Patterson James & Paetro Maxine - Kobiecy Klub Zbrodni 07 - Siódme niebo.rtf

(630 KB) Pobierz

JAMES PATTERSON

MAXINE PAETRO

SIÓDME

NIEBO

Z angielskiego przełożyła

ELŻBIETA PIOTROWSKA

Tytuł oryginału: 7TH HEAVEN

Copyright © James Patterson 2008 All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2010

Polish translation copyright © Elżbieta Piotrowska 2010

Redakcja:

Eliza Kujan

Ilustracja na okładce:

Misha/Fotolia.com

Projekt graficzny okładki i serii:

Andrzej Kuryłowicz

Skład: Laguna

ISBN 978-83-7659-228-2

Dystrybucja

Firma Księgarska Jacek Olesiejuk

Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.

t./f. 22.535.0557, 22.721.3011/7007/7009

www.olesiejuk.pl

Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe

www.empik.com

www.merlin.pl

www.ksiazki.wp.pl

www.amazonka.pl

WYDAWNICTWO ALBATROS

ANDRZEJ KURYŁOWICZ

Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa

2010. Wydanie I Druk: B.M. Abedik S.A., Poznań

Dedykujemy tę książkę

naszym współmałżonkom i dzieciom:

Susie i Jackowi, Johnowi i Brendanowi

Jesteśmy ogromnie wdzięczni znakomitym profesjonalistom, którzy służyli nam swoim czasem i wiedzą, a wśród nich byli: dr Humphrey Germaniuk, kpt. Richard Conklin, Chuck Hanni, dr Allen Ross, Philip R. Hoffman, Melody Fujimori, Mickey Sherman i dr Maria Paige.

Na specjalne podziękowania zasługują: Ellie Shurtleff, Don MacBain, Lynn Colomello i Margaret Ross, którzy zbierali dla nas bezcenne informacje, oraz Mary Jordan, która — jak zawsze — panuje nad wszystkim.

Prolog

Kolęda

1.

Na strzelistej daglezji pyszniącej się na tle panoramicznego okna wesoło migotały lampki. Wytworne meble eleganckiego salonu skryły się pod obfitością bożonarodzeniowych dekoracji i kartek z życzeniami świątecznymi, a w kominku trzaskały polana, nasycając pokój zapachem jabłoniowego drewna.

Świątecznej atmosfery dopełniały cyfrowe dźwięki kolędy Christmas Song w wykonaniu Binga Crosby'ego.

Kasztany pieczone na ogniu, Dziad Mróz szczypiący twój nos...

Henry Jablonsky nie widział teraz chłopców zbyt dobrze, gdyż Hawk* zerwał mu okulary z nosa i położył je na portalu kominka, co zresztą Jablonsky uznał za optymistyczny znak.

* Ang. jastrząb.

Mogło to oznaczać, że chłopcy nie chcą być zidentyfikowani, a zatem nie planowali ich uśmiercić. Proszę cię, Boże, błagam, pozwól nam przeżyć, a będę ci służył wiernie do końca swoich dni.

Obserwował dwie nieostre sylwetki poruszające się wokół choinki; wiedział już, że Hawk ma za pasem rewolwer. Usłyszał odgłos rozdzieranego papieru; po chwili Pidge** wymachiwał z uciechą kokardą dla nowego domowego kotka.

*              Zdrob. ang. gołąb.

Mówili, że nie zrobią im krzywdy.

Powiedzieli, że to tylko włamanie.

Kiedy wchodzili, Jablonsky zdążył zapamiętać ich twarze na tyle dobrze, żeby opisać je policyjnemu portreciście, a zamierzał zgłosić się na policję, gdy tylko te cholerne łobuzy wyjdą z jego domu.

Obydwaj młodzi ludzie wyglądali tak, jakby właśnie zeszli z reklamowego billboardu Ralpha Laurena.

Hawk. Ujmująca powierzchowność. Nienaganna angielszczyzna. Blondyn, włosy rozdzielone przedziałkiem. Pidge, potężniejszy. Blisko metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Muskularny jak koń pociągowy. Mięsiste dłonie. Dłuższe, kasztanowe włosy. Sądząc po wyglądzie, absolwenci uniwersytetu należącego do Ligi Bluszczowej. Jeden i drugi.

Może jest w nich krztyna dobra.

Jablonsky śledził ich ruchy. Hawk podszedł do regału i przeciągając palcem po grzbietach książek, odczytywał tytuły. Głos miał ciepły, jakby był przyjacielem rodziny.

              Łoł! Panie Jablonsky, ma pan 451 stopni Fahrenheita. Kultowa powieść.

Wyciągnął książkę z półki i otworzył ją na pierwszej stronie. Podszedł do Jablonsky'ego leżącego na podłodze ze związanymi rękami i nogami i z kneblem w ustach. Nachylił się nad nim.

              Nikt jak dotąd nie prześcignął Bradbury'ego, jeśli chodzi o pierwsze zdania tekstu — powiedział. Zaczął głośno czytać dobitnym, pełnym dramatyzmu głosem. — „Przyjemnie było palić. Patrzeć, jak ogień pożera rzeczy, jak je osmala, jak zmienia — przyjemność to była niewymowna” *.

* 451 stopni Fahrenheita, tłumaczyła Iwona Michałowska, wyd. Solaris 2008, s. 9.

Hawk zamknął książkę, a Pidge wyciągnął spod choinki wielkie pudło, owinięte złotą folią i przewiązane złotą wstążką. Zawierało coś, o czym Peggy marzyła od lat.

              Dla Peggy od Świętego Mikołaja — odczytał Pidge z przywieszki i zabrał się do przecinania nożem warstw złotej folii.

Ma nóż!

Pidge otworzył pudło, odkładał na bok kolejne warstwy opakowania.

              Birkin. Prawdziwe cacko od Hermesa, Peggy. Święty Mikołaj przyniósł ci torebkę wartą dziewięć tysięcy dolarów! To budzi mój sprzeciw, Peggy. Zdecydowany sprzeciw.

Pidge sięgnął po kolejny prezent i gdy demonstracyjnie potrząsał pudełkiem, Hawk zajął się Peggy. Usiłowała z nim pertraktować, ale z jej ust zapchanych grubą skarpetą wydobywał się tylko bezsłowny bełkot. Henry'emu, który patrzył na jej błagalne spojrzenia, pękało z bólu serce.

Hawk wyciągnął rękę i przesunął nią po delikatnych blond włosach Peggy, a potem pogładził ją po mokrym od łez policzku.

              Otworzymy wszystkie wasze prezenty, panie J. i pani J., a potem zdecydujemy, czy darować wam życie.

2.

Henry'emu zbierało się na wymioty, dławił się kneblem z wełnianej skarpetki. Gdy prężył się pod napiętymi więzami, poczuł nagle zapach moczu i ciepło w spodniach. Chryste! Zlał się. Ale to nie miało znaczenia. Ważne było jedynie, żeby uszli z tego z życiem.

Nie mógł się ruszać. Nie mógł mówić. Ale głowa jeszcze mu pracowała.

Co robić?

Ze swojego miejsca na podłodze rozejrzał się po pokoju. W zasięgu oczu miał mosiężny pogrzebacz do kominka. Nie odrywał już od niego wzroku.

              Pani J.! — zawołał Pidge do Peggy, potrząsając małym turkusowym pudełkiem. — To od Henry'ego. Naszyjnik Elsy Peretti. Piękny. Słucham? Ma pani coś do powiedzenia?

Podszedł do Peggy Jablonsky i wyciągnął skarpetę z jej ust.

              Czy naprawdę jesteście kolegami Dougiego? — zapytała.

              Dougiego? A któż to taki? — zaśmiał się Pidge.

              Nie róbcie nam krzywdy...

              Tego już za wiele, pani J.! — krzyknął Pidge, wtykając jej z powrotem skarpetkę w usta. — To nasza gra. Na naszych warunkach.

Kotek skakał po stosie papierów, gdy Pidge rozpakowywał kolejne prezenty: diamentowe kolczyki, krawat od Hermesa, sztućce Jensena do sałaty. Jablonsky modlił się w duchu, żeby zabrali to wszystko i sobie poszli. Krew dudniła mu głośno w uszach, natężał słuch, żeby zrozumieć, co Pidge ściszonym głosem mówi do Hawka.

              No to jak? Winni czy niewinni?

Hawk jakby się zadumał.

              Bogactwo uszlachetnia, więc...

              Tylko nie kpij ze mnie, koleś. To przecież łajdaki.

Pidge zrobił duży krok nad poszewką z zawartością sejfu Henry'ego Jabłońskiego i podszedł do stolika, na którym pod lampą leżała książka Bradbury'ego. Otworzył ją zamaszystym gestem, wziął do ręki pióro i starannie wykaligrafował coś na tytułowej stronie. Odczytał.

              Sic erat in fatis. Tak było zapisane w losach. Zabieraj łup i się zmywamy.

Hawk nachylił się i wyciągnął knebel z ust Jablonsky'ego.

              Przykro mi, stary. Pożegnaj się z Peggy.

Henry Jablonsky poczuł się jak uderzony obuchem. Co? Co to ma znaczyć? Ale dotarło do niego, że może mówić. Peggy, Peggyyy! — krzyczał rozpaczliwie, gdy salon zalewała jasnożółta poświata od płomieni ogarniających bożonarodzeniową daglezję.

Żar się potęgował i skóra na twarzy Henry'ego zamieniała się w pergamin. Coraz gęstsze kłęby dymy wzbijały się do sufitu, zwijały się pod nim i opadając, pochłaniały resztki światła.

Nie zostawiajcie nas!

Henry widział jeszcze, jak płomienie ogarniają zasłony, słyszał stłumione krzyki żony i huk zatrzaskiwanych drzwi frontowych.

Część pierwsza

Jak to było, Junie?

Rozdział 1

Siedziałyśmy wokół paleniska z tyłu „naszej” chaty na skraju Parku Narodowego Point Reyes, oddalonego godzinę jazdy na północ od San Francisco.

              Lindsay, łap za kieliszek! — zawołała Cindy.

Upiłam łyk margarity — smakowała doskonale. Yuki pilnowała ostryg na grillu. Słodka Martha, moja suczka border collie, westchnęła i skrzyżowała przed sobą łapy. Płomień ogniska rzucał migotliwe wzory na nasze twarze. Nad Pacyfikiem zachodziło już słońce.

              To było jedno z moich pierwszych doświadczeń w karierze lekarza sądowego — opowiadała Claire. — Dostałam nieźle w kość. Właziłam po chyboczącej się drabinie na strych stodoły z latarką w ręku...

Yuki, która łapczywie chwyciła za drinka, zakrztusiła się tequilą i nie mogła złapać tchu, więc ja i Cindy wrzasnęłyśmy unisono instrukcję: „Pij łyczkami!”.

Claire przytomnie walnęła Yuki w plecy i kontynuowała opowieść.

              Wciągałam swój zadek rozmiar szesnaście po tej cholernej drabinie, a ciemno było choć oko wykol i jakieś stwory czmychały w popłochu z przeraźliwym trzepotem skrzydeł. Wystarczający horror, aż tu nagle w świetle latarki ujrzałam umarlaka. Nogi zwisały mu nad sianem, a gdy skierowałam latarkę w górę, odniosłam wrażenie, że gość lewituje, przysięgam na Boga! Wywalony język, oczy wylazłe z orbit, wyglądał zupełnie jak ghul *.

* Zły duch pustynny, zwykle rodzaju żeńskiego. Pojęcie to wywodzi się z arabskiego folkloru.

              Niesamowite — zaśmiała się Yuki. Miała na sobie spodnie od piżamy, bluzę z logo kalifornijskiej Boalt School of Law, a włosy związała w koński ogon. Rozbawiona po jednej margaricie wyglądała raczej na studentkę college'u niż kobietę blisko trzydziestki.

              Wrzasnęłam w czarną czeluść pode mną — ciągnęła Claire — i zawołałam dwóch postawnych funkcjonariuszy, żeby wleźli na górę. Odcięli mojego fakira od krokwi i zapakowali w worek na zwłoki.

Claire dramatycznie zawiesiła głos i w tym momencie zadzwoniła moja komórka.

              Lindsay, nie! — zawołała błagalnie Cindy. — Nie odbieraj...

Sądziłam, że to Joe, mój facet, melduje się, że jest w domu, ale wyświetlacz anonsował Warrena Jacobiego. Mojego obecnego szefa, a niegdyś służbowego partnera.

              Jacobi?

              Claire, nie przerywaj! — krzyknęła Yuki. — Ona nie wypuści teraz telefonu z ręki do późnej nocy.

              Lindsay? — zagadnęła jeszcze Claire, ale pogodziła się z utratą jednej słuchaczki i mówiła dalej. — Kiedy rozsunęłam zamek błyskawiczny worka, z ubrania faceta wyfrunął nietoperz. Zsikałam się w majtki — zapiszczała za moimi plecami. — Słowo daję!

              Boxer? Słyszysz mnie? — Głos Jacobiego brzmiał szorstko.

— Mam wolny dzień — warknęłam. — Dziś sobota, zapomniałeś?

              Będziesz chciała mieć tę sprawę. Jeżeli nie, powiedz od razu. Dostaną ją Cappy i Chi.

              Jaką sprawę?

              Gra jest o dużą stawkę, Boxer. Chodzi o syna Campionów. O Michaela.

Rozdział 2

Tętno mi podskoczyło, gdy usłyszałam nazwisko Michaela Campiona.

To nie jakiś tam chłopak, czyjś syn. Dla Kalifornijczyków był tak ważny, jak JFK junior dla całego narodu. Jedyne dziecko naszego byłego gubernatora, Connora Hume'a Campiona, i jego żony Valentiny, Michael, urodził się jako przyszły dziedzic ogromnej fortuny. Ale urodził się także z nieuleczalną wadą serca i od pierwszych dni żył na kredyt.

Byliśmy bombardowani jego zdjęciami i informacjami o stanie zdrowia. Stał się częścią życia każdego z nas. Poznawaliśmy go kolejno jako uroczego malucha, nad wiek rozwiniętego intelektualnie ucznia, przystojnego nastolatka — bystrego i pełnego wdzięku. Ojciec działał na rzecz Amerykańskiego Towarzystwa Serca, a Michael został dzieckiem z ich plakatów. Chociaż rzadko pokazywał się publicznie, martwiliśmy się o niego i nie traciliśmy nadziei na przełom w medycynie, dzięki któremu kalifornijskiemu „chłopakowi z wadą serca” będzie dane cieszyć się pełnią aktywnego życia.

Nieoczekiwanie, w styczniu tego roku, Michael zniknął. Powiedział rodzicom „dobranoc”, a rano jego sypialnia była pusta. Nie znaleziono żądania okupu. Nie było żadnych śladów użycia przemocy. Drzwi z tyłu domu były otwarte z klucza, a Michael zaginął.

Jego zniknięcie uznano za porwanie i FBI rozpoczęło poszukiwania na terenie całego kraju. Policja San Francisco od początku prowadziła własne śledztwo, przesłuchując członków rodziny i służbę, nauczycieli Michaela i jego kolegów, jak również znajomych z sieci.

Fotografie Michaela od dnia jego narodzin po dzień zniknięcia zamieszczane były na pierwszych stronach „San Francisco Chronicie” i innej prasy, więc linia specjalna urywała się od doniesień osób, które rzekomo widziały Michaela po jego zaginięciu. Stacje telewizyjne nadawały reportaże i filmy dokumentalne z naznaczonego przez fatum życia Michaela Campiona.

Kolejne tropy śledztwa prowadziły donikąd i gdy upływały miesiące, podczas których nie odzywali się porywacze i nie dawał znaku życia sam Michael, temat był stopniowo wypierany z pierwszych stron gazet i z czołówek wiadomości telewizyjnych przez doniesienia o atakach terrorystycznych, klęskach żywiołowych, skandalach politycznych i spektakularnych zbrodniach.

Sprawa Michaela pozostawała otwarta, ale wszyscy domyślali się najgorszego. Że w trakcie porwania wydarzyło się coś nieprzewidzianego i tragicznego. Że Michael zmarł, a porywacze zakopali gdzieś jego ciało i zdołali umknąć sprawiedliwości. Obywatele San Francisco przeżywali okres żałoby wraz ze sławną i kochaną powszechnie rodziną Michaela, ale w końcu odłożyli księgę jego życia na półkę, choć na zawsze zachowali go w swojej pamięci.

Telefon Jacobiego obudził we mnie nadzieję, że uda się wyjaśnić tę straszną tajemnicę.

— Znaleziono ciało Michaela? — zapytałam.

— Nie, ale mamy wiarygodny trop. Wreszcie.

Mocno przycisnęłam komórkę do ucha, zapominając kompletnie o ghulach i pierwszym w tym roku spotkaniu Kobiecego Klubu Zbrodni na łonie natury.

              Jeżeli chcesz to wziąć, Boxer — mówił Jacobi — zastaniesz mnie w Budynku...

              Będę tam za godzinę.

Rozdział 3

Jazda powrotna do miasta zajęła mi mniej niż godzinę. Już po trzech kwadransach znalazłam się w Budynku Sprawiedliwości, siedzibie policji, ale także szeryfa, sądu i prokuratury, błyskawicznie pokonałam schody na trzecie piętro i wpadłam do naszej sali odpraw, rozglądając się, gdzie jest Jacobi.

W wielkiej hali zajmowanej przez nasz wydział migotały jarzeniowe świetlówki, sprawiając, że pochyleni nad biurkami funkcjonariusze z nocnej zmiany wyglądali niczym zjawy, które właśnie powychodziły z grobów. Niektórzy starsi stażem gliniarze podnosili wzrok i witali mnie zdawkowym „jak leci”, gdy przechodziłam obok nich, kierując się do gabinetu Jacobiego — przeszklonego boksu w rogu sali, skąd można było cieszyć wzrok rampą wjazdową na drogę stanową 280.

Mój partner, Richard Conklin, już się stawił. Klasyczny amerykański mięśniak, blisko metr dziewięćdziesiąt wzrostu, trzydzieści lat. Rozwalony na krześle, długie nogi opierał na brzeżku biurka Jacobiego, bo więcej miejsca na tym zwałowisku papierów nie było.

Wyciągnęłam krzesło dla siebie i rąbnęłam się przy tym w kolano. Zaklęłam głośno, demonstracyjnie, co Jacobi z półuśmieszkiem skwitował krótkim: „Ładnie się wyrażasz, Boxer”.

Usiadłam i pomyślałam tylko, że gdy ja tutaj urzędowałam, ten „gabinet” był naprawdę funkcjonalnym miejscem pracy. Zdjęłam baseballówkę i potrząsnęłam włosami, modląc się w duchu, żeby nie poczuli ode mnie zapachu tequili.

              Macie jakiś konkret? — zapytałam bez żadnych wstępów.

              Trochę tajemniczy trop — odparł Jacobi. — Anonimowy rozmówca z komórki na kartę pre-paid — facet nie do zidentyfikowania, to oczywiste. Powiedział, że tej nocy, kiedy zniknął syn Campionów, widział go wchodzącego do jednego z domów w Russian Hill. Do domu prostytutki.

Gdy Jacobi robił miejsce na biurku na położenie jej teczki wyciągniętej z policyjnej kartoteki, zastanawiałam się, jak mogło wyglądać życie Michaela Campiona tuż przed jego zniknięciem.

Nie chodził na randki ani na imprezy, nie uprawiał sportów. Każdego dnia rano był dowożony przez kierowcę do ekskluzywnego college'u, Newkirk Preparatory School, a po południu odwożony do domu. Nie wydawało się więc dziwne, że zapragnął odwiedzić prostytutkę. Prawdopodobnie zapłacił kierowcy za milczenie i wymknął się na godzinę czy dwie z pluszowego gniazdka miłości rodzicielskiej.

Ale co się z nim stało potem?

Co przytrafiło się Michaelowi Campionowi?

              Dlaczego ten donos wydaje się wiarygodny? — zapytałam Jacobiego.

              Facet opisał, jak Michael był ubrany tamtego dnia — miał na sobie charakterystyczny niebieski skafander narciarski z czerwonym pasem na jednym rękawie. Prezent gwiazdkowy. O tym stroju nie było nigdy wzmianki w mediach.

              Dlaczego ten jasnowidz czekał aż trzy miesiące z telefonem na policję? — spytałam.

              Mogę ci tylko powtórzyć to, co on powiedział. Gdy wychodził od tej prostytutki, minął się z Michaelem Campionem. Facet nie puścił wcześniej pary z ust, bo ma żonę i dzieci. Mówił, że bał się rozgłosu, ale gryzło go sumienie. Wreszcie zaczęło kąsać zbyt dotkliwie, jak rozumiem.

              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin