -jakby w wadliwym lustrze widziała lekko zniekształcone
własne odbicie. Mimowolnie dotknęła swoich włosów, jak gdyby chciała się upewnić, czy
ciągle jeszcze są gładko spięte w elegancki węzeł i nie spadaj ąj ej swobodnie na ramiona jak
włosy nieznajomej. Kim ona mogła być?
Pytanie to nurtowało j ą aż do chwili, gdy wymruczane chórem „amen" zasygnalizowało koniec
uroczystości pogrzebowych. Stojący dotychczas
w bezruchu tłum zaczął się przemieszczać i Abbie straciła nieznajomą z oczu.
Kiedy ksiądz zbliżał się do niej, by złożyć kondolencj e, Abbie troskliwie położyła rękę na
ramieniu matki, kieruj ąc się instynktem opiekuńczym, który odczuwała wobec nadwrażliwej
Babs Lawson. Takjak dlajej ojca, również dla Abbie przyzwyczaj eniem stało się izolowanie
matki od wszelkich nieprzyj em-ności. Babs nie była stworzona do problemów. Postępowała
tak, jakby ich w ogóle nie było, w nadziei, że dzięki temu znikną ze świata. Abbie natomiast
odziedziczyła dumę i nieugiętość Lawsonów i rzeczą oczywistą było dla niej stawianie czoła
wszystkim sytuacj om - tak j ak teraz. Nie mogąc usunąć z pamięci wizerunku tej kobiety,
przebiegała oczami po twarzach stojących wokół ludzi i tylko jednym uchem słuchała wyrazów
współczucia duchownego. Obca kobieta, tak do niej podobna, nie mogła przecież nagle
zniknąć. Gdzieś musiała być.
Szukając pomocy, odruchowo zwróciła się do Benedykta Jabłońskiego, jak czyniła to przez
prawie całe swoje życie. Ben był ubrany w tweedo-wy garnitur, który miał zapewne tyle samo
lat co on. Czapkę z małym daszkiem trzymał w rękach. Jego gęste, zwykle niesforne siwe
włosy były gładko zaczesane do tyłu i wyglądały niemal porządnie. Wiek pozostawił głębokie
ślady na jego twarzy, jednak wciąż jeszcze biła od niego siła i wrażenie solidności. Nic nie
mogło go wyprowadzić z równowagi. Nie było to dziwne, jeżeli się wiedziało, co przeżył
podczas wojny w ojczystej Polsce pod okupacją niemiecką, a potem pod Sowietami.
Ben należał do rodziny od kiedy Abbie mogła sięgnąć pamięcią. Przybył do nich zapewne
wówczas, kiedy jej dziadek zapoczątkował hodowlę koni arabskich. Od tej pory był dla Abbie
jakby drugim ojcem. Łączyła ich nie tylko wspólna miłość do koni. Był również człowiekiem,
który zawsze starał się jej pomóc. Już jako dziecko zwracała się do niego ze swoimi
problemami i pytaniami.
2
Ten poważny mężczyzna, który rzadko się śmiał, spojrzał teraz na nią przelotnie i odczytał jej
gesty tak samo trafnie jak ruchy źrebiąt, którymi się opiekował.
- Co się stało? - zapytał z twardym, polskim akcentem.
- Widziałeś kobietę, która stała przedtem koło nagrobka?
- Nie. Kto to był?
- Nie wiem. - Abbie zmarszczyła czoło i znowu powiodła wzrokiem po zgromadzonych.
Wiedziała, że się nie pomyliła. Nieobecna duchem, wygładzała swój czarny kostium od
Chanel. Zdecydowana odszukać nieznajomą, odwróciła się do Bena i powiedziała:
- Ben, zostań przy matce.
Dobrze.
Abbie, nie namyślając się, zostawiła matkę samą i ruszyła przez tłum przybyłych na pogrzeb.
Ściskała dłonie, kiwała głową, wysłuchiwała wyrazów współczucia, zmuszała się do lekkich
uśmiechów, półgłosem udzielała stosownych odpowiedzi, nie przerywaj ąc przy tym
poszukiwań.
Już chciała zrezygnować, kiedy zobaczyła nieznaj orną stój ącą na skraju tłumu. Znowu
uderzyło jąniezwykłe podobieństwo. Kobieta rozmawiała z siwowłosą Mary Jo Anderson,
sekretarką ojca, która od lat właściwie samodzielnie prowadziła jego praktykę adwokacką.
Zszokowana i speszona Abbie wlepiła w nie wzrok. Co Mary Jo miała z nią wspólnego? Czy
znała tę osobę?
Ktoś mocno obj ął j ej ramię i usłyszała niski, męski głos:
- Miss Lawson? Wszystko w porządku?
- Słucham? - Zaskoczona Abbie patrzyła na wysokiego, ciemnowłosego mężczyznę. Wciąż
trzymał ją za ramię.
- Zapytałem, czy wszystko w porządku. - Jeden koniec ciemnych wąsów uniósł się w lekkim
uśmiechu, kiedy mężczyzna patrzył na nią uważnie przymrużonymi oczami.
- Ja... czuję się dobrze - powiedziała, próbując dojść do siebie. Wydawał j ej się znaj omy.
Z przechyloną na bok głową spoglądał na nią z niedowierzaniem, zanim jąpuścił.
- Wcale pani tak nie wygląda. Prawdę mówiąc, przed chwilą wyglądała pani okropnie, miss
Lawson.
Jego słowa sprawiły, że Abbie skupiła na nim całą uwagę. Jednocześnie nasiliło się wrażenie,
że już go gdzieś spotkała.
- Ależ nie, nic mi nie jest. Dziękuję za pańską troskliwość... - przerwała, ponieważ nie
wiedziała, jak się do niego zwracać.
- Wilder. MacCrea Wilder. -Nazwisko nic jej nie mówiło. Chyba to wyczuł, bo dodał: - Ostatniej
wiosny widzieliśmy się w biurze pani oj ca.
Nagle sobie przypomniała. Widziała go siedzącego w dużym skórzanym fotelu w prywatnym
biurze ojca. Przypomniała sobie również, jak bardzo go zdenerwowało jej nie zapowiedziane
wtargnięcie. Wtedy miał na sobie koszulę khaki z rozpiętym kołnierzem i podwiniętymi
rękawami. Pamiętała, że zwróciła uwagę na jego muskularne ręce, gładką, opaloną skórę i
szerokie ramiona.
Ale było coś jeszcze. Abbie, marszcząc czoło, próbowała to sobie przypomnieć.
- Ropa naftowa! - Z aromatem tytoniu fajkowego ojca zmieszał się zapach pól naftowych. -
Rozmawiał pan z moim oj cem o ropie naf- towej.
3
10
- Pośrednio. Pochlebia mi, że pani to jeszcze pamięta.
- Tak? - Nie wyglądało na to, żeby komplementy wywierały na nim wrażenie.
- Ja natomiast przypominam sobie, że tego dnia uprawomocnił się pani rozwód i chciała pani
to uczcić ze swoim ojcem...
- Ach, pamięta pan to j eszcze? - Abbie nie lubiła wspominać swego małżeństwa z
Christopherem Johnem Atwellem. Trwało sześć lat - sześć katastrofalnych lat. Potem
wystąpiła o rozwód, wprowadziła się z powrotem do domu rodziców i wróciła do panieńskiego
nazwiska. W jej życiu były pewne sprawy, których żałowała. Ale koniec jej małżeństwa do nich
nie należał.
Spojrzała na MacCreę Wildera z rozbudzonym na nowo zainteresowaniem, zdumiona, że tak
dobrze ją pamiętał. Po raz pierwszy od otrzymania wiadomości o śmierci ojca czuła, że znowu
budzi się w niej życie.
MacCrea spojrzał na trumnę z mosiężnymi okuciami.
- Chciałbym pani powiedzieć, j ak mi przykro z powodu śmierci oj ca. Abbie nie podobało się,
że przeszedł do oklepanych zwrotów, a ona
do tak samo oklepanych odpowiedzi.
- Dziękuj ę za pańskie współczucie.
Jeszcze nie odszedł, a już żałowała, że muszę się rozstać, ale nie było czasu na
zastanawianie się nad tym. Abbie znowu ruszyła przez tłum, poszukując wzrokiem
nieznajomej i zadając sobie pytanie, kim ona mogła być.
Rachel Farr obserwowała Abbie z pewnej odległości. Dokładnie odnotowała, z jaką gracją i
pewnością siebie poruszała się wśród zgromadzonych na pogrzebie. Upał i wilgotność
powietrza nawet w najmniej szym stopniu nie dokuczały j ej tak, j ak dawały się we znaki
Rachel. Na upał była przygotowana, ale nie na taką wilgoć.
Spojrzała na czerwoną różę, którą trzymała w ręku. Jedwabiste płatki już więdły. Chciała
położyć ją na trumnie Deana, ale bała się uczynić ten prosty gest.
Poprzedniego wieczoru nie odważyła się pójść do zakładu pogrzebowego, a dzisiaj podczas
mszy za zmarłego została przed kościołem, bo obawiała się reakcji rodziny. W końcu udała się
za procesją luksusowych limuzyn na cmentarz położony na obrzeżach miasta.
Cały czas myślała o tym, że nikt by jej nie zawiadomił o śmierci Deana, gdyby nie jego
sekretarka. Tygodnie, a nawet miesiące by upłynęły, zanim by się o tym dowiedziała. Kiedy
próbowała wyrazić pani Anderson swoją wdzięczność, wyczuła, że jej pojawienie się było dla
niej nieprzyjemne.
To nie sprawiedliwe. Ona także kochała Deana. Jego rodzina powinna zrozumieć, że również
ona poniosła stratę i miała prawo do smutku. Przemo-
11
gła się i z wysoko podniesionągłowąpodeszła do otwartego grobu. Trumny jeszcze nie
opuszczono. Rachel zatrzymała się obok i z wahaniem położyła na niej czerwoną różę. Kwiat
wyglądał tak ubogo i niestosownie, że zbierało jej się na płacz. Mrugając, próbowała
powstrzymać łzy i zanim się odwróciła, w geście ostatniego pożegnania musnęła palcami
brzeg trumny.
4
Kiedy podniosła wzrok, zobaczyła oddaloną o kilka kroków Abbie, spoglądającą na
niąpodekscytowanym i uważnym wzrokiem. Przez ułamek sekundy Rachel chciała uciec,
jakby czuła się winna. Potem jednak zebrała całą odwagę, wysunęła hardo szczękę i ruszyła
w tym samym momencie co Abbie.
Spotkały się w połowie drogi. Abbie przemówiła pierwsza.
- Kim pani jest? Czyj a panią znam?
Miała tę samą intonację głosu co Dean. Rachel była o ponad dziesięć centymetrów wyższa od
Abbie, ale to wcale nie dawało jej uczucia przewagi. Czuła się raczej niezręcznie i
nieporadnie.
- Jestem Rachel Farr z Los Angeles.
- Z Los Angeles? - Abbie jeszcze bardziej ściągnęła brwi. - Tatuś właśnie stamtąd wracał, a
więc...
- Wiem. - To, że Abbie nie miała pojęcia, kim ona jest, wywołało w Rachel rozgoryczenie. -
Dean zawsze mówił, że jesteśmy do siebie bardzo podobne. Miał rację.
- Kim pani j est? Pod Abbie ugięły się kolana.
- Jestem jego córką. Przestraszona Abbie cofnęła się.
- Niemożliwe! Jajestemjego córką, jego jedynym dzieckiem.
- Nie, pani jest...
Abbie nie chciała jednak słuchać tego potwornego kłamstwa.
- Nie wiem, kim pani j est i co pani tu robi - powiedziała przytłumionym głosem -jeżeli jednak
pani natychmiast nie zniknie, postaram się, by ktoś pani w tym pomógł.
12
Kac
achel, płacząc, przeciskała się przez tłum. Gorzko żałowała, że przyszła na pogrzeb. To był
błąd - ogromny błąd.
Czego innego mogła jednak oczekiwać? Czy mogła się spodziewać, że Abbie ją obejmie i po
wita jak utraconą siostrę? Czy mogła mieć nadzieję, że teraz wreszcie stanie się członkiem
rodziny, mieszkanką River Bend?
Rachel już od dawna miała zwyczaj poszukiwania w gazetach i magazynach informacji o
swoim ojcu, którego tak rzadko widywała. Co robił, kiedy nie był u niej ? Gdzie żył? Jak żył?
Zdj ęcia River Bend, domu Lawsonów, ukazywały się w czasopismach, najczęściej w
specjalistycznych magazynach dla miłośników koni arabskich, ale także w magazynach
towarzyskich. Rachel widziała niezliczone fotografie Abbie na wspaniałych arabach,
najczęściej razem z Deanem, który dumnie trzymał cugle.
Oglądała zdjęcia rodzinnej siedziby w wiktoriańskim stylu oraz żony Deana i córki na
wystawnych przyjęciach i balach. O debiucie Abbie czytała na kolumnach towarzyskich
houstońskich gazet. Piękna i chłodna Abbie -tak do niej podobna, że aż bolało. Nieznośna
była myśl ojej podróżach z Deanem do Anglii, do Europy i na Środkowy Wschód. Ona sama
nie była ze swoim ojcem dalej niż w Disneylandzie i w Catalinie.
Świadomość, że Abbie zawsze miała Deana dla siebie, przez całe życie budziła w niej zawiść.
Był na miejscu, by wieczorami zanosić ją do łóżka. Był z nią w każde święto, w każdy dzień
Bożego Narodzenia, gdy wstawała z łóżka. Towarzyszył jej przy każdej ważnej okazji, podczas
gdy Rachel po śmierci swojej matki mogła uważać się za szczęśliwą, jeżeli widziała go cztery
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin