Opowieść o samotności.doc

(28 KB) Pobierz
Opowieść o

Otworzyły się drzwi do ciemności. Postawiłem kołnierz mego płaszcza i zanurzyłem się bezszelestnie w zmarzniętą czerń grudniowej nocy. Minąłem stragan z fajerwerkami, gdzie stara, zrzędząca sprzedawczyni rozcierała skostniałe z zimna  ręce. „A teraz prognoza pogody. Na jutro synoptycy zapo...” – gdzieś na piętrze starej kamienicy mijanej przeze mnie ktoś miał problemy ze słuchem, albo przypuszczał że pół miasta jest śmiertelnie zainteresowane prognozą pogody na jutro. Stanąłem na przystanku autobusowym. Jakiś gnojek wysmarował markerem cały harmonogram przyjazdów. Spoglądam na zegarek. Jest dziesiąta trzydzieści cztery.

Wszystkie ptaki nocy wylatują właśnie ze swych cieplutkich legowisk na upragniony żer ciał, potu, muzyki i dusz. Ja będę między nimi, będę fruwał niczym orzeł nad ciżbą wróbli. Ile to już lat? Cztery? Pięć? Nie pamiętam... W moim sercu wzbiera gniew. Tyle czasu, a ja nadal znam tylko to lekarstwo, tylko ten środek na ból.

Podjeżdża autobus. Wsiadam. Usiadłem na ostatnim wolnym miejscu. Na następnym przystanku wsiada starsza pani. Odwracam głowę i patrzę w szybę. Ktoś wstaje, ktoś ustępuje miejsca, ktoś jest miły, sympatyczny, grzeczny, miłuje świat ludzi i dziś w nocy położy się obok kobiety, którą kocha, która kocha jego. Patrzę w szybę.

Dojeżdżam do starego miasta, tak znienawidzonego i tak ukochanego świadka moich małych triumfów, moich małych porażek, mojego wielkiego bólu. Noc przyjmuje mnie w siebie niczym swojego kochanka, niczym swego sługę i powiernika. Zamykam oczy. Pragnę, by skończył się czas. Otwieram oczy.

Nogi same kierują mnie w stronę najbliższej dyskoteki. Kocioł. Najświętsze miejsce dla wyznawców cierpienia, dla seksoholików, dla samotnych, dla alkoholików, dla poetów, dla kochających puste dźwięki, dla szukających szczęścia, dla chcących zapomnieć, dla mnie.

Wyjmuję zapalniczkę, zapalam papierosa, pierwszego dzisiaj. Pomimo wielu prób nie udało mi się wpaść w ten nałóg – nigdy nie mogłem się zmusić do zaciągnięcia się petem bez rozdzierającego klatkę piersiową kaszlu, co nie uratowało mojego mózgu, ale chociaż ograniczyło zużycie tkanki płucnej.

Otwieram drewniane drzwi. Nozdrza moje z uwielbieniem witają zapach potu, ludzi, gwaru, seksu i feremonów. To mój dom, mój już od tak dawna...

Znowu ból. Nie myśleć, nie czuć, nie istnieć. Dopadłem do baru. Piwo bezszelestnie rozlało się po moich aksonach ogłuszając, gasząc rozpalone niczym pogrzebacz impulsy.

Patrzę najpierw znużonym zmęczonym wzrokiem na tą samą co zawsze anonimową ciżbę. Szary i nudny kolorowy tłumek pozerów i świecących dam rytmicznie poruszających biodrami w takt delirycznej muzyki w akcie prymitywnej udawanej kopulacji. Pewnie kilka z tych kopulacji odbędzie się naprawdę już za kilka godzin, przy czym najprawdopodobniej będzie się to wiązać z romantycznym zapachem moczu i płynu do dezynfekcji toalet.

Odwracam wzrok. Wypijam duszkiem całe piwo. „Na hejnał” jakby powiedział mój brat. Zamawiam następne. Jedynie alkohol pozwala mi na moment zapomnieć, na moment stać się wolny, na moment być sobą. I nie sobą zarazem. Wiem jaka jest cena za kilka godzin bez bólu. Wiem jaka jest cena za ciszę, za spokój. Wysoka. I kiedyś zapłacę. Ale jeszcze nie dziś. Nie dziś...

Znowu przeszywa mnie tępa fala bólu – biorę wielki haust z mojego naczynia samotności. Igiełki żalu roztrzaskują się o ścianę cząsteczek zimnego żółtego płynu. Czekam. Czekam na to, gdy moje synapsy zaczną pracować w innym systemie, gdy z człowieka ogarniętego niemocą i niechęcią zmienię się w zmierzę, w myśliwego, który przybył tu na polowanie. Wiem po co tu przybyłem. Po to by ranić, by kalać, by zdobywać, by kłamać, by poniewierać, by tłamsić, by uwodzić, by niszczyć, by kąsać, by bezcześcić, by bałamucić. Przybyłem, by leczyć...

Kiedyś zrozumiałem, że nie mogę krzywdzić ludzi, że ludzie są ważni, teraz wiem, że to nie ma sensu – ludzie to tylko tło, las w którym ukrywa się zwierzyna godna uwagi myśliwego. Uwagi niczym rzut okiem przez lunetkę karabinka snajperskiego.

Spojrzałem w lustro za kontuarem – patrzyły na mnie oczy bestii. Kły obnażyły się w wyuczonym do cna uśmiechu, porażającym, pociągającym, pożądliwym i całkowicie sztucznym. Grymas ćwiczony godzinami przed lustrem w łazience. Uśmiech. Z twarzy znikła zasłona cierpienia, zniechęcenia i nudy. Oczy zabłysły srebrnym zimnym blaskiem, niczym gwiazdy nad niebem pustyni. Najtrudniejszy z efektów specjalnych jaki przyszło mi się kiedykolwiek nauczyć, jakże udany efekt. Ból znikł, wkroczyła czerwień i chciwość i pożądanie i... moc by to wszystko mieć.

Zaczęło się...

 

*

**

 

Wracam do domu. Poły płaszcza powiewają na zimowym wietrze. W moich żyłach płonie ogień, a dusza jest cicha i martwa zwierzęcym zaspokojeniem.

Z dala dobiega mnie szloch poranka, łkanie świtu dnia następnego.Jutro zniknie moc, zniknie lawa, która płynie w każdej arterii, zniknie błysk w oku i zniknie cisza.

Podnoszę głowę do gwiazd i Krzyczę! Krzyczę! Krzyczę... Krzyczę...... Krzyczę............... Krzyczę......................

Zgłoś jeśli naruszono regulamin