Gabriela Zapolska - Wodzirej. T. 1.pdf

(520 KB) Pobierz
Gabriela Zapolska
WODZIREJ
POWIEŚĆ.
Tom I.
I.
— A więc decidement idziesz pan do domu?
— Decidement.
— Szkoda! szkoda!.. Poszlibyśmy troche na Szkarpy, potem na Rury, potem... jakże to się
na zywa?
— Na Pohulankę...
— Aha! aha! na Pohulankę... Napilibyśmy się mleka prosto od krowy... Pan wiesz... une
vache... ciepłe mleko... delicye... potem wrócilibyśmy do miasta i wpadlibyśmy na chwilę, gdy
szwaczki idą do pracowni... i pensyonarki do konwiktów... Il y en a!.. A ładne to, a młode... a... des
anges!., decidement!.. des anges!..
Mówiąc te słowa, Mełunio Orlicki krzywił się, marszcząc swą twarz, twarz podobną do
przegniłej gruszki, podciągnął w górę brwi nakreślone grubo czarną mazią na skórze bez śladu
zarostu i oczy swe czerwone, obwieszone dokoła workami ze skóry, a zaciągnięte bielmem starości,
ku niebu ciągle podnosił.
Odziany był w wielki płaszcz czarny z peleryną, który wlókł mu się po ziemi i plątał pod
stopami; na głowie, cokolwiek na bakier, z pewną fantazyą, sza-poklak wspaniały, przyklejony do
płasko ułożonych i wyczernionych silnie włosów.
Majowy ranek był zimny; stary Melunio trząsł się z wiosennego chłodu, lecz junacko pierś
starego viveur'a naprzód wystawiał. Lśniący gors koszuli balowej, w drobniuchne zakładeczki cały,
cokolwiek zwiędły w atmosferze nocy balowej, bielił się pomiędzy fałdami płaszcza. Nos Melunia
był siny, cera trupia; wargi obwisły, nitka śliny sączyła się powoli, spadając na wyfiksaturowaną
hiszpankę.
Lecz Melunio wracać do domu nie chciał. Obrzmiałemi oczyma po przestrzeni ulicy
Jezuickiej wodził, powtarzając:
— Des anges!., des anges!..
— Stojący naprzeciw niego Wielohradzki zaledwie mogł utaić swoje zniecierpliwienie.
— Na podobne wycieczki trzeba mieć siły hrabiego! — wyrzekł wreszcie, zapinając
szczelnie pod szyję swoje palto — Il fait diablement froid, a kotylion trwał dłużej niż zwykle...
— Oui! oui! — odparł z roztargnieniem Melunio. — Trzeba mieć mes forces i moją siłę
życiową.
Uśmiechnął się, pokazując nagle cały rząd sztucznych zębów.
Złoto haczyków, ciemna chorobliwa massa kauczuku zagrały w blaskach wschodzącego
słońca.
— J' irai seul!..—dodał z komiczną rezygnacyą.
— Zegnam hrabiego!..
— Zegnam! żegnam!..
Melunio rączkę, podobną do ręki kościotrupa, lecz starannie opiętą w jasną rękawiczkę, z
fałd peleryny wysunął,
Wielohradzki, widząc ten giest, swą prawą dłoń już wyciągnął.
Lecz Melunio kilka razy tylko swą ręką w powietrzu potrząsł, nie podając jej bynajmniej
Wielohradzkiemu.
— Żegnam!..
Zawrócił się i sztywno, prosto, skrzypiąc lakierkami, iść zaczął.
Za nim wlókł się tren płaszcza, zgarniając kurz uliczny i świeże kałuże wody, ociekłe z
konewek i dzbanków sług, które co chwila przebiegały wzdłuż chodników przechylone, zaspane, z
roztarganemi włosami, pełnemi pierza i zardzewiałych szpilek.
Wielohradzki szybko iść zaczął pod górę ulicy, mruknąwszy przez zaciśnięte zęby:
— Stara mumia!..
Myśl, iż „stara mumia" nie podała mu ręki, wprowadzała go w zły humor. Gryzł ładne
różowe usta, palcami miął kieszenie palta. Błękitne oczy, duże, wypukłe, lecz mimo to dość
sprytne, biegały teraz ze złością po pustej ulicy. Nozdrza nosa, dużego, lecz niezmiernie kształtnie
wykrojonego, poruszyły się nerwowo.
I znów z poza zaciśniętych, drobnych, jak u myszy, zębów wypadł syk: — Stary idyota!..
Tymczasem wstawał tryumfalnie ranek wiosenny, biały różowy, liliowy, pełen delikatnych,
pastelowych tonów.
Wszystkie te światła, te smugi, biel jasna i czysta powoli rozświetlającego się ponad
domami nieba zdawała się istnieć po za jakąś taflą szklaną, która łamała światło i przepuszczała je
napozór złagodzone, lecz błyszczące zimniejszym blaskiem.
Okna kamienic, zamknięte, zakryte firankami, tu i owdzie krwawiły się purpurowemi
zasłonami, złociły się żółtą gipiurą lub zieleniały od szmaragdowych jedwabnych stor, bufowanych,
jak suknie prababek.
Dzielnica to była arystokratyczna, uśpiona, cicha.
Wielohradzki szedł wciąż, kurcząc ramiona, strawiony wewnętrzną gorączką.
Szampan, który podawano u Boteckich, był złej marki i ciepły, kawałek pasztetu, który zjadł
w bufecie dla dotrzymania towarzystwa hrabinie Gwozdeckiej — nieświeży, w mazurze mylono się
ciągle w chaine i figura z zaprzęgiem chybiła efektu wskutek niezdarności kobiet, upuszczających
ciągle końce chu- stek, które miały reprezentować lejce; w dodatku ten idyota Melunio nie podał
mu ręki...
Stanowczo: dzisiejsza noc była... pechową!
Spojrzał przed siebie i przeraził się tą dużą przestrzenią, którą miał jeszcze do przebycia.
— Nie dolezę! — pomyślał, ciskając się coraz więcej w ataku nerwowym.
Nagle na skręcie ulicy pojawiła się jakaś postać w długiej, ciemnej sukni.
Wielohradzki, jak każdy mające wypukłe źrenice, był krótkowidzem.
Dostrzegł jednak fałdy spódnicy, które wiatr rozwiewał, i duży oskrzydlony kapelusz,
Szybko rozpiął swe palto i rozrzucił klapy podbite jedwabiem.
Zabłysnął gors koszuli, zmięty i zwiędły, krawat jak postronek, kołnierzyk wykładany, z
rogami zawiniętemi ku górze.
Lecz na klapach fraka zajaśniały srebrem, złotem, barwami turkusów, rubinów, szmaragdów
olbrzymie ordery kotylionowe.
Przez pierś krzyżowały się szerokie wstęgi, obwijając tors Wielohradzkiego jakby
powijakiem jaskrawych barw, jakichś fantastycznych legij, orderów, znaków zaszczytnych,
zdobytych na poległych setkach trupów nieprzyjacielskich.
Ordery błyszczały, mieniły się, grały kolorami tęczy. Niektóre, gazowe, ustrojone
sztucznemi roża mi, fijołkami, niezapominajkami, miały w sobie lekkość motyli; niektóre,
obwieszone brzękadłanii, dzwoniły wyzywająco. Na samym środku, na tle szafirowej morowej
wstęgi rozkładało się olbrzymie słońce, a w niem kot czyścił but, z którego wyrastały lilie. Lecz już
owo słońce wspaniałe niknęło co chwila, kryte przez kościaną grzechotkę ze srebrnemi grelotkami,
zawieszoną na szyi za pomocą różowej wstążki. Świstawka, trąbka i flecik dopełniały kolekcyi. Na
brzuchu tańczyła duża, prawdziwa rzepa w siatce purpurowej, przyczepiona do pasa nabijanego
gwiazdami, z błękitnej, jasnej gazy.
Wielohradzki oczy zmrużył i szedł tak dumny i zwycięski z rozpiętem paltem, dzwoniąc
brzękadłami, grelotkami, błyszcząc motylami orderów, jakby pancerzem, utkanym z cacek
kosztownych i ze srebrnych i złotych nici.
Postać czarna zbliżała się powoli ku niemu, a on przybrał teraz minę znudzonego dandysa.
Usta wygiął w podkowę i szedł jak lalka w tem słońcu wiosennem, zgrabnie stawiając dość duże,
lecz wązkie stopy, obute w nowe, błyszczące lakierki.
Nagle na twarzy wodzireja odbiło się znów niezadowolenie.
Stanowczo nie miał dziś szczęścia! Sądził, że to jedna z „dam",—ktoś z towarzystwa,
śpieszący na mszę ranną lub na wody do Jezuickiego ogrodu.
Tymczasem, był to stary ksiądz, w długiej, fałdzistej sutannie i wielkim kapeluszu o kresach
podniesionych.
Ksiądz poszedł powoli, pocierając ręką o swój sinawy podbródek.
Wielohradzki, zły, nagle popadły w śmieszność, zapinał szybko swe palto, czując teraz
chłód, który się przez szczelinę gorsu koszuli wkradał.
Lecz teraz, powoli, ulica zapewniła się ludźmi śpieszącymi do swych zajęć, do biur, do
sklepów, po pożywienie.
Jakkolwiek dzielnica była arystokratyczna, toć jeszcze była tu falanga gęsta i liczna tych, co
obsługę pełnili i drobne lokale na tyłach kamienic zajmowali — nieśmiało kurcząc się, przemykając
cicho wśród owego spokoju uśpionych „państwa" po za firankami z czerwonego lub żółtego
jedwabiu.
Teraz, o porannej porze, wysuwali się z bram ciężkich, przy których połyskiwały metalowe
guziki dzwonków. Byli to ludzie ubrani czysto, ciemno, z widoczną starannością i chęcią
nieobrażenia estetycznych pojęć osób zamieszkujących fronty kamienic. Kobiety zwłaszcza szły z
jakąś godnością, przybierając mimowoli ton i maniery hrabin i dam spotykanych często na przejściu
bramy lub na asfalcie chodnika.
I kobiety te przeważały, sunąc ku miastu, ukrywając starannie pod fałdami długich rotund
koszyki z jarzynami i odrobiną mięsa, a niosąc z ostentacyą książki duże, o wyzłoconych
grzbietach, z klamrami, jedyny luks i zbytek nabyty oszczędnością wśród mizernych kłopotów
szczupłego budżetu.
Wszystkie te kobiety miały wygląd dewotek, tych czarno ubranych motyli trzepocących
skrzydłami wielkiego kapelusza dokoła ogniska, roznieconego dla nich białemi rękami dam z
arystokracyi.
Tuliły się do tej dzielnicy skurczone, pomarszczone, pokorne na pozór-legion czarny i
dziwny, wiecznie do siebie podobny, o masce pełnej pretensyi, patrzący z góry na nędzarzy
przygodnych - tworząc arystokracyę nędzy i nosząc z duma hidalga rozwiany welon swego
wiecznego wdowieństwa, nos czerwony spiczasty, i ową czarną torbę, która była rodzajem broni,
tornistra i całego ładunku tej specyalnej pomiędzy kobietami armii.
I było ich setki, tysiące, legiony, nietylko we Lwowie, nietylko w Austryi, ale wszędzie,
gdzie tylko „arystokracya" zamurowuje się w pewnej dzielnicy miasta.
Wielohradzki, zirytowany zawodem, jaki go spotkał, szedł teraz z paltem zamkniętem i
jedynie pod szyją rozchylił nieco kołnierz, aby pokazać wspaniały order „Króla kotyliony",
zawieszony tuż pod krawatem na blado-zielonej wstążce.
Niektóre z czarno ubranych kobiet witały go ski nieniem głowy. On oddawał im ukłon z tą
samą miną, z jaką Melunio Orlicki pożegnał go przed chwilą.
- A!., a!., pan Tadeusz!., zkądże to? od kogo?..
- Od Boteckich! - odrzucił niedbale Wielohradzki.
Czarno ubrana kobieta wzniosła w górę oczy.
- A! godny dom!., wielcy państwo!..
- Zegnam panią!., - rzucił jej przez plecy młody człowiek.
Ręką nawet powachlował kilka razy w powietrzu.
- A mamunia, zdrowa?.. - pytała czarno ubrana dama.
Lecz nie było odpowiedzi,
Wielohradzki przyśpieszał kroku, czując się coraz więcej zmęczonym.
Teraz tu i owdzie przed bramę wychodzili lokaje, stangreci, świeżo ubrani i ogoleni, w
kamizelkach i fartuchach, niektórzy w pantoflach filcowych na płaskich, ordynarnych nogach.
Stróże oczyszczali chodniki; dopomagały im żony, odziane w jasne kaftaniki.
Na balkonie jednej z kamienic pojawiła się pokojówka i zaczęła wynosić z głębi salonu
doniczki z palmami. Jasna jej głowa tonęła w massie liści, które rozwiewały się wysoko, tworząc
nad jej włosami las zielonych wachlarzy.
Kilka kropli wody spadło z wazonu na ulicę.
Stróż, młody chłopak o ciemnych oczach i zdro- wych zębach, podniósł głowę i pogroził
dziewczynie miotłą.
Pokojówka pokazała mu język i zaczęła śmiać się, zatykając usta kułakiem.
Stróż śmiał się także, a lokaj, założywszy ręce na brzuchu pod fartuchem, dogadywał
ochrypłym głosem dowcipy, od których dziewczyna kryła się aż za gąszcz palm i po za wyzłoconą
balustradę balkonu.
Wielohradzki minął tę grupę, zakrywając ręką swój złocisty order.
Wiedział bowiem, iż na tych ludzi wspaniałość jego trofeów kotylionowych nie działa:
przeciwnie, do ironii i żartów pobudza.
Lokaj powiódł za nim wzrokiem i, widząc poły fraka wysuwające się z pod krótkiego
paletka, zapytał z ironią w głosie:
- A nie potrza tam u panny frotera? Dziewczyna przechyliła się przez balkon.
- Bez co się mnie pan o to pyta?
Lokaj ręką wskazał na oddalającą się sylwetkę Wielohradzkiego.
- A bo!.. - wyrzekł - no!., tam... Dziewczyna aż kucnęła ze śmiechu pomiędzy palmami.
Tymczasem Wielohradzki dochodził już do bramy kamienicy, którą wraz z matką
zamieszkiwał. Zły humor jego wzrastał.
Zapiął nawet teraz szczelnie kołnierz od palta i nasunął szapoklak głęboko na oczy.
Słońce bowiem wiosenne, jasne i przejrzyste, zaczęło przebijać chmury i słać złote strzały
(uśmiechnięte gońce) w błękitne źrenice młodego człowieka.
Lecz źrenice te, od pyłu posadzek balowych i migotliwego blasku sztucznego oświetlenia
zmęczone, biły powiekami, jak jaskółki skrzydłami.
Tadeusz słońca, jasności i czystego powietrza nie lubił.
Z bramy kamienicy wyszła powoli młoda dziewczyna, prowadząca za rękę małego
chłopczyka w szarym, zbyt krótkim paltociku.
Dziewczyna była blada, prawie żółta, i tylko oczy jej wielkie, czarne świeciły wśród bladej
maski twarzy i czerniały zdaleka.
Odziana była dziwacznie, niezgrabnie, z pewną ubogą a smutną pretensyą.
Więc - jersey ciemno-czerwony, jersey złego gatunku, gdyż pod trykotową tkaniną sterczały
brutalnie fiszbiny gorsetu. Na wierzchu od szyi ku stanowi kawałek zmarszczonej satyny, w
kremowe i czerwone kratki, stanowił klassyczną kamizelkę. Spódnica szara, zbyt krótka z przodu, z
tyłu wlokła się po ziemi. Na kształtnej i ładnie uczesanej głowie kapelusz kastorowy z
rozfryzowanem piórem.
Pomimo tej pstrokacizny, dziewczyna potrafiła je dnak zachować pewien kształt, wdzięk,
urok młodzieńczy.
Drobna była, szczupła, z gorsem zapadłym.
Wyglądała, nie na młodą dziewczynę, lecz na dziewczynkę dorastającą.
Aureola włosów słonecznych ratowała jej urodę: słońce włosów i przepaścista czerń oczów.
Chłopczyk, którego prowadziła, był podobny do niej, jak cień: mały i skurczony.
Miał główkę ostrzyżoną przy skórze, czerwone pończoszki, buciki z rozluźnioną gumą,
tabliczkę z szyfrem pod pachą i kieszenie wypchane massą nieokreślonych przedmiotów.
Idąc, piszczał:
- Żeby tak Tecia kupiła chleba świętojańskiego.
- Nie! - odparła młoda dziewczyna - kupię ci papatacz, to zdrowsze!..
Malec podciągnął nosem.
- Nie lubię papatacza - piszczał - chcę chleba świętojańskiego...
- Aha! żebyś znów pestki popołykał... Jutro rano!
Nagle urwała i stanęła w ponsach. Spostrzegła Wielohradzkiego. Mimowolnym, a każdej
kobiecie właściwym ruchem sięgnęła ręką ku grzywce.
Przypomniała sobie, iż dzisiaj nie zapiekła żelaz kiem włosów, śpiesząc się odprowadzić
Felka do freblowskiej szkoły.
Lecz Wielohradzki, najeżony, napuszony, z brodą utopioną w kołnierzu palta, przemknął
szybko, dotykając ręką kresów szapoklaka.
Dziewczyna niezgrabnie oddała ukłon i pociągnęła Felka za rękę.
- Chodź prędzej... spóźnisz się!..
- A kupi Tecia chleba świętojańskiego?
Lecz Teci nagle nosek poczerwieniał i powieki szybko mrugać zaczęły.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin