Peggy Moreland - Dom dla Laury.pdf

(477 KB) Pobierz
10097605 UNPDF
Peggy Morelan d
Dom dla Laury
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pokój, w którym zebrali się bracia Tannerowie, był
jak Teksas. Wielki. Ściany z wielkich drewnianych bali
pamiętające pierwszego Tannera osiadłego w Texas Hill
County. Wielki kamienny kominek, tak wielki, że moż­
na by w nim wołu upiec. Zdjęcia w skórzanych ram­
kach ilustrujące historię rodziny: wielkie ambicje i do­
chodzenie do coraz większych pieniędzy.
To przestronne, nawet jak na teksańskie standardy,
wnętrze wydawało się jednak z trudem mieścić wielkich
braci Tannerów. Zjechali do domu na pogrzeb, a teraz
zebrali się, by omówić sytuację. Ojciec, człowiek po-
rywczy i lekkomyślny, przez którego wszyscy po kolei
uciekali z rancza, by znaleźć własną drogę w życiu, po­
zostawił im w spadku jeden wielki bałagan.
Ash, najstarszy z braci, przyjmując obowiązki głowy
rodziny, zasiadł za biurkiem ojca, co pozostali przyjęli
z ogromną ulgą, szczęśliwi, że nie padło na żadnego
z nich.
Woodrow, o pięć lat młodszy od Asha, rozsiadł się
na skórzanej kanapie naprzeciwko biurka. Rory, naj­
młodszy, przysiadł obok. Reese, drugi po Ashu, chodził
niespokojnie po pokoju.
6
Ash powiódł wzrokiem po twarzach braci.
- Nie muszę wam chyba mówić, jaki zamęt nam
zostawił - zaczął ponurym głosem.
- Nie musisz - prychnął Woodrow.
Ash skinął głową.
- Staruszek kochał robić wokół siebie zamieszanie.
Rory, najbardziej flegmatyczny z całej czwórki, wy­
ciągnął nogi, a dłonie zaplótł na głowie.
- Zamieszanie - wycedził. - Powiedz raczej, siał
kłopoty.
Reese zatrzymał się, spojrzał na brata z naganą.
- Pomimo wszystko należy mu się szacunek. To jed­
nak nasz ojciec.
- Oraz połowy populacji tego hrabstwa - mruknął
Woodrow pod nosem.
Woodrow, ma się rozumieć, mocno przesadził, ale
bracia przyjęli uwagę w milczeniu. Tatuś miał swoje
sekrety, robił, co chciał, mógł z łatwością zaludnić śred­
niej wielkości miasteczko, takie na przykład Tanner's
Crossing.
- Reese ma rację - podjął, wracając do zasadniczego
tematu. - Nie spotkaliśmy się tutaj, żeby osądzać staru­
szka. Mamy uporządkować bałagan, który nam łaska­
wie zostawił.
Reese zerknął niecierpliwie na zegarek.
- Zatem do rzeczy. Muszę wracać do Austin, jutro
wcześnie rano mam poważaną operację.
- Pospieszmy się, chłopcy - w głosie Woodrowa za­
brzmiała kąśliwa nuta - bo naszemu doktorkowi milion
albo dwa przejdą koło nosa.
7
- Spokój, głupki. Mamy ważniejsze sprawy.
Reese mierzył przez chwilę Woodrowa wściekłym
spojrzeniem. Ten naturalnie chciał się poderwać, gotów
do bójki, ale powstrzymał się na widok groźnej miny
Asha.
- Ojciec nie zostawił testamentu - podjął Ash. - Sa­
mi musimy wycenić i podzielić spuściznę. Dopóki tego
nie zrobimy, musimy wspólnie prowadzić ranczo.
Reese poderwał głowę.
- Jak to? Nie mogę zajmować się ranczem. Jestem
chirurgiem, mam swoją praktykę.
- Wszyscy mamy swoje zobowiązania - stwierdził
Ash spokojnie. - Nie mamy innego wyjścia. Każdy po­
święci tyle czasu, ile będzie mógł. Dopóki nie sprzeda­
my rancza.
Woodrow zerwał się z kanapy.
- Nie możemy sprzedać Tanner Ranch! To nasza
ziemia, od pokoleń należy do rodziny.
- I miejmy nadzieję, że tak zostanie - uspokoił go
Ash - ale nie możemy podjąć żadnej decyzji, dopóki
majątek nie zostanie wyceniony. W tej chwili nie wie­
my, na czym stoimy i z finansowego, i z prawnego pun­
ktu widzenia.
Woodrow i Rory spochmurnieli na myśl o ojcow­
skiej lekkomyślności, Reese zapatrzył się w okno.
- A co z Whitem? - rzucił po chwili przez ramię.
- Należałoby go tu ściągnąć.
- Zostawiłem mu wiadomość na sekretarce. Jeśli od­
słucha na czas, dołączy do nas.
Woodrow chrząknął.
8
- Nie przyjechał na pogrzeb, dlaczego miałby poja­
wić się teraz?
- A po co miał przyjeżdżać? - wziął nieobecnego
w obronę Reese. - Ojciec traktował go jak śmiecia.
- Whit był na pogrzebie.
Woodrow podniósł wzrok na Rory'ego.
- Jak to? Nie widziałem go.
- Nie chciał, żeby ktokolwiek go widział.
- Sukinkot jeden. - Woodrow parsknął śmiechem
i pokręcił głową. - Zawsze był przebiegły.
- Raczej skryty niż przebiegły - poprawił go Reese.
- Co ty powiesz? To diagnoza? Wydawało mi się,
że jesteś wziętym chirurgiem plastycznym, nie psychia­
trą - przyciął bratu Woodrow.
Reese zesztywniał, ale pozostawił kąśliwość bez od­
powiedzi.
- Mam w tej chwili lukę między sesjami zdjęciowy­
mi i trochę wolnego czasu - powiedział szybko Ash,
zmęczony idiotycznymi przepychankami między brać­
mi. - Zostanę na ranczu, dopóki nie uregulujemy wszy­
stkich formalności, ale sam nie dam sobie rady. Musicie
mi pomagać. Ustalimy gra...
Odezwał się dzwonek przy drzwiach, Ash przerwał
i podniósł się zza biurka.
- To pewnie Whit.
- Raczej ktoś z sąsiadów z kondolencjami - wark­
nął ciągle rozindyczony Woodrow.
- Wszystko jedno. - Ash odwrócił się jeszcze w pro­
gu. - Ktokolwiek to jest, macie się zachowywać jak
ludzie. Dotarło?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin