Jakes John - Północ i Południe 02 - Miłość i wojna 01.pdf

(1783 KB) Pobierz
Jakes John - Pólnoc i Poludnie
JOHN JAKES
MIŁOŚĆ
WOJNA
TOM I
PROLOG
Kwietniowe popioły
Pożar wybuchł godzinę przed północą ostatniego dnia kwietnia. Gwałtowne, odległe dźwięki
dzwonów na trwogę zbudziły George^ Hazarda. Potykając się przeszedł przez ciemny
korytarz, wspiął się po schodach na wieżyczkę rezydencji i już po chwili znalazł się na
wąskim balkonie. Ciepły, porywisty wiatr rozwiewał płomienie, potęgując ich blask. Z tego
miejsca, górującego nad całym Lehigh Station, George był w stanie rozpoznać płonący dom
—jedyny porządny, który uchował się do tej pory w obskurnej dzielnicy nad kanałem.
Zbiegł na dół, do tonącej w półmroku sypialni, i niemal na oślep pochwycił ubranie.
Starał się je włożyć bezszelestnie, ale i tak obudził Constance, swoją żonę. Zasnęła niedawno,
czytając Pismo Święte — nie swoją własną wersję Douaya, lecz jedną z Biblii Hazardów, do
której tuż przed zamknięciem księgi i pocałunkiem danym mężowi na dobranoc włożyła
różaniec. Od upadku Fortu Sumter i wybuchu wojny Constance spędzała nad Biblią więcej
czasu, niż to było dotychczas w jej zwyczaju.
 George, dokąd się wybierasz?
 W mieście jest pożar. Nie słyszałaś dzwonów? Zaspana przecierała oczy.
 Ale nie zawsze chwytasz za pompy strażackie, kiedy się pali.
 Tamten dom należy do Fentona, jednego z moich najlepszych nadzorców. Niedawno
miał jakieś kłopoty. Może ten pożar
— 5 —
nie wybuchł przypadkowo. — Nachylił się i pocałował ją w ciepły policzek. — Śpij teraz.
Wrócę za godzinę.
Wyłączył oświetlenie gazowe, zbiegł spiesznie po schodach i podążył do stajni. Sam
osiodłał konia — gdyby chciał budzić parobka, straciłby mnóstwo czasu, a troska nie
pozwalała mu marnować nawet jednej chwili. Ta spontaniczna reakcja zdumiała go. Od
tamtej nocy, kiedy przed dwoma tygodniami odwiedził go Orry Main, George znajdował się
w stanie dziwnego otępienia. Czuł się odizolowany od większości przejawów otaczającego
 
go życia, a zwłaszcza od życia narodu, którego jedna połowa dokonała secesji i zaatakowała
drugą. Unia została rozbita, przeprowadzano inspekcję oddziałów wojskowych. A George,
jakby to wszystko nie miało żadnego wpływu na jego życie czy uczucia, wycofał się w
domowe zacisze.
Dosiadł konia i z tylnego dziedzińca swej rezydencji, którą nazwał niegdyś Belwederem,
wąską dróżką, wijącą się po zboczu wzgórza, pognał galopem w stronę pożaru. Silne porywy
wiatru przypominały strumienie powietrza z pieców jego stalowni; w domu Fentona musiało
rozpętać się piekło. Czy na miejscu zdarzenia był już ochotniczy oddział straży pożarnej?
Modlił się o to.
Kręta i wyboista droga zmuszała go do ostrożnej jazdy. Minął kilka zabudowań stalowni,
mimo późnej pory pełnych dymu, światła i hałasu. Praca trwała tu nieprzerwanie —
produkowano szyny i blachę na potrzeby zbrojącej się Unii. Firma miała wkrótce podpisać
rządowy kontrakt na dostawę armat. Ale mężczyzna, który pędził na koniu wzdłuż rzędu
dostatnich domostw, kierując się w stronę dzielnicy handlowej, tam gdzie szalały żar i blask
pożaru, nie myślał o interesach.
O kłopotach Fentona George dowiedział się jakiś czas temu. Zazwyczaj znał wszystkie
problemy swoich robotników. Starał się o to. Dyscyplina była niekiedy potrzebna, on jednak
przedkładał nad nią dyskusję, zrozumienie i poradę — chcianą lub narzuconą.
W ubiegłym roku Fenton przyjął pod swój dach kuzyna — bezdomnego, muskularnego,
energicznego typka, młodszego od niego o dwadzieścia lat. Chwilowo bez środków do życia
kuzyn rozglądał się za pracą. Nadzorca załatwił mu zajęcie w stalowni Hazarda, gdzie
nowicjusz spisywał się całkiem nieźle przez miesiąc lub dwa.
Fenton był żonaty, nie miał jednak dzieci. Jego atrakcyjna, ale niezbyt inteligentna żona
pasowała wiekiem bardziej do mieszkającego u nich młodzieńca, niż do niego. Niebawem
George zauważył, że jego nadzorca chudnie, zaczęły też dochodzić doń wieści o nietypowym
dla Fentona lekceważeniu pracy w stalowni. W końcu dowiedział się o kosztownym błędzie,
— 6
popełnionym przez Fentona, a w następnym tygodniu — o jeszcze jednym.
Przed kilkoma dniami George — aby zapobiec kolejnym błędom swego nadzorcy, ale
również aby pomóc mu w miarę możliwości — przeprowadził z nim rozmowę. Zazwyczaj
swobodny wobec swojego chlebodawcy Fenton był tym razem spięty, w jego oczach czaiło
się coś zimnego i bolesnego zarazem. Zdobył się tylko na jedno wyznanie — ma w tej chwili
kłopoty rodzinne. Ostatnie dwa słowa powtórzył z naciskiem kilkakrotnie: kłopoty rodzinne.
George wyraził mu swoje współczucie, stwierdził jednak, że błędy w stalowni nie mogą się
powtórzyć. Fenton obiecał, że zadba o to i rozwiąże swoje problemy osobiste. Kiedy George
zapytał, w jaki sposób zamierza to zrobić, nadzorca wyjaśnił, że przede wszystkim wyrzuci
swego kuzyna z domu. Zakłopotany George zadowolił się obietnicą, domyślając się istoty
owych „kłopotów rodzinnych".
Dojrzał sylwetki gapiów i ludzi uwijających się wokół płomieni oraz strumienie wody
wylewanej daremnie na nie istniejący już właściwie dom. Czerwone błyski odbijały się na
metalowych częściach przestarzałej pompy gaśniczej i czarnych okryciach czwórki koni,
które przyciągnęły wozy z pompami i gumowymi wężami. Grzebały nogami i parskały
niczym jakieś niesamowite bestie z piekła rodem. Cała sceneria przy wodziła na myśl piekło.
George zeskoczył z konia. Usłyszał krzyk mężczyzny dobiegający z ciemnej uliczki po
lewej stronie płonącego domu i szybko przecisnął się przez tłum.
— Nie podchodzić tu, do diabła! — krzyknął przez tubę
dowódca ochotników. Kiedy jednak George podszedł bliżej,
opuścił dłoń i usprawiedliwił się: — Och, to pan Hazard. Nie
poznałem pana.
Jego słowa naprawdę oznaczały, że nie rozpoznał najbogatszego człowieka w mieście, a
może nawet w całej dolinie, dopóki nie ujrzał go wyraźniej — któż nie znał przysadzistej
sylwetki George'a Hazarda, kończącego w tym roku trzydzieści sześć lat? Rozwiane włosy
George'a były miejscami wyblakłe od słońca, jaśniały zwłaszcza wiosną i latem. Tu i ówdzie
pojawiły się siwe kosmyki. Oczy o barwie lodu, charakterystyczne dla Hazardów, odbijały
blask szalejących dokoła płomieni. Można było w nich dostrzec zatroskanie przepełniające
duszę George'a.
—Co tu się właściwie stało?
W odpowiedzi dowódca wyjąkał pobieżne sprawozdanie. Tymczasem strażacy, którzy
przed laty nazwali swój oddział ochotników „Zastępem nieugiętych" i wyryli na całym
sprzęcie motto „Officium pro periculo" kontynuowali pracę przy pompach. Dla zniszczonego
domu ich wysiłki były już bez znaczenia, teraz chodziło już wyłącznie o to, aby uchronić
przed przenoszo-
nymi przez wiatr iskrami pobliskie szopy i chałupy. Tak więc dowódca strażaków mógł sobie
pozwolić na chwilę rozmowy z najważniejszym człowiekiem w mieście.
 
Wedle jego słów wszystko wskazywało na to, że Fenton przyszedł wieczorem do domu i
zastał żonę w łóżku ze swym kuzynem. Pochwycił olbrzymi, kuchenny nóż i ugodził nim
kochanków, po czym podpalił dom. Śmiertelnie ranny kuzyn zdołał dosięgnąć swego
napastnika tasakiem, dźgnął go czterokrotnie. George przetarł pięściami nabiegłe łzami oczy.
Fenton był jednym z jego najlepszych pracowników — oczytanym, pilnym, inteligentnym,
odnoszącym się przyjaźnie do podwładnych.
— To właśnie on tak krzyczy — wyjaśnił dowódca. — Ale nie pożyje już chyba długo.
Tamtych dwoje zastaliśmy martwych. Wytaszczyliśmy ich z domu i przykryli. Leżą tam, jeśli
chce pan rzucić okiem.
Machinalnie George podszedł do dwóch ciał spoczywających na samym środku ulicy pod
kawałkiem płachty. Nieprzyjemny zapach owionął go, zanim jeszcze stanął nad nimi. Krzyk
mężczyzny rozbrzmiewał w dalszym ciągu. Wiatr podsycał ogień, zamieniał krzyk w
zawodzący lament, rozsypywał dokoła iskry i płonące szczątki. Ustawieni w dwuszeregu
ochotnicy pompowali z furią: jedni stali na ziemi, pozostali na szerokiej platformie. Nitowane
węże, podłączone do dwóch podobnych do trumien pojemników, biegły wzdłuż starego,
nieczynnego już kanału do rzeki, skąd czerpano wodę. Czarno przystrojone konie, mimo iż
zostały wytresowane, nadal zdradzały niepokój — grzebały kopytami, podrzucały łby i robiły
połyskującymi od czerwonych płomieni bokami.
George zatrzymał się i uniósł nieco brezent. Niedawno zbierał informacje na temat
kosztów nowoczesnej pompy parowej Latty dla miasta, wiedział więc to i owo o pożarach i
ich skutkach. Mimo to widok zabitych kochanków stanowił dlań nie lada wstrząs.
Kobieta była bardziej spalona, jej sczerniała skóra popękała i zwinęła się w kilku
miejscach. Zwęglone ubranie mężczyzny odsłaniało setki bąbli, z których sączyła się
żółtawa, połyskliwa ciecz. Twarze, szyje i wysunięte na zewnątrz języki ofiar nabrzmiały w
ostatnich chwilach agonii, kiedy zamiast tak bardzo pożądanego świeżego powietrza płuca
nabrały jedynie gryzącego dymu. Patrząc na kobietę trudno było orzec, czy zabiły ją
płomienie, czy też udusiła się czadem. W przypadku mężczyzny sprawa nie budziła
większych wątpliwości — leżał z wybałuszonymi oczyma, wielkimi jak dojrzałe jabłka.
George czym prędzej zakrył zwłoki, z trudem opanował mdłości. Ten widok wywołał w
nim nieoczekiwane skojarzenia.
— 8 —
Nie tylko ogień. Również śmierć. Cierpienie. Straty. I — przytłaczająca wszystko inne —
wojna.
Wzdrygnął się i podszedł do dowódcy strażaków. Poczuł, że gdzieś w głębi duszy rodzą
się zaskakujące dla niego uczucia.
 Czy mógłym w czymś pomóc, Tomie?
 Doceniam pańską ofertę, sir, ale jest już za późno, aby cokolwiek zrobić. Musimy
tylko polać wszystko dokoła wodą. — Jakiś strażak podbiegł, aby poinformować, że Fenton
umarł. George wzdrygnął się ponownie. Wciąż słyszał ten straszliwy krzyk. Potrząsnął
głową, a dowódca strażaków dodał: — Już kiedy tu przybyliśmy, było za późno.
George skinął ze smutkiem głową i ruszył w stronę swego konia.
To, co działo się z George'em, kiedy odjeżdżał truchtem, było rezultatem tragedii, z którą
się zetknął, okropności, której był świadkiem. Stan odrętwienia obezwładniający go od
pewnego czasu zniknął.
Wiedział, że od wielu tygodni, a może nawet miesięcy trwa wojna domowa. Ale wiedzieć
nie oznaczało zrozumieć. Wiedział, ale nie pojmował tego, mimo iż kiedyś sam walczył w
Meksyku. Tyle że kampania w Meksyku należała już do odległej przeszłości. Wjeżdżając
powoli na wzgórze, owiewany tumanami popiołu, zwarł się z rzeczywistością. Jego naród
znajdował się w stanie wojny. Jego młodszy brat, Billy, oficer w Batalionie Inżynieryjnym,
był na wojnie. Jego najserdeczniejszy przyjaciel, kolega z West Point, towarzysz broni z
Meksyku, a nawet partner w interesach, brał udział w wojnie. Nie potrafił sobie teraz
przypomnieć nazwiska autora sentencji, której słowa miał w pamięci: Żaden człowiek nie jest
wysepką...
Powrócił myślami do dwóch ostatnich tygodni, usiłując odnaleźć w niepokoju, który
ogarnął kraj, wyjaśnienie własnego nastroju. Dla wielu obywateli Północy, może nawet dla
większości, zbombardowanie Fortu Sumter 12 kwietnia 1861 roku rozładowało napięcie
utrzymujące się od trzech dziesięcioleci. Było wydarzeniem pożądanym, jeśli nie wręcz
radosnym. George nie podzielał tych uczuć, ogarniał go smutek — walka oznaczała, że
ludzie dobrej woli nie zdołali rozwiązać bolesnego, ludzkiego problemu, który powstał
pierwszego dnia, gdy biali handlarze poczęli sprzedawać czarnoskóre kobiety i
czarnoskórych mężczyzn na wybrzeżu rodzącego się państwa amerykańskiego.
Czuł smutek, ponieważ ów problem wydawał się nie do rozwiązania od tak dawna, a
 
teraz okazało się, że nie może nawet zostać przeanalizowany, gdyż tak gęste są zasieki
retoryki otaczające pozycje po obu stronach. Inni, zajęci zawsze tylko sobą i troszczący się
tylko o siebie, nie uważali tej sytuacji za
— 9 —
niebezpieczną czy nawet poważną, a raczej za przeszkodę, którą należy obejść. Zignorować,
jak ignoruje się żebraka śpiącego w rynsztoku.
W czasach, kiedy kocioł wojny dopiero zaczynał wrzeć, Ameryka nie składała się
wyłącznie z dwóch grup — fanatyków i zobojętniały eh. Istnieli również tacy mężczyźni i
kobiety, którzy mieli dobre intencje. George uważał się właśnie za takiego człowieka.
Czyżby on i jemu podobni mieli przewrócić ten kocioł, zalać wodą palenisko i zwołać naradę
wszystkich rozsądnych obywateli? A może różnice poglądów były tak głębokie, tak istotne,
że zapaleńcy po obu stronach nigdy by na to nie zezwolili? W każdym razie ludzie dobrej
woli nie odnieśli sukcesu, pozwolili, aby reszta dopięła swego. W rezultacie podzielony
naród znalazł się w stanie wojny.
Smutek. Kiedy Orry Main odwiedził Lehigh Station, podzielał uczucie George'a. Było to
dokładnie dwa tygodnie temu. Jego podróż z Karoliny Południowej do Pensylwanii okazała
się nadzwyczaj ryzykowna, a sama wizyta stała się niebezpieczna, gdy siostra George'a,
Virgilia, zagorzała abolicjonistka, obsesyjnie nienawidząca wszystkich i wszystkiego z
Południa, zdradziła miejscowym wichrzycielom obecność Orry'ego. George musiał posłużyć
się bronią, aby powstrzymać wzburzony tłum i pomóc swemu najlepszemu przyjacielowi
wydostać się z miasta.
A potem co? Apatia? Nie, niezupełnie. Stanął oko w oko z problemami dnia codziennego:
propozycjami podpisania kolejnych kontraktów, niepokojem z powodu kłopotów rodzinnych
Fentona, setkami innych spraw, mniejszych i większych. Istniało tylko jedno, czym nie
zaprzątał sobie głowy — aż do dzisiejszego dnia uchylał się przed zrozumieniem sensu słowa
„wojna". Jak gdyby krył się za wysokim murem. Pożar i ostrze noża zburzyły ów mur i
przypomniały mu podstawowe prawa wojny. Do diabła z durniami, którzy beztrosko
przepowiadali „jedynie" trzymiesięczny konflikt zbrojny. Aby przynieść śmierć i zgliszcza,
wystarczy chwila.
Czuł dudnienie w głowie, ucisk w brzuchu. Za murem, który wreszcie runął, dostrzegał
niebezpieczeństwo. To przed nim starał się ukryć przez ostatnie dwa tygodnie.
Niebezpieczeństwo to zagrażało ludziom znaczącym dla niego tak wiele. Zagrażało wytrwale
zacieśnianym więzom pomiędzy jego rodziną i Maina-mi z Karoliny Południowej. Od
jakiegoś czasu przymykał oczy na prawdę o tych ludziach. Pożar pokazał mu, jakie wszystko
jest kruche. Kruche jak Fenton, jak tamtych dwoje, jak dom, który dawał schronienie im i ich
namiętnościom, wadom i marzeniom. Z nich wszystkich, z tego domu, z ich uczuć nie
pozostało już nic. Jedynie gnający z wiatrem, osiadający na kołnierzu i uszach George'a,
unoszący się w powietrzu popiół.
10 —
Wjeżdżając na wzgórze w Pensylwanii 1 maja tuż po północy, mógł odwrócić się
plecami do zgliszcz oznaczających małe istotną tragedię rodzinną, jedną z wielu na tym
świecie, a jednak tak straszliwą i makabryczną. Mógł odwrócić się do nich plecami, nie
potrafił ich jednak zapomnieć. Powrócił myślami do przeszłości. Cofnął się pamięcią dwa
dziesięciolecia.
Hazardowie, rodzina hutników z Pensylwanii, i Mainowie, plantatorzy ryżu z Karoliny
Południowej, nawiązali pierwsze kontakty, kiedy pewnego letniego popołudnia 1842 roku
synowief z obu rodzin przypadkowo spotkali się na nabrzeżu nowojors-* kiego portu. Tego
właśnie dnia George Hazard i Orry Main, płynąc rzeką Hudson na pokładzie parowca
zdążającego na północ, zawarli znajomość. Po zejściu na ląd stali się kadetami uczelni w
West Point.
Przeżyte tam wspólnie chwile umocniły ich przywiązanie do siebie. Łączyła ich między
innymi wspólna nauka —- łatwa dla George'a, który nic sobie nie robił z kariery w wojsku, i
uciążliwa dla Orry'ego, choć ten nie marzył o niczym innym. Wspólnie znieśli szykany
podstępnego — w oczach wielu szalonego kadeta ze starszego rocznika, Elkanaha Benta, a
nawet, po całej serii jego szczególnie nikczemnych uczynków, uknuli spisek, który miał
doprowadzić do usunięcia go z uczelni. Jednak dzięki wpływom w Waszyngtonie Bent
niebawem powrócił do West Point. Po uzyskaniu dyplomu ukończenia Akademii Wojskowej
obiecał obu swoim antagonistom, że pozostaną na zawsze w jego pamięci i kiedyś zapłacą za
swoje grzechy wobec niego.
Mainowie i Hazardowie zacieśniali wzajemne kontakty, co w owych latach nie było
niczym szczególnym dla mieszkańców Południa i Północy, jakkolwiek długi lont
 
partykularyzmu dopalał się już, a płomień zbliżał się do beczki z prochem secesji. Jakby
nigdy nic ludzie składali sobie wizyty, rodziły się przyjaźnie. Rozkwitała też jednak
nienawiść. Poważna sprzeczka poróżniła George'a i Orry'ego. George przebywał z wizytą u
Mainów, w Mont Royal, kiedy z plantacji zbiegł niewolnik. Pojmany wkrótce został okrutnie
ukarany na rozkaz ojca Orry'ego. Gwałtowna dyskusja, która rozgorzała potem między
młodzieńcami, okazała się największą próbą ich przyjaźni, zagrożonej przez rozłam sączący
się od jakiegoś czasu do krwioobiegu całego kraju niczym groźna trucizna.
Wojna w Meksyku, która zastała obu przyjaciół jako poruczników w tym samym pułku
piechoty, rozdzieliła ich wreszcie w nieoczekiwany sposób. Zaskakujące spotkanie z
kapitanem Rzeźnikiem Bentem stało się przyczyną wysłania George'a i Orry'ego na akcję
pod Churubusco, gdzie odłamek pocisku
rozerwał lewe ramię Orry'ego i zakończył tym samym jego marzenia o karierze. Wkrótce
George, do którego dotarła wieść o śmierci ojca, powrócił do domu. Jego matka, wiedziona
instynktem, wzdragała się przed powierzeniem Stanleyowi, starszemu bratu George'a, funkcji
zarządzającego całym przedsiębiorstwem rodziny. Głową rodu Hazardów został więc George
i niebawem pozbawił swego żądnego władzy, lecz nieodpowiedzialnego brata kontroli nad
stalownią.
Amputacja lewej ręki przez długi czas była przyczyną przygnębienia i osamotnienia
Orry'ego. Jednak kiedy nauczył się kierować plantacją i wykonywać wszelkie czynności
jedną ręką, zaczął patrzeć na świat bardziej optymistycznie, odnowił też przyjaźń z
George'em. Był jego drużbą, kiedy ten żenił się z Constance Flynn, dziewczyną wyznania
rzymskokatolickiego, poznaną w Teksasie w drodze do Meksyku. Potem młodszy brat
George'a, Billy, postanowił wstąpić na Akademię w West Point. Orry, usiłując wszelkimi
sposobami uchronić swego osieroconego kuzyna Charlesa przed życiem hulaki i próżniaka,
namówił go, aby zaczął się ubiegać o przyjęcie do tejże uczelni. Niebawem Charlesa Maina i
Billy'ego Hazarda, którzy znali się już od dawna, związała przyjaźń bliźniaczo podobna do
więzi łączącej obu starszych absolwentów West Point.
W ciągu ostatniego dziesięciolecia pokoju wielu obywateli Północy i Południa
przyjaźniło się mimo zaostrzających się różnic w postawach i mimo coraz gwałtowniejszych
gróźb ze strony przywódców politycznych i działaczy z obu stron. Podobnie postępowały te
dwie rodziny. Mainowie jeździli na Północ, Hazardowie podróżowali na Południe, choć nie
obywało się przy tym bez problemów.
Siostra George'a, Virgilia, która obnosiła się ze swym fanatycznym wręcz
abolicjonizmem, omal nie zniszczyła przyjaźni obu rodzin. Podczas wizyty Hazardów na
plantacji w Mont Royal pomogła zbiec jednemu z niewolników.
Piękna, pozbawiona wszelkich zasad siostra Orry'ego, Ashton, upodobała sobie Billy'ego,
ten jednak dostrzegł zalety charakteru jej młodszej siostry, Brett. Ashton, uparta i w pewnym
sensie równie szalona jak Virgilia, czekała odtąd na moment, by wziąć na nim odwet — jej
intrygi doprowadziły do sprowokowanego pojedynku, w którym Billy — kilka godzin po
ślubie z Brett — miał zostać zamordowany. Kuzyn Charles rozprawił się ze spiskiem w
typowy dla oficera kawalerii sposób — sposób dosyć gwałtowny — a Orry na zawsze
wygnał z ziemi Mainów zarówno Ashton, jak również jej męża — fanatycznego orędownika
sprawy Południa, Jamesa Huntoona.
Czarnoskóry kochanek Yirgilii, ten sam, któremu dopomogła
— 12 —
w ucieczce, został zastrzelony wraz z pozostałymi członkami grupy Johna Browna pod
Harper's Ferry. Wydarzyło się to na oczach Virgilii, która w panice uciekła do domu. Dlatego
znajdowała się w Belwederze owego wieczoru, kiedy Orry, ryzykując życiem, złożył
Hazardom wizytę. Właśnie o tej wizycie, jak również o okolicznościach, które do niej
doprowadziły, rozmyślał George, kiedy przygnębiony pokonywał ostatnie metry stromej
drogi do domu.
Starszy brat Orry'ego, obrazoburczy Cooper, potępiał poglądy większości Południowców
na temat niewolnictwa. Jako przykład gospodarki odmiennej, nie opartej na własności ziemi
ani na posiadaniu niewolników, podawał Północ, gdzie według niego nie było absolutnie
idealnie, ale to ona była ważnym krokiem do nowoczesnej epoki przemysłowej. Na Północy
wolni robotnicy pędzili w rytm huczących maszyn na spotkanie pełnej sukcesów przyszłości,
nie obciążeni balastem anachronicznych metod i ideologii, tak ciężkich i krępujących ruchy,
jak kajdany na rękach czy nogach. Słuchając oklepanych, wyświechtanych argumentów
Południa — że niewolnicy czują się bezpieczniejsi, a tym samym szczęśliwsi, niż przykuci
niewidzialnymi łańcuchami do olbrzymich, hałaśliwych maszyn robotnicy w fabrykach na
Północy — parskał wzgardliwym śmiechem. Może istotnie robotnicy otrzymywali tam
głodowe płace, nie mogli być jednak kupowani lub sprzedawani jak rzeczy. W każdej chwili
mogli odejść, dokąd chcieli, nie troszcząc się o pościg — żaden robotnik nie mógł zostać
pochwycony, wychłostany lub powieszony na kole zamachowym olbrzymiej maszyny, przy
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin