Bochiński Tomasz - Wyjątkowo wredna ceremonia.rtf

(1289 KB) Pobierz

 

Tomasz Bochiński

Wyjątkowo wredna ceremonia



2006


Kłopot z nadmiarem

E

lizabediath Monck był grabarzem nieszczęśliwym. Można by rzec: głęboko nieszczęśliwym. Po miesiącach wyrzeczeń, starań i wydeptywania ścieżek u burmistrza, rajców i w gildii powierzono mu wreszcie w opiekę stary cmentarz w stolicy Gadrin. Spełniono jego marzenia. Co prawda Monck podejrzewał, że ofertę przyjęto nie z powodu nienagannej opinii wydanej przez gildię, a po prostu dlatego, że był jedynym ubiegającym się o posadę, który nie spierał się o wysokość gaży.

Minął jednak zaledwie miesiąc, gdy nowego zarządcę Gardowego Pola dopadły kłopoty. I to takie, że nie bardzo miał komu zgłosić skargę.

Przeglądał starsze groby, pragnąc zapoznać się z ich stanem, a i podziwiać prawdziwe piękno niektórych. Wiele ze wznoszących te ostatnie przystanie rodów wymarło, lecz pozostawione pieniądze gwarantowały pełną opiekę. Monck notował więc uszkodzenia, obliczał konieczne wydatki. I napawał się faktem, iż zarządza tak pełnym chwały cmentarzem.

Pierwszą nadliczbową trumnę znalazł w grobowcu wygasłego mieszczańskiego klanu Reilly. W obszernych katakumbach winno spoczywać czterdziestu ośmiu zmarłych. A stało czterdzieści dziewięć trumien. W pierwszej chwili nie wzbudziło to w nim podejrzeń. Ale już siedząc przy wieczerzy, zastygł nagle z łyżką w garści. Ta odkryta, nadmiarowa była nowa.

Porzucił jedzenie i pospiesznie otworzył skrzynię z notatkami pozostawionymi przez poprzedniego grabarza.

O północy stwierdził z całą pewnościąw starej części cmentarza nie urządzano pochówków od dwóch dziesięcioleci.

Z trudem usnął. A już bladym świtem był na nogach. Cały dzień biegał po cmentarzu, losowo zaglądając do co starszych grobów. Potwierdziły się jego podejrzenia. Odnalazł kilkunastu nieproszonych gości. Wieczorem popadł w tak fatalny nastrój, że grabarscy pomocnicy zmyli się cichcem, nie prosząc o należną im wypłatę. Drażnienie szefa byłoby tego dnia złym pomysłem.

Co robić? I czy w ogóle coś z tym robić?myślał ponuro, grzebiąc w misce z kluskami. Niby nieboszczycy leżeli sobie spokojnie, nie wadząc nikomu, ale nadmiar zwłok burzył ustalony porządek rzeczy. Kto i po co podrzucał trumny? Żeby uniknąć kosztów? Bzdura. Trumny były solidne, niektóre z metalowymi okuciami. Gadrińczycy, wychowani w kulcie przodków, woleliby urządzić ceremonialny pogrzebw nim w końcu chwałaniż tracić grosz na zbytkowne trumny.

Złapię drani!Prasnął łyżką o stół i poszedł założyć roboczy, cmentarny strój. Zważył w ręce trzonek od łopaty, odłożył go i wziął grubszy. Taką lagą mógł policzyć kości najtęższemu zbójowi.

Monck ograniczył teren łowów do najstarszej części. To w niej miał największą superatę. Ukryty w cieniu przekradał się ostrożnie między alejkami, na długie chwile zastygał schowany za obeliskiem lub wyniosłym grobowcem. Sądził, że niejedną noc spędzi, polując.

Nad ranem usłyszał ostrożny chrobot łopaty. O słodka godzino tryumfu! Pobiegł niemal bezszelestnie.

Ktoś kopał na obrzeżach zabytkowej części, gdzie chowano biedotę. Nie dalej jak dwa dni temu Monck pogrzebał tu kilkuletnią dziewczynkę, ubogą, choć ze starego rodu. Nieco to grabarza zdumiało, przecież dodatkowe trumny pojawiały się w grobowcach, nie w ziemi.

Intruz stał w sięgającym pasa wykopie i żwawo machał szpadlem. Monck dopadł drania i dwa razy zdzielił z całej siły, potem zaś zaczął go okładać zgodnie z naukami dziadkamistrza grabarskiego. Starannie, boleśnie, lecz tak, by żadnej kości nie połamać. Obijany nie krzyczał, stękał tylko głośno i osłaniał głowę. Niepotrzebnie zresztą, bo Monck uważnie omijał czerep zbója. Wreszcie zasapany przerwał lanie.

No, hieno cmentarna, masz dość! Gdzieś postawił trumnę?

Delikwent, klnąc i łkając z cicha, wygramolił się z dołu. W świetle zachodzącego księżyca Monck dostrzegł, że ma do czynienia z garbatym starcem o siwej brodzie i pijackim nosie.

Jaką trumnę? Oszalałeś, kopidole?

Grabarz potrząsnął grubą lagą.

Prawdę mów, to może ci gnaty oszczędzę!

Jestem medikusem... Oczy tej dzieciny...wyjąkał siwobrody i zasłonił twarz.

Elizabediath Monck doznał dojmującego uczucia rozczarowania. I z gniewem walnął na krzyż po grzbiecie skulonego starca. Ohyda!

Zwykła cmentarna hiena...

Precz!krzyknął i zrobił coś, czego się później bardzo wstydziłkopnął medikusa dwa razy w chudy zadek. Tak potraktowany intruz błyskawicznie zniknął w mroku.

Monck zdegustowany i wściekły powlókł się do domu.

A rankiem trzy alejki od rozkopanej mogiły dziewczynki, w zabytkowym grobowcu, odnalazł nową, nowiuteńką trumnę.

 

* * *

To powiadasz, że pojawiają się znienacka w nocy i są bardzo kosztowne...Mirro Radeck pokręcił głową ze zdumieniem.Może powinieneś obsadzić cmentarz drabami miejskimi?

O, co to, to nie!Wystraszony Monck zamachał rękami.Co by powiedzieli ludzie? Byłbym ośmieszony, a poważane rody nalegałyby na usunięcie mnie z urzędu.

Radeck, który zawsze na wszystko miał radę, człowiek, który wedle swego mniemania wiedział wszystko i umiał wszystko, umilkł, pijąc piwo. Sprawa była zdumiewająca. Drugi z towarzyszy Moncka, Jonas, cichy i nawet jak na grabarza bardzo ponury, tarł w zamyśleniu wychudłą, pokrytą szczeciną twarz.

Otwierałeś trumny?zapytał.

Nie, ale są ciężkie. Na pewno pełne. I ta woń...

Tylko czego pełne? A jeżeli nawet są w nich ciała...

To?

To, być może, niejedno mogłyby powiedzieć.

Przez chwilę Monck miał wrażenie, iż grobowy ton głosu Jonasa sugeruje użycie zakazanych i potwornie niebezpiecznych praktyk nekromanckich. Potem jednak zrozumiał.

Do tego potrzebny byłby medikusstwierdził z namysłem.

Znam takiego!ucieszył się człowiek, który znał wszystkich.Mattheus Dalambert, zawsze pije za moje srebro. Powołaj się na mnie, nie odmówi ci usługi.

Czy to człek dyskretny?

Wiem o jego grzeszkach...Tu wszystkowiedzący wykonał gest, jakim dzieci naśladują rzucanie czarów.

No dobrze, gdzie go znajdę?

 

* * *

Odszukał kamieniczkę bez kłopotu. Okazały dom, niegdyś elegancki, teraz mocno zapuszczony, z obłażącymi tynkami, stał niedaleko rynku. Monck spojrzał raz jeszcze na wywieszony nad portalem znaksalamandrę w ogniui załomotał do zawartych na głucho drzwi. Rozszczekały się psy, rozbrzmiał niewieści głos:

Idę, już idę!

Skrzypnęły zawiasy, w drzwiach stanęła niewiasta nieokreślonego wieku. Niska, a tak okrągła, że wypełniła sobą całe wejście. Najwyraźniej rozeźlona, na widok Monckamęża postawnego i strojnego, choć według zeszłowiecznej modyprzywołała na twarz nieudolną próbę uśmiechu.

Szanowny panie?

Witaj, pani. Czy zastałem szacownego medikusa Dalamberta?

Tak. Mattheus!ryknęła niczym kompania najemnych żołdaków.Do ciebie!

Gruba mieszczka odeszła w głąb sieni. Na Moncka skoczyły psy. Duże, cętkowane, o mocno zaślinionych pyskach. Bardzo przyjazne. Bardzo. Gdy już uświniły mu ręce, którymi zasłaniał twarz, i całą garderobę, niewiasta odwołała potwory.

Prawda, jakie milusie?zapytała.

O, takodparł z nieco drętwym uśmiechem. Uśmiech zniknął zupełnie, gdy w niewielkiej sionce pokazał się wezwany tak gromko gospodarz. Jako żywogarbata hiena cmentarna pogoniona przez Moncka ostatniej nocy.

Zgarbiony człeczyna, ubrany w szarawą koszulinę i okryty dodatkowo pledem, odchrząknął donośnie i zapytał sztucznie obojętnym tonem:

Pachołkowie bajlifa czekają za drzwiami?

Monck, zdumiony spotkaniem, początkowo nie zrozumiał, potem zaś zaprzeczył zdecydowanie:

Bajlif? Nie! Przychodzę, mistrzu, z pewną sprawą.

Ach, tak?Brwi Dalamberta, siwe i nastroszone, uniosły się z lekka.Tedy chodź za mną, panie, do pracowni. I zechciej wybaczyć mi strój, ale dość marnie się dzisiaj czuję.

Przeszli do dużej, niskiej sali. Ściany i sufit poczerniały od dymu, wokół panował niesamowity bałagan. Pokryte grubą warstwą kurzu i sadzy leżały w stosach przedziwne przedmioty. Pod oknem stał duży stół o zniszczonym blacie, walały się przy nim różne utensylia, skórzane płachty...

Monck, starając się nie oddychać przez nos, gdyż śmierdziało niemiłosiernie, dostrzegł kilka znajomych narzędzi. Podniósł z podłogi delikatny młoteczek do repusowania srebrnej blachy i odłożył go na brzeg stołu.

Jesteś, mistrzu, złotnikiem?

Ja? Nie. Alchemikiem, medikusem. A pracownię zaanektowała moja małżonka. Niewiasta wielu talentówstwierdził szczególnym tonem Dalambert.

Monck, nagle zaniepokojony, nastawił uszu, miał bowiem wrażenie, iż ktoś podsłuchuje. Pominął milczeniem kwestię gospodyni.

Mam kłopotzaczął.

Cóż, chętnie bym wysłuchał, ale tak mnie żebra i plecy bolą...

Grabarz zacukał się nieco, a potem rzekł:

Mirro Radeck powiedział, że mi, panie, pomożesz.Tu Elizabediath bezmyślnie powtórzył dziecinny gest rzucania czaru.

Twarz Dalamberta spurpurowiała:

Radeck?! Bawimy się w szantaż, podstępny kopidole?!zaryczał głosem zupełnie niewspółmiernym do lichej postury.

Monck uznał, że tylko jedno może naprawić sytuację. Wyciągnął ciężką sakiewkę i upuścił ją na zagracony stół. Srebro zabrzęczało donośnie.

Żaden szantaż. Interes, hieno cmentarnarzucił.

W jednej chwili uśmiech wykwitł na obliczu medikusa.

Skoro tak, siadaj, kliencie. Słucham z uwagą.

Elizabediath Monck popatrzył po zasmolonych stołkach i odparł:

Postoję. A rzecz przedstawia się następująco...

Mattheus Dalambert wysłuchał z powagą.

No tak. A moje zadanie?rzekł.

Obejrzyj zwłoki, medikusie. Może coś powiedzą.

Rozumiem. Dobrze. Jak sądzę, nie muszę czynić tego po nocy?

Oczywiście, że nie. Moi pomocnicy będą uwiadomieni. Tu masz szkic cmentarza z zaznaczonymi miejscami, gdzie są nadprogramowe trumny.

Czy w ramach wynagrodzenia nie mógłbym...

Nie. Nie waż się, hieno cmentarna!uciął szorstko grabarz.

Szkoda. Grozi mi bajlif?

Nie. Trzonek od łopaty.

 

* * *

To był ciężki dzień dla grabarza. Odprawił dwa wielkie ceremoniały pogrzebowe. Jeden z Czarnym Koniem. Drugi na sposób mattański. Dozorował też kilka zwykłych pochówków. A cały czas myślał o Dalambercie, naruszającym spokój zmarłych. Miał nadzieję, że groźba powstrzymała medikusa przed profanacją zwłok.

Wieczorem powlókł się do gospody Pod Tłuczkiem i Kuflem.

Dalambert już czekał i zdołał poważnie naruszyć piwniczkę oberży.

O, kopidole! Bywaj tu!ryknął i dał znak podkuchennej, by podała nowy dzban wina.

Siedzący obok Jonas miał minę skrzywioną, jakby od miesiąca nikt nie umarł. Widomy znak, że zarządca nowego cmentarza grodzkiego jest niezmiernie zadowolony.

Monck z westchnieniem wychylił pucharek almadena. Chłodna struga spłynęła kojąco do żołądka. Niezły rocznik, pomyślał.

Redin ESurcous umarłrzekł Jonas.Jego żona zażyczyła sobie rytuału halijskiego.

Monck gwizdnął z podziwem. Wdowa po Redinie zapłaci za ceremonię pogrzebową równowartość solidnej kamienicy. Nie mniej niż sto pięćdziesiąt sztuk srebra.

I ja mam ciekawe wieścipowiedział Dalambert i umilkł.

Jonas wie o sprawieuspokoił go Monck.Możesz mówić.

Otworzyłem większość trumienzaczął medikus, ale przerwał, bo w drzwiach pojawił się Mirro Radeck.

Wypatrzył ich i zawołał od progu:

Witajcie! Cześć, ty stary opojupozdrowił Dalamberta.Monck, jak tam namolne trupy? Jonas, uśmiechnij się, do licha!

Gadając tak, podszedł do stołu, chwycił dzbanek, osuszył go na stojąco i zawrócił do wyjścia, kontynuując monolog:

Jestem okropnie zajęty, muszę wymyślić, jak ustroić drogę przejazdu burmistrza. Miłego wieczoru.

Trzasnęły drzwi.

Monck zdumiony i oniemiały spoglądał na współtowarzyszy.

Co... co to... ma znaczyć?wyjąkał.

Jonas zaśmiał się. Brzmiało to w ustach ponuraka naprawdę dziwnie:

He! He! He!

Dalambert skinął na podkuchenną i spokojnie wyjaśnił oszołomionemu Monckowi:

Radeck podjął się zrobienia ozdobnych bram podczas przejazdu burmistrza na zamek. Wszak to dziesiąta rocznica objęcia przezeń urzędu.

Grabarz organizuje fety?

Grosz nie śmierdzi, rajcy sypnęli srebrem.

Ale żeby zarządca cmentarza...?nie mógł zrozumieć Elizabediath.

Radeck był najemnikiem, karczmarzem, strażnikiem leśnym, ponoć prowadził lupanar w Barrow. Taki człowiekwszystko mu się szybko nudzi. No i koniecznie chce dojść do wielkich pieniędzy. Jesteś tu nowy, u was na prowincji pewnie inaczej myślą.

Ale mieliśmy razem rozważyć mój kłopot.

Kopidole, ludzie też się Mirrowi nudzą. Nie licz teraz na uwagę Radecka. Jak znam człeka, to dla oszczędności sam te bramki będzie malował.

Na pewno. W końcu kto wypacykuje je lepiej?poparł Dalamberta Jonas.

Pomilczeli chwilę. Dziewka niewołana postawiła kolejny dzban.

Grabarz doszedł wreszcie do siebie:

I co z tymi trumnami?

W środku zwłoki w różnym stopniu rozkładu. O ile mogłem ocenić, wszyscy zmarli z przyczyn naturalnych.

Tylko tyle?

Nie. Ciekawa rzecz: stroje mają bardzo bogate, ale według mnie to wieśniacy. Dłonie, stopy są charakterystycznie zdeformowane na skutek urazów typowych dla ciężkiej pracy na roli.

Kmiecie? Bogato ubrani?

Dalambert wzruszył ramionami.

Znacznie ważniejsze jest, iż według mnie liczba zwłok rośnie. Pojawianie się nowych dzielą coraz krótsze odstępy czasu.

I co z tego wynika?

Nie wiem. Ale fala narasta.

Co robić? Przodkowie, co ja mam zrobić?!Monck był załamany.

Poszukaj wiosek, w których nie ma żalnika. Albo raczej w których cmentarz jest bardzo małypodrzucił myśl Jonas.

Mądry pomysł.Dalambert łyknął wina.I zrób to szybko. Chodząc po grobowcach, spostrzegłem, że do nadmiarowych trumien prowadzą tylko twoje ślady. Monck! Ta sprawa naprawdę śmierdzi. Jak zdołano wnieść trumny, nie naruszając nieraz i stuletniego kurzu?

Magiawyszeptał grabarz.

Wysokiego rzęduzgodził się ponuro, kiwając głową, medikus.

I wtedy w progu stanęła młoda niewiasta. Drobniutka, o pszenicznych włosach, ubrana w powłóczyste giezło. A wyraz twarzy miała taki, że kaganki w izbie przygasły, rozmowy ustały. Dalambert zaś szybciutko wstał i bez słowa podążył ku wyjściu.

Straszna panna znikła wraz z medikusem. Gwar w karczmie wybuchnął z poprzednim natężeniem.

Karczmarz się wścieknie. Wino jak nic skwaśniałorzucił Jonas.

Kto to był?

Rodzona Dalamberta. Monck, ty myślisz, że masz problemy? A co ma powiedzieć taki medikus obdarzony dwoma szalonymi córkami? Jedną widziałeś. Potwór. Słuchaj, przecież ona zdołała poskromić tabun dzieci kupca Wiglifa, i to zaraz po tym, jak zbiegły trzy specjalnie sprowadzone z Litterny bony. Druga też...Tu Jonas zakręcił palcem koło skroni.A na dodatek ta jego małżonka...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin