02 - Obietnica magii.rtf

(871 KB) Pobierz

Mercedes Lackey

 

 

 

OBIETNICA MAGII

 

(Przełożyła Magdalena Polaszewska-Nicke)

 

 

Dedykowane

Elizabeth (Betsy) Wollheim,

która powiedziała: "Zrób to"

 

Rozdział Pierwszy

 

Niebieskie skórzane juki i parciany tłumok, wypchane brudnymi ubraniami i najróżniejszymi rzeczami osobistymi, z głuchym odgłosem wylądowały w kącie pokoju. Lutnia, nie rozpakowana jeszcze z połatanego skórzanego pokrowca, ześlizgnęła się po oparciu jednego z wyściełanych krzeseł i z łagodniejszym nieco dźwiękiem spoczęła w zagłębieniu wytartej czerwonej poduszki siedzenia. Znalazłszy tam oparcie, przechyliła się na bok i wyglądała teraz niczym grube, pijane dziecko. Na matowej powierzchni ciemnego skórzanego futerału połyskiwało blado przedpołudniowe słońce wciąż jeszcze widoczne za jedynym wychodzącym na wschód oknem. Wprawdzie pokrowiec poprzecierał się już tu i tam, ale dwa lata poniewierki nie przyćmiły zanadto jego blasku, a rozdarcie wzdłuż części chroniącej pudło instrumentu zszyte było drobniutkim, misternym ściegiem.

Vanyel skrzywił się na widok aż nazbyt widocznego szwu. Przedarcie? Nie, przedarcie nie byłoby tak równe. Nazwałbym to raczej przecięciem, albo raczej rozpłataniem i dopiero wtedy byłbym bliższy prawdy. Oby tylko nikt tego nie zauważył.

Lepiej, że to pokrowiec lutni, a nie ja sam... ostrze było tak blisko, że wolałbym nawet o tym nie myśleć. Mam tylko nadzieję, że Savil nie będzie się temu przyglądać zbyt dokładnie. Już ona dobrze by wiedziała, skąd się to wzięło, i byłaby wściekła.

Mag heroldów Vanyel osunął się niezgrabnie na krzesło, całym ciężarem ciała rzucając się prosto w objęcia miękkich, obciągniętych tkaniną oparć.

Nareszcie w domu. O nieba, życia we mnie nie więcej niż w tamtych jukach, które wylądowały w kącie.

- O-o-och. - Vanyel oparł się wygodnie i poczuł nagle, jak gdyby wszystkie mięśnie jego ciała podniosły naraz jeden wielki krzyk, dopominając się zadośćuczynienia za wszelkie długo ignorowane bóle i przeciążenia. Myśli z trudem torowały sobie drogę do jego świadomości, przebijając się przez mgłę całkowitego wyczerpania. Największym pragnieniem Vanyela w tej chwili było zamknąć zmęczone oczy. Ale na jego spełnienie Vanyel nie miał odwagi, bo z chwilą gdyby zamknął powieki, natychmiast zmorzyłby go sen.

Kiedyś wreszcie będę musiał sobie przypomnieć, że nie mam już szesnastu lat, i wbić sobie do głowy, że nie mogę kłaść się nad ranem, wstawać o brzasku i nie płacić za to żadnej ceny.

Kilka chwil temu, gdy Vanyel czyścił w stajni swego Towarzysza, Yfandes, ta zasnęła na stojąco. Tego ranka na długo przed świtem wyruszyli na ostatni etap swej podróży, a potem przez cały czas gnali co tchu, wyczerpując do cna rezerwy sił, aby tylko jak najprędzej osiągnąć spokojny azyl domu.

Bogowie. Obym nigdy więcej nie musiał oglądać granicy karsyckiej.

Niestety, o tym mogę sobie tylko pomarzyć. O Panie i Pani, jeśli mnie miłujecie, dajcie mi tylko troszkę czasu, abym mógł odetchnąć. Tylko o to proszę. O odrobinę czasu, abym znów poczuł się jak człowiek, a nie maszyna do zabijania.

W pokoju unosił się intensywny zapach mydła i wosku pszczelego używanego do polerowania mebli i boazerii. Vanyel przeciągnął się, wsłuchując się w trzeszczenie swych stawów i ze zdziwieniem powiódł wzrokiem dookoła.

Dziwne. Dlaczego nie czuję się tutaj jak w domu? Zamyślił się na moment, bo zdało mu się nagle, że jego skromna kwatera o ścianach wyłożonych boazerią ze złotego dębu wyglądała na jakiś anonimowy, nazbyt nieskazitelnie czysty pokój nie zamieszkany przez nikogo. Przypuszczam, że to dość logiczne - pomyślał od niechcenia. - Nikt tutaj nie pomieszkiwał zbyt długo. Przez ostatni rok cały czas byłem w drodze, a przedtem przyjeżdżałem tu zwykle zaledwie na kilka tygodni. Och, bogowie.

Był to wygodny, przytulny - i dość przeciętny - pokój. Podobny do całego tuzina izb, które Vanyel zajmował ostatnimi czasy, jeśli już spotkał go luksus otrzymania pokoju gościnnego w tym czy innym zamku. Umeblowanie było tutaj dość skromne: dwa krzesła, stół, biurko, a przy nim taboret, szafa na ubrania oraz łóżko z baldachimem w rogu pokoju. Łóżko było ogromne - jedyny wyraz słabości Vanyela, który miał w zwyczaju rzucać się niespokojnie podczas snu.

Vanyel uśmiechnął się kwaśno, przypomniawszy sobie, jak wiele osób kwitowało to przypuszczeniem, że na tak wielkim łóżku musiało mu zależeć ze zgoła innych powodów. Nigdy by mi nie uwierzyli, że Savil ćwiczy się w sztuce miłosnej znacznie częściej niż ja. No tak. Może to i dobrze, że nie mam kochanka. Po nocy ze mną budziłby się cały w sińcach. I zawsze pierwszą jego myślą byłoby uświadomienie sobie, że znów udało mu się uniknąć uduszenia podczas któregoś z moich koszmarów.

Pomijając jednak łóżko, pokój był raczej pospolity. Miał tylko jedno okno, a i przez nie niewiele było widać. Z pewnością nie był to apartament, jakiego mógłby sobie zażyczyć, gdyby tylko chciał...

Ale po co mi apartament, skoro tak rzadko bywam w Przystani, a w swym pokoju jeszcze rzadziej?

Na przekór wszelkim zasadom etykiety położył nogi na niskim, porysanym stoliku pomiędzy krzesłami. Mógł wprawdzie zażądać, aby dostarczono mu podnóżek...

Ale jakoś nigdy mi to nie przychodzi do głowy, dopóki nie znajdę się kilka mil od domu. wyruszając w kolejną podróż. Nigdy nie ma czasu na... na cokolwiek. W każdym razie odkąd zmarła Elspeth. Bogowie, sprawcie tylko, abym się mylił co do Randala.

Oczy zaszły mu mgłą. Potrząsnął głową dla odzyskania klarowności widzenia. Dopiero wówczas ujrzał stosik listów leżący u jego stóp i aż jęknął na widok nader znajomej pieczęci widniejącej na samym wierzchołku kupki, pieczęci lorda Withena, pana na Forst Reach i ojca Vanyela,

Mam dwadzieścia osiem lat, a myśl o nim wciąż sprawia, że zaczynam się czuć jak piętnastolatek, i to piętnastolatek w niełasce. Dlaczego właśnie ja? - zapytał bogów, którzy jednakże nie zdecydowali się udzielić mu odpowiedzi. Westchnął ponownie i z goryczą popatrzył na odstraszająco gruby list.

Na ognie piekielne. Ten list - zresztą tak samo jak każda inna sprawa - może sobie poczekać, aż wezmę kąpiel. Aż wezmę kąpiel i przegryzę coś, co nie będzie zapleśniałe, i napiję się czegoś, co nie będzie gotowanym błotem. A teraz zastanówmy się, czy podczas mojego ostatniego pobytu tutaj miałem jakieś ubrania, które nadawałyby się do noszenia?

 

Dźwignął się z fotela i przetrząsnął szafę stojącą przy łóżku, znajdując tam w końcu koszulę i stare, wyblakłe niebieskie bryczesy, które w czasach swej świetności miały barwę głębokiego szafiru. O, dzięki wam, bogowie, że to nie Biel. Gdy zajadę do domu, też nie będę nosił Bieli. Jakże miło będzie założyć coś, co nie brudzi się w oczach. (To niesprawiedliwe, odezwał się raptem pełen wyrzutu głos jego sumienia. W rzeczywistości właściwie traktowany Biały uniform heroldów był tak odporny na brud i plamy, że nie-Heroldowie dopatrywali się w tym jakiejś magii. Ale Vanyel zignorował ten cichy głos.) Ale z drugiej strony zupełnie nie wiem, co będę teraz nosił jako uniform. Drogi ojciec z ledwością poznałby swego syna, widząc go umazanego w błocie, nie ogolonego, z popiołem we włosach.

Wytrząsnął na podłogę zawartość parcianego tłumoka i zadzwonił po pazia, aby zabrał sponiewierane uniformy i oddał komuś, kto zajmie się nimi jak należy. Były w nadzwyczajnie złym stanie: poplamione od trawy, błota i krwi - miejscami nawet jego własnej - niektóre pocięte i podarte, a większość zniszczona niemal do szczętu.

Zmierzyłby mnie wzrokiem i doszedł do wniosku, że muszę być opętany. No, Karsyci i tego nie omieszkali spróbować. Ale przynajmniej to, że ktoś przez moment stanie na skraju opętania, nie odbija się plamami na jego ubraniu... w każdym razie nie na uniformach. A co teraz będzie moim uniformem? Och, o to będę się martwił po kąpieli.

Łazienka znajdowała się na drugim końcu długiego, wyłożonego drewnianą boazerią i kamienną posadzką korytarza. Tego przedpołudnia nie było tam nikogo, żadnych chętnych do rywalizacji o balie i gorącą wodę. Człapiąc ociężale korytarzem, na wpół zamroczony Vanyel myślał sobie, jak dobrze mu będzie w gorącej wodzie. Ostatnio - wyjąwszy pospieszne ochlapanie się w zajeździe - kąpał się w zimnym strumieniu. Bardzo zimnym strumieniu. I mył się piaskiem, nie mydłem.

Dotarłszy wreszcie do łazienki, zrzucił ubranie i zostawił je na kupce na podłodze, wodą z miedzianego kotła napełnił największą z trzech drewnianych balii i z westchnieniem zanurzył się w gorącej kąpieli...

...i obudził się z niemal zupełnie zdrętwiałymi ramionami zwisającymi bezwładnie po bokach balii, z głową opadającą na piersi, w wodzie ledwie letniej i coraz bardziej stygnącej.

Wtem jego ramienia łagodnie dotknęła jakaś dłoń.

Nie oglądając się nawet, zorientował się, że musi to być jeden z kolegów, heroldów. Gdyby było inaczej, gdyby nawet był to ktoś tak niewinny jak jakiś nieznajomy paź, napięte nerwy Vanyela i wyostrzony na polach bitew refleks wykonałyby rzecz niewybaczalną. Vanyel wyrzuciłby takiego intruza za ścianę, zanim sam zdążyłby się wyrwać z głębokiego snu. Zrobiłby to, najprawdopodobniej nie używając nawet magii. Zresztą nieważne, czy z magią, czy bez, nagle zdał sobie sprawę, że jeśli nie będzie ostrożny, może wyrządzić komuś krzywdę.

Przeszył go delikatny dreszcz. Byle co potrafi mnie wyprowadzić z równowagi. A to niedobrze.

- Jeśli nie chcesz się zamienić w człowieka-rybę - dobiegł go szczerze zatroskany głos herolda Tantrasa wykukującego zza parawanu oddzielającego miejsce, gdzie stała balia, od reszty pomieszczenia - lepiej już wyjdź z tej balii. Dziwię się, że jeszcze się nie utopiłeś.

- Ja też. - Vanyel przetarł oczy, popróbował oczyścić głowę z pajęczyn i obejrzał się przez ramię. - Skąd się tu wziąłeś?

- Słyszałem, że wróciłeś kilka miarek świecy temu i domyśliłem się, że pewnie tutaj skierujesz swoje pierwsze kroki. - Tantras zachichotał. - Już ja dobrze znam i ciebie, i to twoje zamiłowanie do kąpieli. Ale muszę przyznać, że nie spodziewałem się, że dane mi będzie oglądać, jak zamieniasz się w rodzynka.

Ciemnowłosy, smagły herold wyłonił się zza drewnianego przepierzenia z naręczem ręczników. Vanyel przyglądał mu się z półuśmiechem wyrażającym coś znacznie więcej aniżeli podziw znawcy dla dzieła sztuki. Tantras był mężczyzną pełnym wdzięku, okazałym niczym ogier król stada u szczytu swych możliwości. Tantras nie był shay'a'chern, ale był dobrym przyjacielem, a przecież niełatwo o kogoś takiego.

I coraz trudniej - pomyślał Vanyel trzeźwo. - Chociaż, o niebiosa, sam dawno nie miałem okazji doświadczyć, czym jest romantyczne sam na sam z kochankiem... no cóż, celibat przecież mnie nie zabije. Nawet gdybym bardzo wytężył wyobraźnię. Bogowie, powinienem chyba zostać księdzem.

Przepaściste, łagodne oczy starszego herolda były pełne troski.

- Nie wyglądasz najlepiej, Vanyelu. Przypuszczałem, że będziesz zmęczony... ale sądząc po tym, jak tu przysnąłeś... musiało ci tam być gorzej niż myślałem.

- Było źle - odparł krótko Vanyel, niechętny rozmowie o tym, co działo się podczas ostatniego roku. Nawet dla niego, najpotężniejszego w całym Kręgu maga heroldów, który potrafił zastąpić na ich porcjach pięciu pozostałych magów heroldów w czasie ich rekonwalescencji po magicznym ataku, skrajnym wyczerpaniu i szoku, była to misja, o której nie chciał myśleć jeszcze przez długi czas, a tym bardziej przeżywać jej po raz wtóry. Namydlił sobie włosy, a potem zanurzył głowę pod wodę, aby spłukać pianę.

- Tak właśnie słyszałem. Gdy zobaczyłem cię w tej balii odgrywającego truposza, wysłałem do twego pokoju pazia zjedzeniem i winem, a drugiego po kilka moich uniformów. Jesteśmy przecież niemal takiej samej budowy,

- Powiedz tylko, ile za nie chcesz, a zapłacę każdą cenę -odparł z wdzięcznością Vanyel, unosząc się z jękiem z balii i odbierając ręcznik, który już trzymał dla niego Tantras. - Nie mam nic, co by się nadawało do noszenia zamiast uniformu.

-O Panie i Pani... - wycedził Tantras, wstrząśnięty widokiem ciała Vanyela. - Coś ty ze sobą zrobił?

Vanyel przerwał na chwilę energiczne ruchy wykonywane w trakcie owijania się ręcznikiem i popatrzył na swe ciało. Oznaki poniesionych szkód nawet jego wprawiły w zdziwienie. Zawsze był szczupły, ale teraz została zeń ledwie skóra i kości, nic więcej. Całe jego ciało pokrywały blizny po smagnięciach noży i mieczy, a piersi - w miejscu, gdzie pewien demon chciał wyrwać mu serce - przecinało kilka równolegle biegnących śladów po zadrapaniach pazurów. Nie zabrakło też blizn po oparzeniach - od szyi aż do kolana biegły trzy cienkie, białe linie, znaczące miejsce, gdzie, przedarłszy się przez osłony, dosięgła go magiczna błyskawica. Było też parę innych znamion, pamiątek po pojedynku z mistrzem magicznych ogni.

- To moja praca. Życie na krawędzi. Usiłowałem przekonać Karsytów, że jestem pięcioma magami heroldów naraz. Odgrywałem rolę celu. - Wzruszył ramionami, jakby chciał odsunąć od siebie myśli o tamtym czasie. - To wszystko. Nic ponad to, co zrobiłby każdy z was, jeśli tylko by mógł.

- Bogowie, Van - odparł Tantras z cieniem poczucia winy w głosie. - Przy tobie czuję się jak tchórz. Do diabła, mam nadzieję, że warto było przez to wszystko przechodzić.

Usta Vanyela ściągnęły się w cieniutką linię,

- Dostałem tego drania, który zabił Mardika i Donni. Możesz to rozgłosić jako wiadomość oficjalną.

Tantras na moment przymknął oczy i pochylił głowę.

- Warto było - powiedział cicho. Vanyel skinął głową.

- Warto było wycierpieć każdą z tych ran. Może nawet osiągnąłem coś więcej. Ten czarnoksiężnik miał całe stado demonów. Gdy go zabiłem, posłałem je wszystkie do Karsytów. Uśmiechnął się, a raczej lekko wykrzywił usta. - Mam nadzieję, że tym sposobem Karsyci dostali niezłą nauczkę. Liczę na to, że w ogóle zabronią posługiwania się magią po ich stronie granicy. Jeśli wierzyć pogłoskom przenikającym tu z Karsu, to już to robią.

Tantras uniósł głowę.

- Ciężko będzie tym, którzy posiadają dar... - rzekł. Vanyel nie odpowiedział. W tej chwili trudno mu było współczuć komukolwiek po karsyckiej stronie granicy. Nie była to postawa nazbyt miłosierna, nie przystawała heroldowi, ale Vanyel wiedział, że dopóty, dopóki nie zagoją się pewne rany - i to bynajmniej nie te na ciele - nie będzie skłonny odczuwać litości.

- Przybyło ci też więcej siwych włosów - zauważył Tantras, przechyliwszy głowę na bok.

Vanyel skrzywił się, ale był rad ze zmiany tematu.

- To przez energię magiczną z ogniska. Za każdym razem, kiedy czerpię z niego siły, pojawia się na mojej głowie więcej białych włosów. Tańczący Księżyc k'Treva był zupełnie siwy, zanim jeszcze osiągnął mój wiek. Zdaje się, że jestem bardziej, odporny. - Uśmiechnął się. Był to blady, lecz tym razem prawdziwy uśmiech. - Niesie to z sobą coś bardzo miłego. Dzięki tym siwym włosom ludzie darzą mnie szacunkiem, którego inaczej może wcale bym nie doświadczył!

Wytarł się i owinął sobie ręcznik wokół bioder. Tantras znów się skrzywił - spostrzegł pewnie szramę po cięciu nożem na plecach Vanyela - i podał mu następny ręcznik do wytarcia włosów.

- A tak nawiasem mówiąc, ten dług już spłaciłeś - powiedział, próbując skierować rozmowę na nieco lżejszy temat. Vanyel przerwał wycieranie włosów, unosząc brwi.

- Wypełniłeś za mnie moje obowiązki podczas ostatniej nocy Sovan.

Vanyel zdusił nagły skurcz w sercu i wzruszył ramionami. Wiesz, że wpadasz w depresję, gdy jesteś zmęczony, głupcze. Nie pozwól, żeby cię to gnębiło.

- Och, o to chodzi. Zawsze do twoich usług. Wiesz, że nie lubię uroczystości związanych z nocą Sovan. Nie mogę poradzić sobie z tymi nabożeństwami za zmarłych i nie lubię być sam. Pełnienie za ciebie warty honorowej było równie dobrym zajęciem jak każde inne, które pozwoliłoby mi nie myśleć o przykrych rzeczach.

Był wdzięczny, że Tantras nie chciał ciągnąć dalej tej rozmowy.

- Jak sądzisz, uda ci się jakoś dojść do pokoju? - zapytał starszy herold. - Powiedziałem, że nie wyglądasz najlepiej, i naprawdę tak myślę. Zasnąć tak w balii... zaczynam się zastanawiać, czy aby nie zemdlejesz gdzieś w korytarzu.

Vanyel wydał z siebie dźwięk przypominający bardziej suchy kaszel aniżeli śmiech.

- Nie dolega mi nic, czego nie mógłby uleczyć tygodniowy sen - odparł. - Przykro mi, że nie będę mógł stać na warcie honorowej i w tym roku, ale muszę złożyć obowiązkową wizytę rodzinną. Nie byłem w domu od... bogowie, czterech lat, a i wtedy nie zabawiłem tam dłużej niż dzień czy dwa. Rodzina z pewnością nakłoni mnie do dłuższego pobytu, który zresztą im obiecałem. W pokoju czeka na mnie list od ojca, który chyba miał mi o tym przypomnieć.

- Rodzice dobrze wiedzą, jak rozbudzić w człowieku poczucie winy, co? No cóż, jeśli będziesz nieosiągalny, Randal nie wynajdzie ci nic do roboty... ale czy to naprawdę będzie odpoczynek? - Tantras zdał się po trosze rozbawiony i zmartwiony zarazem. - To znaczy, ta twoja rodzina...

- Nie będą mnie dręczyć podczas snu, a ja mam zamiar spać bardzo dużo. - Założył swe stare, czyste ubranie, rozkoszując się dotykiem czystej, miękkiej tkaniny na skórze, i zaczął zbierać z podłogi brudne rzeczy. - Jestem teraz w takim nastroju, że najchętniej przedzierzgnąłbym się w pustelnika, gdy już tam dotrę...

- Zostaw te rzeczy - przerwał mu Tantras. - Zajmę się nimi. A ty idź zjeść jakiś przyzwoity posiłek. Wyglądasz, jakbyś już od miesięcy nie miał w ustach nic porządnego.

- Bo nie miałem. Oni tam nie wierzą w ziemskie przyjemności. Wielcy propagatorzy umartwiania ciała dla dobra ducha. Vanyel uniósł oczy akurat na czas, by zobaczyć uniesione brwi Tantrasa. Zrobił dramatyczną minę. - Wiem, co masz na myśli. To też. Szczególnie to. Na bogów. Czy ty masz pojęcie, jak to jest być otoczonym tymi bardzo przystojnymi mężczyznami i odważyć się zaledwie na flirt z jednym z nich?

- A czy młode panie były równie oszałamiająco atrakcyjne? -spytał Tantras, uśmiechając się szeroko.

- Raczej tak... choć ta materia pozostaje dla mnie w sferze abstrakcji.

- A więc mogę je sobie wyobrazić. Przypominaj mi zawsze, abym za wszelką cenę trzymał się z dala od granicy karsyckiej.

Vanyel uzmysłowił sobie nagle, że sam się uśmiechnął. Był to już drugi szczery uśmiech, i to płynący prosto z serca.

- Tantras, na bogów... tak się cieszę, że cię znów widzę. Wiesz, ile czasu minęło od momentu, kiedy ostatnio miałem okazję z kimś swobodnie porozmawiać albo pożartować? O Pani! Dlatego że przebywałem wśród ludzi, którzy odwracali wzrok, kiedy tylko widzieli mnie w niekompletnym ubraniu?

- A ty znów o tym? - zdziwił się Tantras. - Naprawdę sądzisz, że ludzie, zbliżając się do ciebie, robią się nerwowi, bo jesteś shayn?

- Jestem co? - spytał Vanyel, zaskoczony brzmieniem nieznajomego określenia.

- Shayn. To skrócona wersja tego słowa Sokolich Braci, którego używacie ty i Savil. Nie wiem, jak to się stało, ale po prostu pewnego dnia nagle wszyscy zaczęli się nim posługiwać. -Tantras oparł się o wyłożoną białymi płytkami ścianę łazienki i splótłszy ręce na piersi, przybrał na pozór zupełnie niedbałą pozycję. - Może to dlatego, że jesteś taki sławny. Nie wypada, żeby ktoś nazywał najpotężniejszego w Kręgu maga heroldów "zboczeńcem". - Uśmiechnął się. - Mógłbyś takiego delikwenta zamienić w żabę.

Vanyel potrząsnął głową.

- Bogowie, tak długo byłem z dala od wszystkiego, co się tu dzieje, że przegapiłem pojawienie się tego nowego powiedzonka. Tak, oczywiście dlatego, że jestem shay'a'chern. Z jakiegoż to innego powodu mieliby na mnie krzywo patrzeć?

- Ponieważ się ciebie piekielnie boją - odparł Tantras z gasnącym uśmiechem. - Ponieważ władasz mocą taką, jaką władasz. Ponieważ jesteś cichy i lubisz samotność, a oni nigdy nie wiedzą, co sobie myślisz. Ó nieba, teraz już co najmniej połowa heroldów nie ma zielonego pojęcia, że jesteś shayn. To przez ten dar magii patrzą na ciebie z ukosa. Nikogo tutaj nic a nic nie obchodzi, z kim dzielisz łóżko. O wiele bardziej boją się, że... och... że pewnego dnia załatwi się na ciebie ptaszek, a ty w ataku wściekłości zrównasz z ziemią cały pałac.

- Ja? - Vanyel spojrzał na Tantrasa z niedowierzaniem.

- Ty. Ostatnie cztery czy pięć lat spędziłeś na polu walki. Doskonale zdajemy sobie sprawę, że masz aż nadto wyostrzony refleks. Na ognie piekielne, to dlatego właśnie, zamiast przysyłać pazia, sam przyszedłem cię obudzić. Wszyscy dobrze wiemy, do czego jesteś zdolny. Van, nigdy nie słyszałem o nikim, kto byłby w stanie sam zastąpić pięciu magów heroldów! Sama świadomość, że jeden tylko człowiek może na zawołanie zebrać w sobie taką moc, odbiera ludziom rozum!

Takie słowa zaskoczyły Vanyela. Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Wlepił wzrok w Tantrasa i zamarł z ręcznikiem zwisającym mu z rąk,

- To szczera prawda, Van. Wolałbym, abyś przestał bez powodu stronić od ludzi. To nie twoje preferencje seksualne ich przerażają, to ty sam. Zrównać z ziemią pałac, do diabła... oni doskonale wiedzą, że gdybyś tylko chciał, mógłbyś zrównać z ziemią całą Przystań...

Vanyel otrząsnął się z oszołomienia.

- Za kogo oni mnie mają? - rzucił szyderczym tonem, podnosząc z podłogi swą brudną koszulę.

- Oni nie wiedzą, kim jesteś. Nie mają daru magii i większość z nich nie przechodziła szkolenia w otoczeniu magów heroldów. Słuchają tylko różnych opowieści i kojarzą to z Wojnami Magów; i pamiętają, że kiedyś, zanim powstał Valdemar, niedaleko na południe od nas rozciągała się kwitnąca kraina. Teraz leżą tam Równiny Dorisza - olbrzymi okrągły krater. Nie ma tam miast ani żadnego śladu, że kiedykolwiek coś w ogóle tam było; nie pozostał nawet kamień na kamieniu. Nic, tylko trawa i nomadowie. Van, zostaw to, posprzątam po tobie.

- Ale... - Vanyel chciał zaprotestować.

- Posłuchaj, jeśli przez większą część roku ty możesz zastępować pięciu z nas, to jeden z nas może raz na jakiś czas posprzątać po tobie. - Tantras zabrał od Vanyela wilgotne ręczniki, kładąc w ten sposób kres wszelkim ewentualnym protestom z jego strony. - Mówię szczerze, Van.

Skoro nalegasz. - Chciał dosięgnąć umysłu Tantrasa, by sprawdzić, czy ten rzeczywiście mówi to, co myśli. Pomysł ten wydał mu się wprost fantastyczny.

Ale Tantras nie zaproponował mu tego, a herold nie wdziera się do cudzych umysłów bez zaproszenia, chyba ze zmusi go do tego jakaś nagła potrzeba.

- Naprawdę... tak myślisz? - zapytał szeptem.

- Ja się ciebie nie boję, ale pozwól, że ci powiem, iż za żadne skarby nie chciałbym dysponować twoją mocą. Cieszę się, że jestem tylko heroldem, a nie magiem heroldów, i nie mam najmniejszego pojęcia, jak ty to wszystko wytrzymujesz. Wiec pozwól mi troszkę cię rozpieścić, dobrze?

Vanyel zdobył się na blady uśmiech. Martwiło go kilka spraw, a między innymi słowa Tantrasa o byciu "tylko heroldem". Wynikało z nich, że istnieje jakiś podział na heroldów i magów heroldów, a to sprawiało, że czuł się nieswój.

- Dobrze, stary przyjacielu. Rozpieszczaj mnie. Jestem już wystarczająco zmęczony, aby ci na to pozwolić.

Mgła znużenia przysłoniła mu oczy, gdy szedł korytarzem prowadzącym do swego pokoju. Przy każdym kroku musiał zebrać w sobie wszystkie siły, aby postawić stopę za stopą. O Pani, bądź błogosławiona za zesłanie mi Tantrasa. Nawet pośród heroldów, których sam szkoliłem, niewielu odznaczało się tak szczerą chęcią zaakceptowania mnie takim, jaki jestem. A z jakąż łatwością robi to Tantras. Czy to dlatego, że jestem magiem, czy dlatego, że mają mnie za opętanego... choć nie mogę pojąć, z jakiej przyczyny moc magiczna miałaby budzić w kimkolwiek przestrach. Wszakże magowie heroldów istnieją od zarania Valdemaru.

Chciałbym, żeby Tantras, będąc tak przekonanym o swojej słuszności, rzeczywiście miał rację. Ja i tak nadal jestem zdania, że chodzi o tę drugą sprawę.

Jakże kojący dla jego stóp okazał się chłód kamiennej posadzki. Zetknięcie z nią załagodziło w nich ból, rezultat zbyt wielu godzin, dni i tygodni, kiedy to zmuszony był spać w pełnym odzieniu, nieprzerwanie gotów do obrony granicy podczas najczarniejszych nawet godzin nocy.

To wspomnienie przywołało jeszcze bardziej ponure myśli.

Za każdym razem, gdy powracał do Przystani, miał świadomość, że powita go tam znów mniej znajomych twarzy. Odeszło tak wielu przyjaciół... co wcale nie znaczy, że kiedykolwiek miałem ich wielu. Lansir, Mardik i Donni, Regen, Dorilyn, Wulgra, Kat, Pretor. Wszyscy odeszli. Poza Tantrasem pozostało niewielu. Jest... Jays. Savil. I Andy, ale on jest uzdrowicielem. Erdan, Breda, kilkoro innych Bardów. I jak tu nie być odludkiem? Z każdym rokiem staję się coraz bardziej osamotniony.

Zgodnie z obietnicą Tantrasa obok stosiku listów czekał na Vanyela talerz pełen jedzenia. Były tam dwa paszteciki z mięsem, twarożek i jabłka, a obok szczodrze zaopatrzonego talerza stał równie szczodrze napełniony dzban wina.

Lepiej, żebym obszedł się z tym ostrożnie Odwykłem od wina i założę się, że zaraz uderzy mi do głowy.

Opadając na puste krzesło, zdławił w gardle jęk bólu, nalał sobie kielich wina i wziął do ręki list z wierzchu kupki. Złamał pieczęć, zacisnął zęby i zaczął czytać.

 

Do maga heroldów Vanyela

od lorda Withena Ashkevron, pana na Forst Reach

Mój drogi synu...

 

Vanyel ze zdumienia nieomal nie upuścił listu i jeszcze raz przeczytał nagłówek, by upewnić się, czy aby oczy nie płatają mu figla.

Wielkie nieba. "Mój drogi synu"? Nie byłem dla niego "drogim", a tym bardziej "synem" od... lat! Ciekawe, co się stało...

Wziął głęboki oddech i czytał dalej.

 

Choć może trudno będzie Ci w to uwierzyć, jestem szczęśliwy i wdzięczny, że zdołasz znaleźć trochę czasu, aby przyjechać do domu na dłużej. Pomimo to, co nas różni, pomimo ostrych słów, które wielokroć padały z naszych ust, jestem bardzo dumny z mojego syna, maga heroldów. Może nie są mi bliskie pewne aspekty Twojego życia, ale mam wiele szacunku dla Twojej inteligencji i roztropności. Przyznaję, Vanyelu, że Twój stary ojciec potrzebuje trochę tej roztropności. Potrzebuję Twej pomocy, by poradzić sobie z Twym bratem, Mekealem.

 

Vanyel pokiwał głową uśmiechając się cynicznie. A więc to tak.

 

Odkąd oddałem mu pod zarząd część ziem, Mekeal zdążył podjąć kilka błędnych decyzji, tej wiosny jednakże przeszedł sam siebie. Zabrał bydło z Długich Łąk - dobre, silne, przynoszące zyski stado - i na jego miejsce wpuścił tam owce!

 

Vanyel zachichotał. Kimkolwiek był ów skryba, którego wybrał Withen do napisania tego listu, świetnie potrafił oddać sposób wysławiania się lorda Ashkevrona. Vanyel czuł wręcz bijące z kartki oburzenie.

 

A co do tego tak zwanego "rumaka bojowego Shin'a'in", którego kupił Mekeal - najbardziej narowistego i paskudnego zwierza, jakiego widziałem w życiu - lepiej nic nie mówić/ Całe lata spędziłem na rozwijaniu hodowli w Forst Reach, a on niweczy wszystko sprowadzając jednego konia, nad którym nie można zapanować! Jestem przekonany, że Mekeal Cię posłucha. Jesteś magiem heroldów, sam król polega na twych osądach. Ten chłopak doprowadza mnie do takiej wściekłości, że gotów jestem utopić go w studni!

 

Vanyel uniósł się nieco, by sięgnąć po kawałek sera. Ten list wyjaśniał o wiele więcej niż Vanyel miałby powody oczekiwać.

 

Nie pora teraz, żeby Mekeal się wałkonił; nie teraz gdy po drugiej stronie granicy lada chwila wybuchnąć mogą zamieszki. Może przypominasz sobie to małżeństwo pomiędzy Deveranem Remoerdisem z Lineasu a Yliną Mavelan z Bares, zawarte w ramach rozejmu? To małżeństwo, które położyło kres wojnie pomiędzy Lineasem i Bares i przywiodło tutaj tego minstrela, który Cię tak zauroczył jako chłopca? Otóż wygląda na to, że pożycie w tym związku nieszczególnie się układa. Od lat krążyły pogłoski, że najstarsze dziecko to bękart, a teraz Daveran zdaje się je potwierdzać. Wydziedziczył Tashira na korzyść drugiego syna. Z pewnych względów trudno mi go za to winić. Nawet gdyby chłopak nie był aż tak podobny do swego wuja -a widziałem i chłopca, i tego mężczyznę, i podobieństwo jest ewidentne - same plotki wystarczyłyby do podważenia jego prawa do sukcesji. Szczerze mówiąc, nie mam zaufania do tej całej rodziny Mavelanów. To stado podstępnych żmij. Przestają na siebie naskakiwać tylko wtedy, gdy napadają na kogoś obcego. Dziękuję bogom, że do tej pory przez cały czas wisieli u swoich własnych gardeł. Ale ostatnio rozeszła się wieść o wydziedziczeniu Tashira i jeśli okaże się, że to tylko plotka, możemy mieć do czynienia z zamieszkami po drugiej stronie granicy. Przy okazji, twój brat aż się pali do tej wojny. Bogowie, to ostatnia rzecz, jakiej nam potrzeba. Składam tylko dzięki naszej Pani za to, że Randal wykazał dość przytomności, aby na posła do Lineasu wyznaczyć zwykłego herolda, a nie maga heroldów. Porządny, solidny herold może mieć jakieś szansę na powstrzymanie tego konfliktu od przeobrażenia się w kolejną wendetę, podobną do tej, której miało położyć kres to małżeństwo. Obywatele Lineasu z pewnością będą bardziej skłonni wysłuchać zwykłego herolda. Nie lubią niczego, co im pachnie sztuczkami czarodziejskimi, a zważywszy na krzywdę, jaką wyrządzili im Mavelanowie, któż może ich za to winić?

 

Vanyel zagryzł wargi, w palcach trzymał zapomniany już kawałek sera. Withen zdradzał o wiele więcej przenikliwości w sprawach polityki niźli Vanyel by się po nim spodziewał. Lecz ta sprawa Lineasu...

 

Wystarczająco niepokojący jest już sam fakt, że Randal wysłał Twą siostrę, Lissę, wraz z jej kompanią gwardii, aby zza granicy mieli oko na Mavelanów. Sądzę, że Ty sam, lepiej niż twój stary ojciec, orientujesz się, co to znaczy. Przy odrobinie szczęścia, jeśli wszystko się uspokoi, może nawet Liss zdoła się wymknąć na parę dni do domu. Wiem, że oboje bylibyście z tego radzi. Przy okazji, mam nadzieję, że nie planujesz przywiezienia z sobą do domu żadnego ze swych... przyjaciół. Wiesz, że zasmuciłoby to Twoją matkę. Nie chciałbyś przecież jej niepokoić.

Spisane ręką Radevela Ashkevron i opatrzone moją pieczęcią

Lord Withen Ashkevron

 

Vanyel skrzywił się, rzucił kartkę z powrotem na stolik i sięgnął po wino, by wypłukać z ust gorzki smak ostatnich słów listu. Przez chwilę przyciskał do czoła chłodny metal kielicha w naturalnej reakcji na ból bardziej emocjonalny niźli fizyczny.

On nie chciał cię zranić mój Wybrany. - Myśl Yfandes odnalazła w nim gorycz, ale nie potrafiła jej ukoić.

Już nie śpisz, kochana? Powinnaś spać...

Za dużo hałasu dookoła - pożaliła się Yfandes. - Trwają lekcje jazdy konnej, a ja jestem zbyt zmęczona, aby poszukać sobie jakiegoś cichego zakątka na Łące. Poczekam tutaj na odejście dzieci, smażąc na słońcu swe obolałe mięśnie. Twój ojciec naprawdę nie chce ci sprawić przykrości.

Vanyel westchnął i wziąwszy do ręki pasztecik z mięsem, jaj obojętnie obgryzać jego chrupiącą skórkę.

Wiem o tym. Ale to nie znaczy, że mnie nie rani. Pewnie gdybym nie był tak zmęczony, i ból byłby mniejszy. Gdybym nie był tak zmęczony, może nawet by mnie to rozbawiło. - Przełknął kolejny haust wina ze świadomością, że nawet tak prosta czynność jak przeżuwanie zaczyna go kosztować sporo wysiłku. Odłożył pasztecik.

Jesteś zupełnie wyczerpany - stwierdziła Yfandes. - Nie masz już żadnych rezerw energii.

To absurdalne, moja kochana. Tylko ten ostatni odcinek tak mnie wykończył. Ale skoro ja jestem zupełnie wyczerpany, to ty też...

Nieprawda. Może i opuściły mnie siły fizyczne, ale ty jesteś wycieńczony emocjonalnie, magicznie i umysłowo. Mój Wybrany, ukochany, nie doprowadziłeś się do takiego stanu, odkąd zmarł rozjemca Elspeth.

To dlatego, że nikt nie miał wyboru - przypomniał jej i sięgnął po kawałek sera, ale nawet go nie ugryzł, oczami wyobraźni patrząc już w inny czas i inne miejsca. - Wszystkim było ciężko. Z chwilą gdy biedny Randal zasiadł na tronie, ten kruchy pokój, który wypracowała dla nas Elspeth, legł w gruzach. Nic nie wskazywało na to, że dojdzie aż do czegoś tego. Mardik i Donni...

Poczuł chwytające go za gardło lodowate kleszcze żalu. Tych dwoje, połączonych więzią życia, niezawodnych przyjaciół zawsze służących mu wsparciem, było jednymi z pierwszych ofiar najazdu Karsytów. Vanyel wyczuł echo swego żalu w myślach płynących ku niemu od Yfandes.

Biedne dzieci. O bogini, miej ich w swej opiece...

Yfandes... oni przynajmniej umarli razem. Sam... mógłbym... sobie tego życzyć... - Urwał tę myśl, by nie trapić Yfandes.

Zupełnie jak gdyby nigdy przedtem nie widział nic podobnego, kontemplował przez chwilę biały kawałek sera. który trzymał w dłoni, a potem przymrużywszy oczy. zaczął go ogryzać usiłując przepchnąć jedzenie przez gardło ściśnięte żalem. Przecież musiał jeść. Zbyt długo za pożywienie wystarczały mu garstka prażonej kukurydzy, suszone owoce i wołowina. Musiał odzyskać siły. Już wkrótce Randal znów będzie go potrzebował. Wystarczy, że przez kilka tygodni będzie odżywiał się regularnie i spał do woli...

Nazbyt wiele od siebie wymagasz.

Kto, ja? Masz dziwne myśli jak na Towarzysza. A kto bez przerwy zrzędził o obowiązkach? - Próbował nadać swej myśli ton jak najbardziej żartobliwy, lecz mimo to wypadła...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin