Wołoszański Bogusław - Twierdz szyfrów.pdf

(1103 KB) Pobierz
1015562877.002.png
BOGUSŁAW WOŁOSZAŃSKI
TWIERDZA SZYFRÓW
OD AUTORA
Nie można poznać istoty najważniejszych wydarzeń, sięgając tylko do faktów opisanych i
sprawdzonych. Jest ich zbyt mało, aby na ich podstawie zrozumieć niezwykle skomplikowaną
historię drugiej połowy dwudziestego wieku. Co gorsza, w tej historii fakty bardzo często przeplatają
się z kłamstwami, tworzonymi przez służby specjalne po to, aby ukryć prawdziwy charakter
wydarzeń, lub powstającymi mimowolnie, na skutek ułomności ludzkiej pamięci.
Przez wiele lat szukałem prawdy o dramatycznych wydarzeniach, które rozegrały się w Stanach
Zjednoczonych na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych, gdy Federalne Biuro Śledcze nagle,
z niezwykłą energią i przebiegłością, zaczęło chwytać jednego po drugim radzieckich szpiegów,
którzy tuzinami przeniknęli do najtajniejszych amerykańskich programów zbrojeniowych, w tym do
programu nuklearnego. Dość powszechne było mniemanie, że to Meredith Gardner, genialny
amerykański kryptolog, po latach pracy złamał szyfr, jakim utajniano depesze wysyłane z ambasady
radzieckiej w Waszyngtonie do Moskwy. Do tego czasu, przechwytywane przez nasłuch radiowy,
leżały w archiwum amerykańskich tajnych służb, aż pojawiła się możliwość do ich poznania. Jak z
rogu obfitości zaczęły się sypać dane, na których podstawie od tysiąc dziewięćset czterdziestego
ósmego roku FBI mogła aresztować i stawiać przed sądem małżeństwo Rosenbergów, Klausa
Fuchsa, Harry’ego Golda i dziesiątki innych, którzy zdradzili ojczyznę. Wszystko wydaje się proste i
logiczne, jednakże nie mogłem znaleźć odpowiedzi na pytanie, jak Gardnerowi udało się złamać
szyfr, który był i jest nie do złamania! Rosjanie używali tak zwanego szyfru jednorazowego, który nie
daje kryptologowi żadnej możliwości rozpracowania go. Zawodzą wszelkie znane metody i techniki
kryptoanalizy. Szyfrów tych nie stosowano powszechnie tylko dlatego, że system dostarczania
niezbędnych dokumentów był zbyt skomplikowany i czasochłonny, aby mogły wykorzystywać je
oddziały wojska rozrzucone na wielkim obszarze. Te problemy nie występowały w przypadku
przedstawicielstw dyplomatycznych i tam najczęściej używano prostego, lecz genialnego szyfru
jednorazowego.
Skąd więc amerykański kontrwywiad dowiedział się o radzieckich szpiegach i wyłapał
ich tak sprawnie i szybko, poczynając od roku tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego?
Początkiem odpowiedzi na to pytanie stała się informacja, jaką znalazłem we wspomnieniach
komandora Howarda Compaigne’a, szefa jednej z grup amerykańskiego wywiadu (Target Intelligence
Committee), poszukującej w Niemczech w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku
najważniejszych ekspertów i najcenniejszych dokumentów.
Wspomniał on, że w kwietniu tego roku w Rosenheim znaleźli maszynę nazwaną ryba-miecz, za
pomocą której można było odczytywać radzieckie szyfry jednorazowe. Urządzenie to, w istocie
komputer, zostało skonstruowane prawdopodobnie w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku,
dzięki temu, że niemiecki nasłuch radiowy przechwycił około trzydziestu tysięcy radzieckich
szyfrogramów, w których wielokrotnie stosowano ten sam szyfr jednorazowy. W ogromnym chaosie
1015562877.003.png
pierwszych miesięcy agresji niemieckiej na Związek Radziecki szyfranci z Armii Czerwonej nie
przestrzegali zasad oszyfrowania, łamali podstawowe reguły, nie zważając, że tym samym zostaje
zagrożone bezpieczeństwo łączności. W efekcie niemieccy kryptolodzy, otrzymując ze stacji
nasłuchowych tysiące szyfrogramów, uzyskali szansę, której nie miał Gardner, i szansę tę
wykorzystali, konstruując „rybę-miecz”.
To są fakty, a moja opowieść o fascynującej grze wywiadów i kontrwywiadów, szaleńczym wyścigu
specjalnych grup radzieckiego NKWD, polskiego II Oddziału i amerykańskiego OSS na nich została
oparta.
Niektóre nazwiska w powieści zostały wymyślone i ich podobieństwo do nazwisk żyjących ludzi jest
całkowicie przypadkowe.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Lodowaty wiatr wciskał się przez szpary w plandece volkswagena, osadzając smużki szronu, który
nie topniał w zimnej kabinie. Hugo Jorg po raz kolejny poprawił poły płaszcza, otulając się ciasno i
podniósł kołnierz. Jechali już trzy godziny z Hirschberg u i choć myśleli, że trasę czterdziestu
kilometrów pokonają szybko, cel wciąż wydawał się odległy. Samochód wiele razy grzązł w zaspach
na szosie, w miejscach gdzie biegła wśród pól i drzewa nie osłaniały jej od podmuchów wiatru
niosącego sypki śnieg. Wiele czasu spędzili, stojąc w kolumnie wojskowych ciężarówek, których
koła ślizgały się, nie mogąc wyciągnąć pojazdów wypełnionych żołnierzami lub skrzyniami z
zaopatrzeniem. Ostatni odcinek podróży dawał
się najbardziej we znaki, gdyż z nadejściem nocy temperatura gwałtownie spadała, co dotkliwie
odczuli, zwłaszcza że strumień ciepła, płynący z silnika był nikły.
- Przynajmniej nie musimy się bać rosyjskich samolotów -powiedział kierowca, jakby odgadując
myśli Jorga. Kilkakrotnie widzieli przelatujące nisko nad drzewami samoloty, a raz musieli porzucić
samochód i uciekać do rowu, gdyż pilot myśliwskiego jaka dostrzegł ich i, krążąc nisko nad koronami
drzew, otworzył ogień. Na szczęście niecelny i krótki, gdyż kończyło mu się paliwo lub amunicja.
- Zatrzymamy się na chwilę, muszę dolać benzyny. A pan kapitan to pewnie na bok w lasek, tylko nie
na długo, bo w takim mrozie odpadnie.
Zaśmiał się, zadowolony ze swojego dowcipu, ale widząc, że nie rozbawił pasażera, wysiadł szybko
i zaczął odpinać kanister przywiązany skórzanymi paskami do burty samochodu. Jorg też wysiadł i
odszedł parę kroków od samochodu, aby zapalić papierosa.
Styczniowa noc tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku była mroźna, o niezwykłym uroku
zimowej pory, gdy na rozgwieżdżonym niebie jasno świecił księżyc; to ułatwiało im odnajdywanie
drogi. Było cicho, tylko z daleka dobiegał warkot kolumny ciężarówek, którą udało im się
wyprzedzić, zanim samochody utknęły przed stromym podjazdem.
Pokrywka kanistra odskoczyła z sykiem i kierowca przechylił lejek, kierując strumień benzyny do
baku samochodu. Jorg dopiero teraz zobaczył, że u lewej dłoni brakuje mu dwóch palców.
1015562877.004.png
- Skąd ta... pamiątka? - wskazał na okaleczoną dłoń.
- Wschód, odmrożenie - mruknął kierowca. - Niby mogłem odejść z wojska, ale nie wypadało. Tam,
na wschodzie, zostawiłem najlepszych chłopaków z mojej kamienicy. W
Obecnie Jelenia Góra.
siedmiu poszliśmy do wojska, ale tylko ja przeżyłem. No, nie w całości...
Podniósł kanister, opróżniając go z resztek paliwa. Jorg wcisnął niedopałek w śnieg i z niechęcią
wrócił do ciasnej kabiny, pocieszając się myślą, że do celu pozostało już tylko kilka kilometrów.
Nie miał pojęcia, dlaczego nagle został odesłany do zamku Tzschoch a, o którym do tego czasu nic
nie słyszał.
Gdy dwunastego stycznia tego roku znad Wisły ruszyła rosyjska ofensywa, w ośrodku
kryptologicznym w Hirschbergu zapanował niepokój. Kilkudziesięciu pracowników tajnej
organizacji „Pers Z” wyczuwało, że lada dzień przyjdzie im spakować rzeczy i wyruszyć w podróż,
tym razem na zachód. Pierwszy raz wyprowadzono ich z wygodnej kwatery w centrum Berlina w
tysiąc dziewięćset czterdziestym drugim roku, gdy naloty alianckich samolotów nasiliły się tak
bardzo, że dalsza praca nad szyframi stała się niepodobieństwem.
Zainstalowali się w podmiejskiej dzielnicy Dahiem, która przez kilka miesięcy wydawała się
zaciszna i bezpieczna, ale zagrożenie dotarło i tam. Każdej nocy, gdy wyły syreny zapowiadające
nalot, musieli pakować tajne dokumenty do kufrów i znosić je do piwnic zamienionych na schrony,
aby rano wynosić ciężkie skrzynie i rozkładać ich zawartość na biurkach, a potem długo
porządkować dokumenty, zazwyczaj składane w pośpiechu. Dlatego latem tysiąc dziewięćset
czterdziestego czwartego roku cały zespół wywieziono do Hirschbergu, dwieście kilometrów na
południowy wschód od Berlina, gdzie było cicho i spokojnie. Kryptologom nie groziły angielskie i
amerykańskie samoloty, mówiło się, że gdzieś w mieście powstają nowe kwatery, dające schronienie
przed nalotami, ale niebezpieczeństwo nadeszło z innej strony. Ze wschodu.
Któregoś styczniowego południa Jorga wezwał Rudolf Schauffler, szef zespołu.
- Wyjedzie pan dzisiaj do zamku Tzschocha. Zostaje pan tam oddelegowany bezterminowo. To tajny
ośrodek Abwehry, to znaczy... byłej Abwehry - poprawił się, przypominając sobie, że kilka miesięcy
wcześniej wywiad wojskowy został wchłonięty przez SS, a szef, admirał Wilhelm Canaris -
aresztowany.
- Czy mogę zapytać o cel mojego wyjazdu? - Jorg był wyraźnie zaskoczony nagłą zmianą. Schauffler
pokręcił głową.
- Tam też działa „Pers Z”, a być może domyśla się pan, że ta organizacja ma jądro tak tajne, iż nawet
ja wszystkiego nie wiem. Cel oddelegowania pozna pan na miejscu. Zapewne nie od razu.
- Będą mnie sprawdzać? - Jorg wydawał się zaskoczony.
1015562877.005.png
Obecnie Czocha.
- Tak sądzę... - Wyciągnął rękę, i dodał: - Mam nadzieję, że spotkamy się za kilka tygodni. Część
naszego zespołu zostanie wkrótce ewakuowana do zamku Zschepplin, w pobliżu Eilenburga.
Pozostali pojadą do zamku Naumburg pod Weimarem. Nie sądzę, żeby w zamku Tzschocha zespół
pozostał długo, skoro Rosjanie są tuż tuż.
Jorg lubił Schaufflera. Drobny, trochę nerwowy sprawiał wrażenie przepracowanego nauczyciela,
którym w istocie był. Jako absolwent uniwersytetów w Tybindze i Monachium zaczął karierę od
nauczania matematyki. Powołany do wojska w tysiąc dziewięćset szesnastym roku został skierowany
do zespołu kryptologów. Po wojnie podjął pracę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, gdzie
spotkał kapitana Kurta Selchowa organizującego placówkę szyfrów i namówiony przez niego do
współpracy, na stałe związał się z kryptologią.
W tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym roku, w wyniku reorganizacji Ministerstwa, oddział
zajmujący się łamaniem szyfrów i ochroną tajemnic państwowych nazwano „Pers Z”, jako że
organizacyjnie podporządkowany był Wydziałowi Kadr i Administracji; pierwsza część nazwy była
skrótem od Personal, litera „Z” nic nie znaczyła, a dodano ją tylko dlatego, że z nią nazwa wyglądała
intrygująco, jak przystało na nazwę instytucji kryptologicznej.
Schauffler podszedł bliżej, jakby obawiając się, że ktoś może usłyszeć to, co zamierzał
powiedzieć:
- Nie sądzę, aby pańskie zajęcie w zamku Tzschocha miało jakiekolwiek znaczenie dla Niemiec w tej
wojnie - mówiąc patrzył prosto w oczy Jorgowi. - Powiem więcej: zobaczy pan tam wielką
zmarnowaną szansę, której nie wykorzystaliśmy, gdyż nie pasowała do idei szaleńca, wierzącego
tylko we własne zwidy. Ale po wojnie... Wartość tego odkrycia jest niewiarygodnie wielka!
Niewiarygodnie! Niech pan o tym pamięta, Jorg! Może stanie się pan strażnikiem tego...
Nie dokończył zdania. Pośpiesznie podał Jorgowi rękę i odszedł szybko.
Minęli łagodny zakręt i zza drzew wyłoniły się ciemne zabudowania zamku. Tworzyły ponury obraz
średniowiecznej twierdzy ze spadzistymi dachami, nad którymi górowała okrągła wieża, doskonale
widoczna na tle rozgwieżdżonego nieba. Przez całą jej wysokość zwieszała się hitlerowska flaga,
zapewne w lepszych czasach dobrze oświetlona, lecz na początku tysiąc dziewięćset czterdziestego
piątego roku wygaszono lampy, ze względu na absolutny nakaz zaciemnienia.
Oślepiło ich jaskrawe światło reflektora i kierowca musiał zahamować gwałtownie przed żołnierzem
w kożuchu, który wyłonił się z ciemności. Ten podszedł do ich samochodu i zastukał w szybę.
- Dokumenty!
Jorg wyjął książeczkę oficerską i rozkaz przyjazdu do zamku. Podał wartownikowi, który
przyświecając sobie latarką zawieszoną na piersiach, szybko przejrzał dokumenty.
- Moment - rzucił i skierował się do drzwi wartowni, najwidoczniej, aby zadzwonić do
1015562877.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin