Harrison Harry - Symulowany trening.doc

(73 KB) Pobierz

Harry Harrison

Symulowany trening

 

 

 

   Mars był brudnym, przerażającym piekłem. Suchy jak kość i czerwony jak krew. Przekopywali się przez sypki, sięgający kolan piach i zgodnym chórem klęli inżyniera, który skonstruował system fizjologiczny skafandrów. Przy testach skafandry były idealne. Szlag je trafił dopiero w warunkach praktycznych. Przy stałym użytkowaniu przez parę tygodni nawaliły systemy absorpcyjne płynów. Atmosfera Marsa miała temperaturę minus sześćdziesiąt stopni Celsjusza, wewnątrz zaś kombinezonów pływali we własnym pocie i powoli się gotowali. Morley wściekle potrząsnął głową, chcąc się pozbyć upartej kropli potu, która najbezczelniej w świecie usadowiła się na czubku jego nosa. W tym samym momencie coś o rdzawym kolorze z błyskawiczną szybkością wpadło na niego i trafiło go prosto w pierś. Była to pierwsza napotkana przez nich forma tutejszego życia. Zamiast naukowego zainteresowania, poczuł wściekłość. Gwałtowny kopniak posłał oszołomionego zwierzaka wysoko w powietrze. On sam natomiast, wytrącony z równowagi, runął do tyłu, rozdzierając bok kombinezonu o wystający odłamek obsydianowej, ostrej jak brzytwa skały. Tony Bannerman usłyszał w słuchawkach przerażony krzyk towarzysza i odwrócił się błyskawicznie. Morley leżał na piachu, obydwiema rękami przyciskając brzegi rozdartego skafandra, przez które ze świstem uciekało powietrze, zmieniające się błyskawicznie w kryształki lodu. Tony przyklęknął przy nim tak, że przysłony hełmów prawie się zetknęły, i dojrzał na twarzy Morleya przerażenie.

   - Pomóż mi! - krzyk prawie rozsadzał słuchawki. Niestety, nie było to możliwe. Nie zabrali ze sobą pakietów ratunkowych. Wszystkie były w rakiecie oddalonej o jakieś ćwierć mili. Zanim zdążyłby dobiec tam i wrócić, Morley byłby już zestaloną mumią. Mógł sobie zaoszczędzić wysiłku. Na Marsie było tylko ich dwóch. Nikt nie mógłby pomóc Morleyowi. Musiało to dojść do świadomości leżącego, gdyż przestał wrzeszczeć i spytał normalnym głosem:

   - Żadnej nadziei, Tony? Jestem martwy?

   - Jak tylko tlen wyleci. Około trzydziestu sekund. Nic nie mogę zrobić.

   Morley bluznął kunsztowną wiązanką i wdusił czerwony przycisk NIEBEZPIECZENSTWO, umieszczony na rękawie tuż nad nadgarstkiem. Jakieś pięć metrów od nich grunt rozpadł się i dwóch facetów w białych skafandrach wyskoczyło z dziury. Na hełmach mieli czerwone krzyże, a w dłoniach hermetyczny pojemnik. Wtłoczyli do niego Morleya z szybkością wskazującą na dużą praktykę i pognali z powrotem do otworu. Wyrzucili przezeń kukłę w kosmicznym kombinezonie i pokryte piaskiem drzwi zamknęły się, nie pozostawiając śladu. Kukła ważyła tyle co Morley, miała nawet głowę, choć niepodobną do głowy Morleya. Tony zarzucił ją sobie na plecy i ruszył w stronę rakiety. Po drodze minął leżącego nieruchomo zwierzaka. Kopnął go mocno, wywołując lawinę śrubek i innego elektronicznego drobiazgu. Ulżyło mu trochę. Gdy dobrnął na miejsce, chemiczne słoneczko prawie skryło się za horyzontem. Pogrzeb będzie musiał odłożyć do jutra. Zostawił bagaż w śluzie i wszedł do części mieszkalnej, po drodze rozpinając skafander. Kopniakiem posłał do diabła stół z resztkami jedzenia. Na tym poprzestał i poszedł do łóżka. Tym razem byli tak blisko! Gdyby Morley miał oczy otwarte! Wyrzucił z głowy zarzuty pod jego adresem i zasnął.              

 

             

   Rano pochował Morleya, potem ostrożnie przeczekał dwa dni do wyznaczonego terminu. Większość pomiarów była wykonana, a te, które pozostały, można było zrobić automatycznie. Skorzystał z tej możliwości. Powybierał wiadomości z ostatnimi zapisami i poprzenosił instrumenty poza zasięg ognia z dysz. Przeniósł też pozostałe zapasy, zbędne w drodze powrotnej, oraz niepotrzebne wyposażenie. Wracając z ostatniej wycieczki, oddał ironiczny salut nad grobem Morleya. Na koniec pobieżnie posprzątał segment mieszkalny i czekał. Trzask zegara przerwał ciszę panującą w kabinie. W ślad za nim ożyły silniki, a pasy jego pojemnika opięły go ściśle. Obserwował opadające wieko i ramię manipulatora zakończone igłą, zbliżające się na podobieństwo węża do jego ramienia. Poczuł ukłucie i potem była już tylko ciemność. Jak tylko klapa się zamknęła, na zewnątrz statku otworzył się fragment korytarza i pojawiło się w nim dwóch mężczyzn z noszami. Nie mieli kombinezonów, a za nimi widać było fragment błękitnego, ziemskiego nieba.              

 

             

   Powrót do świadomości był taki jak zwykle. Najpierw zobaczył śnieżnobiały sufit izolatki. Tyle że tym razem na pierwszym planie znajdowała się apoplektycznie nabiegła krwią twarz pułkownika Steghama. Tony starał się przypomnieć sobie, czy leżąc w łóżku, należy oddawać honory. Nie wiedząc, co zrobić, postanowił leżeć spokojnie.

   - Cholera, Bannerman - warknęła głowa - witamy na Ziemi. Tylko dlaczego, do wszystkich diabłów, jesteś tu sam? Śmierć Morleya przekreśla całą wyprawę. A to oznacza, że nie ma ani jednego kompletu załogi, która ukończyłaby szkolenie na czas.

   - A co z zespołem numer dwa, sir?

   - Gówno! O ile to możliwe, to poszło im jeszcze gorzej. Obaj zabici w drugim dniu po wylądowaniu. Meteor przebił im zbiornik tlenu, a obaj byli zbyt zajęci okazami marsjańskiej flory, żeby zwrócić na ten drobiazg uwagę. Mimo wszystko nie dlatego tu jestem. Zbieraj rzeczy, idziemy do mojego biura.

   Coś musiało być nie tak w duszy pułkownika, gdyż na samym wstępie poczęstował Tony'ego cygarem. Gdy sam zapalił, wskazał na widoczek za oknem.

   - Widzisz to? Wiesz, co to jest?

   -Tak jest, sir. Marsjańska rakieta, to znaczy rakieta marsjańskiej ekspedycji.

   -To ma być rakieta marsjańskiej ekspedycji. Teraz jest to w połowie gotowa kupa złomu. Silniki i elektronika są robione na terenie całego kraju. Dopiero za sześć miesięcy będzie złożona i przetestowana. Za pół roku statek będzie gotów, tylko że nie mamy go kim obsadzić. W tej chwili nie mamy ani jednego człowieka, który miałby potrzebne kwalifikacje. Włącznie z tobą! Ten program szkoleniowy był zawsze moim oczkiem w głowie. Wiedzieliśmy od dawna, że jesteśmy w stanie wybudować jednostkę na tyle dobrą i na tyle silną, aby taka wycieczka stała się bezpieczna i możliwa. Ale potrzebni są ludzie, którzy mogliby polecieć, dokonać badań i wrócić żywi, albo ta cała robota nie jest warta funta kłaków. Statek i pilot zostali przetestowani w symulowanych warunkach prawdziwego lotu i działają. To był mój pomysł, aby ludzi przetestować tak samo. Zostały wybudowane dwie komory, w których odtworzyliśmy warunki i rzeczywistość Marsa na tyle, na ile je znamy Prowadziliśmy ten symulowany trening - suchą zaprawę - z najdrobniejszymi szczegółami przez osiemnaście miesięcy w dwuosobowych zespołach. Oblicz sobie, ilu przez to przeszło. A w efekcie nie mamy ani jednej symulowanej ekspedycji zakończonej sukcesem. Z tego czterech ludzi wróciło żywych z tych wypraw, wliczając ciebie. Jeśli z was nie wyłonimy zespołu, któremu się to w końcu uda, to możemy spokojnie zamknąć kramik i wracać do domu.

   Tony siedział wmurowany w fotel, z wygasłym cygarem w zębach. To, co mówił Stegham, nie było dla niego całkowitą nowością. O pewnych szczegółach wiedział już wcześniej, ale nie przypuszczał, że sprawa przybrała aż taką skalę i że jak dotąd jest z tego jedna wielka klapa. Głos pułkownika przerwał te żałosne rozważania:

   - Psychologowie zwrócili się do mnie z problemem, który według nich jest w tym wszystkim najważniejszy. Oni twierdzą, iż powodem takich wyników jest świadomość, że to jest trening. Że ludzie wiedzą, iż to nie jest realne. Że zawsze mogą być wyciągnięci z tego, w co się wplątali. Tak jak Morley. Sądząc po rezultatach, jakie osiągamy, zaczynam się z nimi zgadzać. Zamierzam przeprowadzić ostatnią próbę w dwóch zespołach, tyle że w czysto bojowych warunkach.

   - Nie rozumiem, panie pułkowniku...

   - Proste. Tym razem nie będzie żadnej pomocy i żadnego wyciągania przez dziurę. Obojętne, jak bardzo byście tego potrzebowali. To będą manewry z ostrą amunicją. Zamierzamy urozmaicić wam pobyt wszystkim, co zdołamy wymyślić - i wy będziecie zmuszeni to przeżyć. Jeśli tym razem ktoś rozedrze skafander, to umrze w marsjańskiej próżni, o parę stóp od całego powietrza Ziemi. Chciałbym, aby był inny sposób, ale nie mamy wyboru. Musimy za dwa miesiące mieć załogę do tej ekspedycji i nie mamy innej możliwości, aby zdobyć pewność co do jej fachowości.

   Tony dostał trzy dni wolnego - pierwszego dnia się spił, drugiego naćpał, a na trzeci doszedł do siebie i poszedł się zabawić. Wszyscy uczestnicy programu byli ochotnikami i mieli możliwość wycofania się w każdym momencie, tylko on jakoś nie miał na to zbytniej ochoty. Pozostało mu więc dalej ciągnąć tę głupią grę. A kiedy się ona skończy, nie omieszka dać Steghamowi do zrozumienia, co sądzi o pomyśle i jego autorze. Swego towarzysza Hala Mendozę poznał, gdy poszedł na badania. Podali sobie ręce z rezerwą i otaksowali się chłodnymi spojrzeniami. Jeden miał zależeć od drugiego i lepiej było wyrobić sobie zdanie o partnerze, gdy ma się jeszcze w miarę obiektywne możliwości oceny Mendoza był jego przeciwieństwem - wysoki i chudy, podczas gdy Tony był krępy i zwalisty jak niedźwiedź. Hal palił prawie bez przerwy, a jego oczy były wciąż rozbiegane. Tony poczuł lekkie zaniepokojenie - zaraz jednak pomyślał, że Hal musi być dobry, skoro zaszedł tak daleko.

   Łapiduch wziął go w obroty i na dalsze rozważania nie starczyło już Tony'emu czasu.

   - Co to jest? - zdumiał się lekarz, wskazując jego policzek ze świeżą ranką.

   - Aa, to. Zaciąłem się przy goleniu.

   Doktor mruknął coś o roztrzepańcach i założył opatrunek.

   - Uważaj na wszelkie otwarte rany - ostrzegł - to idealne wejście dla bakterii. Diabli wiedzą, co możesz zastać na Marsie.

   Chciał zaprotestować, ale zrezygnował. Po co wyjaśniać, że prawdziwa wyprawa (jeśli kiedykolwiek nastąpi) zajmie dwieście sześćdziesiąt dni. Każda rana zdąży się przez ten czas skutecznie trzy razy zagoić - nawet w oziębiającym śnie. Po badaniach, jak zawsze, wbili się w kombinezony i ruszyli do hali testów. Przez drzwi hangaru numer dwa weszli do atrapy marsjańskiej rakiety Gdy zamknięto klapy, jak zwykle nastąpiły zastrzyki i ciemność.              

 

             

             

             

             

   Po przebudzeniu wszystko było takie normalne, że aż podejrzane. Tony zerwał opatrunek i przyjrzał się podejrzliwie zacięciu - było świeże, w kąciku krzepła właśnie kropelka krwi. Odprężył się. Co prawda nie podejrzewał wojskowych o to, że zrezygnują z oficjalnej pompy przy odlocie ekspedycji marsjańskiej, jak to się oficjalnie nazywało, ale czasami obawiał się, że za którymś razem zamiast na poligonie obudzi się na Marsie. Było to silniejsze od zdrowego rozsądku. Tym razem im to nie groziło. W tym momencie ożył obwód bezpieczeństwa - najpierw seria gwizdów, potem głos dyżurnego oficera.

   - Poruczniku Bannerman, wstaliście już?

   -Tak jest, sir!

   - Sekundę, Tony - Słychać było, jak zwraca się do kogoś stojącego obok, po czym głos stał się ponownie czysty. Mamy problem z komorą, siadła jedna z pomp i ciśnienie jest niższe niż faktyczne, marsjańskie. Poczekajcie z wyjściem, dopóki jej nie wymienimy.

   - Tak jest, sir! - Wyłączył mikrofon akurat na czas, aby nie puścić opinii Hala na temat gotowości i pracowitości ekipy treningowej.

   Jakiś kwadrans później radio znowu ożyło.

   -Wszystko w porządku. Zaczynajcie, jak było ustalone. Odsunęli rygle i otworzyli drzwi śluzy.

   - No cóż, w końcu chociaż raz dali nam spokój z tym cholernym wiatrem - odezwał się Hal. - Ostatnim razem wiał jak opętany. Dzięki Steghamowi choć za to.

   Kontemplował przez chwilę znany krajobraz rdzawego piachu i brunatnego nieba, gdy Hal, szukając czegoś w sterowni, ryknął nagle dziko:

   - Chodź tu, szybko!

   Nie musiał powtarzać, gdyż Tony był już przy nim, gapiąc się niezbyt przytomnie w ślad za wyciągniętym palcem Hala.

   - Wskaźnik poziomu wody Albo się zepsuł, albo mamy połowę zbiornika.

   Rzucili się do roboty Odkręcone pokrywy pokazały pęknięcie przy jednym ze wsporników, z którego wypływał strumyk.

   - Cholerny Stegham i jego durne dowcipy Założę się, że on to nazwał skutkiem lądowania. Trzeba to w coś łapać, dopóki tego nie zatkamy.

   - To będzie dosłownie "suchy" miesiąc - mruknął Hal, gdy skończyli łatać zbiornik i obliczyli ilość wody na osobę. Pierwsze dni były identyczne jak w poprzednich "podróżach". Zatknęli flagi i wypakowali ekwipunek. Trzeciego dnia instrumenty pomiarowe były włączone, a czwartego byli gotowi do wypraw kolekcjonerskich. W tym właśnie dniu zaczęli sobie zdawać sprawę z obecności pyłu. Tony akurat przeżuwał swoją rację żywnościową (wody starczyło na jedno porządne picie w ciągu dnia), gdy Hal spytał:

   - Zauważyłeś, ile tu się zebrało tego rdzawego świństwa? - Jak mógłbym nie zauważyć? Mam tyle tego gówna w ubraniu, jakby mnie obsiadło całe mrowisko. Do tej pory tego nie było.

   - Następna niespodzianka naszego ukochanego szefa! - Nie ma innej rady. Trzeba się dokładniej czyścić przed wejściem na statek.

   Pomysł był dobry, tylko nie dało się go wykonać. Pył miał konsystencję talku i trzepanie powodowało wyłącznie powstawanie nowej chmury, która wlatywała za nimi i osiadała na wszystkim. Próbowali go zignorować, klnąc w żywy kamień genialne pomysły Steghama i jego techników.

   Skutkowało do ósmego dnia, gdy wracali z wycieczki badawczej, targając kontener z próbkami. Weszli do komory, otrzepali się jak umieli i Hal uruchomił mechanizm otwierania śluzy wewnętrznej. Potrzebna do tego była hermetyzacja komory, czyli zamknięcie zewnętrznych drzwi. Zamknęły się do połowy. Nawet poprzez skafandry czuć było wibrację poruszającego nimi silnika. Warczał przez chwilę bez żadnych efektów, po czym zapłonęła czerwona lampka awarii.

   - Pył! - ryknął Tony. - Ten cholerny pył dostał się do mechanizmu!

   Otwarta płyta kontrolna potwierdziła przypuszczenie pył ze smarem stworzył piękną, stwardniałą już bryłę uniemożliwiającą dopchnięcie do końca tłoków zamykających śluzę. Opisanie problemu było o wiele łatwiejsze od naprawy. Mieli przy sobie zaledwie kilka podstawowych narzędzi. Reszta wyposażenia była na statku. Aby się tam dostać, trzeba było zamknąć drzwi, a żeby je zamknąć, potrzebowali narzędzi. Błędne koło.

   Prawie trzy godziny zajęło im usunięcie przeszkody tym, co mieli do dyspozycji - zbiorniki tlenu były puste i przez ostatni kwadrans pracowali na rezerwie. Ledwie dostali się do środka, Hal zdjął kask i padł na koję. Jego ciałem wstrząsały dreszcze. Tony wmusił w niego parę łyków leczniczej brandy z apteczki pokładowej i po jakichś dwudziestu minutach chłop wrócił do siebie.

   Po powrocie z całodziennych wypraw po próbki mieli dwie do trzech godzin dla siebie. Hal był dobrym kumplem i najlepszym szachistą, jakiego Tony znał. Dość szybko się zorientował, że Hal spala się wewnętrznie - roznosiła go energia, nie mógł usiedzieć spokojnie.

   Dwa dni po tym spostrzeżeniu Tony zaczął mieć problemy ze spaniem. Efektem było coraz wyraźniejsze podrażnienie nerwowe. A pył robił swoje - włażąc w najdrobniejsze szczeliny, doprowadzał mechanizmy do stanu równego wyczerpaniu nerwowemu załogi. Na domiar tych wszystkich przyjemności przez cały czas musieli racjonować wodę, ciągle zatem byli spragnieni.

   W najbliższym czasie coś musiało pęknąć.

   Okazało się, że Hal. Nastąpiło to osiemnastego dnia pobytu. Musiał go w końcu dobić brak snu. Zawsze sypiał nader lekko, a teraz pył i związane z nim problemy praktycznie mu to uniemożliwiły. Tony słyszał, jak się wierci w koi, gdy sam zmuszał się do snu. Spał źle i bardzo krótko, ale zawsze. Po czarnych cieniach okalających oczy Hala można było poznać, że on nie sypiał wcale. Tego dnia wkładali właśnie skafandry, gdy Hal dostał ponownie ataku drgawek. Tony wlał w niego resztę leczniczej nalewki. Gdy się trochę uspokoił, zdołał wykrztusić urywanym głosem:

   - Nie mogę... nie wytrzymam! Skafandry nie wytrzymają! - głos przeszedł w ryk. - Mogę zawieść, gdy będziemy na zewnątrz...! Nie zostanę tu ani chwili... wracamy...!

   - Dobrze wiesz, że nie możemy. To ma trwać pełne dwadzieścia osiem dni - Tony starał się trafić mu do przekonania. - To już tylko dziesięć dni. Możesz to wytrzymać. Ten termin jest zakodowany w pamięci maszyn. Nic się wcześniej nie ruszy, nie możemy się stąd wcześniej wydostać. Ciesz się, że nie kazali nam tu siedzieć pełnego marsjańskiego roku, aż do zbliżenia planet.

   - Przestań ględzić i nie próbuj mnie robić w konia. Gówno mnie obchodzi, co się stanie z pierwszą walną ekspedycją. Nie zamierzam oszaleć z braku snu tylko dlatego, że jakiś zidiociały na punkcie realizmu trep chce znać odpowiedź na swoje durne wątpliwości. Jeśli nie przerwą eksperymentu, gdy im każę, to będzie morderstwo. - Hal wyskoczył z kabiny, zanim Tony zdążył zareagować, i dopadł pulpitu komputera. Przycisk NIEBEZPIECZEŃSTWO był tu jak zwykle do tej pory, ale sami nie wiedzieli, czy tym razem jest podłączony. A jeśli nawet jest, to czy ktokolwiek odpowie na wezwanie. Hal nacisnął go. Obaj spoglądali na głośnik, wstrzymując oddechy Nagle coś w nim zgrzytnęło i odezwał się zimny głos pułkownika Steghama, wypełniając całą kabinę:

   - Znacie warunki doświadczenia, a więc jakie są powody wezwania? Radzę wam, aby były naprawdę zasadne.

   Hal złapał mikrofon i zaczął nieskładnie opowiadać. Ledwie zaczął, Tony wiedział, że nic z tego nie będzie. Łatwo było przewidzieć reakcję Steghama. Hal nie zdążył skończyć, gdy głośnik gwałtownie mu przerwał:

   - Wystarczy. lwoje wyjaśnienia nie spowodują żadnych zmian w planie. Jesteście zdani na siebie i tak pozostanie. W tej chwili połączenie zostaje odcięte. Nie próbujcie się ze mną skontaktować, zanim eksperyment zostanie ukończony

   Szczęk wyłącznika był wystarczająco jasny. Hal stał osłupiały, po policzkach ciekły mu łzy wściekłości. Jednym szarpnięciem Tony wyrwał mikrofon i cisnął nim o ścianę.

   - Poczekaj, gnoju, aż się to skończy, a poczujesz moje dłonie na swojej przeklętej szyi!

   - Przynieś apteczkę! - Hal zwrócił się nagle do Tony'ego. Pokażę temu kretynowi, że nie tylko on może sobie lecieć w kulki z tym cholernym eksperymentem.

   W apteczce były cztery strzykawki wypełnione morfiną. Hal złapał pierwszą z brzegu i wbił igłę w ramię. Tony nie próbował go powstrzymać, ponieważ zgadzał się całkowicie z jego postępowaniem. W ciągu paru minut Hal wyciągnął się plackiem na stole i zachrapał. Tony podniósł bezwładne ciało i zaniósł je na kojg. Hal spał przeszło dwadzieścia godzin, a gdy się obudził, ślady obłędu zniknęły z jego twarzy i wzroku. Żaden nie wspominał o tym, co się stało. Hal racjonował sobie morfinę tak, aby spać jedną noc na trzy. Nie było to wiele, ale wyglądało na to, że mu wystarcza.              

 

 

   Do końca pozostały im cztery dni, gdy Tony znalazł pierwsze żywe stworzenie. Było wielkości kota i przycupnęło koło wspornika. Zawołał Hala i razem przypatrywali się temu.

   - Piękne - stwierdził Hal - ale w czasie swojej drugiej ekspedycji znalazłem taką puszystą kulkę: była cudowna. Gdy ją rozciąłem, te wszystkie zębatki i obwody też były cudowne. Technicy tego drania odstawili kawał solidnej roboty Nie mam ochoty tego wybebeszać. Może zostawimy to tu, gdzie jest?

   Tony prawie się z nim zgodził, gdy nagle coś mu zaświtało.

   - Prawdopodobnie tego od nas oczekują. Nie ma. Jak sobie gramy, to do oporu. Przynieś pojemnik.

   Po krótkim namyśle Hal spełnił prośbę. Wibracja śluzy musiała spłoszyć kolczatkę, bo ruszyła ku otwartej przestrzeni. Tony zastąpił jej drogę. Chciała go ominąć, toteż nastąpił na parę z jej nader licznych odnóży Coś tam popękało i reszta korpusu usiłowała powlec się dalej. Celnie wymierzony kopniak położył kres tym próbom. Ostrożnie przyklęknął i podniósł parę zgruchotanych kończyn. Poprzez skórę przebijały w paru miejscach kości, a z ran ciekł mleczny płyn.

   - Realizm - mruknął do siebie. - Ci technicy naprawdę wierzą w realizm.

   I wtedy właśnie uderzyła go pewna myśl, której straszliwe nieprawdopodobieństwo zmroziło mu krew w żyłach. Musiał znaleźć na nią odpowiedź nawet za cenę ruiny ich spokoju. Złapał nieruchome ciało i nożem rozciął na połowę.

   - Co ty, u diabła, robisz? - w głosie Hala było słychać niebotyczne zdumienie.

   Tony'emu zrozumienie tego, co zobaczył, zajęło prawie dziesięć sekund, po czym ryknął:

   - To jest żywe! Krwawi i nie ma wewnątrz mechanizmu! To nie może być żywe, a jeśli jest, to my nie jesteśmy na Ziemi! Jesteśmy na Marsie!

   Usłyszawszy tę radosną wieść, Hal zerwał się do biegu, lecz po paru krokach zakopał się w piasku i przewrócił. lbny zrozumiał, że ma tylko jedną szansę. Jeśli mu się nie uda, to obaj tu zostaną na skutek szaleństwa Hala. Zbliżył się do wstającego partnera i całą swą siłę włożył w ten właśnie cios - poniżej mostka, gdzie znajdował się zawór butli tlenowych. Ręka go zabolała, ale Hal oklapł i osunął się bezwładnie. Wziął go pod ramiona i zaciągnął na statek. Pierwsze oznaki życia Hal zaczął dawać, gdy zdejmował mu skafander, ale problemy pojawiły się przy hibernatorze. Tony zainkasował trzy ciosy, zanim opanował sytuację na tyle, aby manipulator z igłą zrobił, co trzeba. Gdy wieko pojemnika zamknęło się ze świstem, Tony osunął się na podłogę. Był wyczerpany. Całe szczęście, że hibernatory można było uruchamiać cały czas, a nie dopiero po zakończeniu misji - ot, zwykły środek zapobiegawczy w wypadkach wymagających opieki lekarskiej. Mała rzecz, a cieszy. W końcu prawda odnalazła drogę do jego świadomości: Mars istniał rzeczywiście - to nie był symulowany trening czy sucha zaprawa. To był prawdziwy Mars, na którym on jest sam, o miliony lat świetlnych od domu. Z tą myślą zapadł w ciemność.              

 

             

             

   Tym razem otwierał oczy powoli i ostrożnie, obawiając się, że zamiast sali szpitalnej zobaczy sufit kabiny. Nie zobaczył. Był w szpitalu.

   Gdy odwrócił głowę, zobaczył pułkownika Steghama siedzącego przy łóżku.

   - Zrobiliśmy to? - spytał słabym głosem.

   - Zrobiliście. Obaj. Hal leży tu po sąsiedzku.

   W głosie pułkownika było coś dziwnego. Po raz pierwszy od czasu ich znajomości Stegham mówił z uczuciem innym niż złość.

   - Pierwsza wyprawa na Marsa. Możecie sobie wyobrazić, co gazety piszą na ten temat. Ale są ważniejsze sprawy. Kiedy się zorientowaliście, że to nie trening?

   - Dwudziestego czwartego dnia. Znaleźliśmy jakiegoś zwierzaka. Byliśmy głupi, że zorientowaliśmy się tak późno.

   - Nie tak bardzo. Cały wasz trening był tak ułożony, by do tego nie dopuścić. Nigdy nie byliśmy pewni, czy to się uda, ale należało spróbować. Psychologowie byli zdania, że osamotnienie i dezorientacja mogą spowodować załamanie. Nigdy się z nimi nie zgadzałem.

   -A oni mieli rację - stwierdził Tony

   - Teraz wiemy, że mieli rację, pomimo że zwalczałem ich cały czas. Wygrali i cały ten program został ułożony według ich wskazówek. To nie było łatwe, ale zrobili wszystko, żeby was ogłupiać tak długo, jak to tylko możliwe.

   - Przepraszam, stary, za to, co mi się porobiło - to był Hal z sąsiedniego łóżka.

   - Jasne, że wszystkie rozmowy, które prowadziliście ze mną, były nagrane na taśmę. To znaczy moje wystąpienia szły z taśmy - przerwał mu Stegham. - Chodziło o maksymalny realizm, gdybyście coś podejrzewali. A poza tym użyliśmy odmiennej hibernacji, o której nic nie wiedzieliście: obniżenie temperatury ciała o dziewięćdziesiąt dziewięć procent. To i odpowiednio spreparowane skaleczenie na twoim policzku, Tony, miały was utwierdzić w przekonaniu, że od startu minęło niewiele czasu.

   -A co ze statkiem? - Hal był niedoinformowany. - Widzieliśmy go, był do połowy ukończony...

   - Makieta ustawiona dla publiczności i wszystkich tych ciekawskich służb wywiadowczych z sąsiedztwa. Prawdziwy został złożony i sprawdzony przeszło miesiąc przed waszym odlotem. Najtrudniejsza była kwestia dobrania załogi. To, co mówiłem o wynikach testów, było prawdą. Praktycznie pozostało was dwóch. No i nie było innej rady. Psychologowie twierdzą, że następni nie bgdą już mieli takich problemów. Dzięki temu, że ktoś już był na Marsie przed nimi, będą inaczej nastawieni. Rozumiecie? Chodzi o to, że nie jest to już całkowicie obcy świat. - Przez chwilę panowało milczenie, po czym Stegham zmusił się do wypowiedzenia następnych słów: - Chciałbym, żebyście zrozumieli obaj... że wolałbym lecieć... sam, niż wykręcać wam ten numer. Wiem, co musieliście czuć. To tak, jakbyśmy zrobili coś...

   - Jak międzyplanetarny kawał - mruknął Tony - Tyle że dość kiepski.

   -Tak, coś w tym stylu. Mam nadzieję, że rozumiecie. To było nie fair, ale nie mieliśmy innego wyjścia. Wy dwaj byliście jedynymi, wszyscy inni odpadli w testach. To musieliście być wy, a chcieliśmy, żeby odbyło się to w maksymalnie bezpieczny sposób. O tym, co się działo, wiedziałem tylko ja i trzech innych ludzi. Nikt inny nigdy się o tym nie dowie. Gwarantuję wam to.

   Głos Hala był cichy, ale ciął jak ostrze noża:

   - Może pan być pewien, pułkowniku, że my nikomu o tym nie powiemy

   Gdy pułkownik Stegham wychodził, miał nisko zwieszoną głowę - nie mógł się zdobyć na to, aby spojrzeć w oczy pierwszym dwom badaczom Marsa...

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin