Koń Wieńczysław - Bitwa o Atlantyk.pdf

(1346 KB) Pobierz
1083176659.017.png
Spotkanie z dawnym wrogiem
- To montujemy dla Francuzów. Kontrola ruchu lotniczego. Obraz radarowy rzutuje się na mapę.
Mrowie samolotów krążących wokół podparyskich lotnisk w Le Bourget i Orly będzie widoczne jak
na dłoni. Zderzenie wykluczone.
- Tak, pamiętam ruch w Orly. Czekałem tam na połączenie do Warszawy, gdy wracałem z Rio de
Janeiro. Co parę minut zapowiadano przylot z Moskwy, Bombaju, Nowego Jorku, co kilka minut
startował odrzutowiec do Hawany, Caracas, Kairu...
- Tu zaś byłoby coś dla pana - powiedział pan Jenkins, przeprowadzając mnie przez drzwi, nad
którymi widniał napis: Royal Swedish Navy. - To symulator pozwalający na pozorowanie zabawy
w kota i mysz okrętów nawodnych i podwodnych.
- Rzeczywiście, kiedyś się tym bawiłem. W czasie wojny, w szkole zwalczania okrętów
podwodnych. Ale ówczesne symulatory były proste, nie tak rozbudowane jak ta machina -
powiedziałem, przypatrując się stojącym przede mną przyrządom.
- A teraz chodźmy do was - pan Jenkins skierował się ku drzwiom, nad którymi wisiała tablica:
Nautical College Gdynia. - Oto i pański symulator.
Jestem gościem wielkiej angielskiej wytwórni urządzeń elektronicznych stosowanych w automatyce
morskiej i lotniczej. Moim przewodnikiem jest pan Jenkins, kierownik działu symulatorów morskich
- urządzeń, które w oparciu o współczesną elektronikę sztucznie wytwarzają współrzędne pozycji
nawigacyjnych i właściwości manewrowe samolotów i okrętów, pozorując czyli symulując ich ruchy
w powietrzu i na wodzie. Stwarzając realistyczne warunki manewrowo-nawigacyjne, umożliwiają
prowadzenie szybkiego i skutecznego treningu tych wszystkich, którzy kierują samolotami i okrętami
lub zajmują się zdalną kontrolą ich ruchów. Wytwórnia pracuje intensywnie, pracuje równocześnie
na rzecz wojny i pokoju. Buduje przyrządy, które mają usprawnić zestrzeliwanie samolotów
i tropienie okrętów podwodnych, ale także przyrządy, które zwiększają bezpieczeństwo żeglugi we
mgle, umożliwiają ślepe lądowanie i przyśpieszają realizację planów cywilnego transportu
lotniczego na prędkościach ponaddźwiękowych.
Jestem tu po odbiór nowoczesnego symulatora radarowego dla Szkoły Morskiej w Gdyni. Symulator
jest już prowizorycznie zmontowany i podlega końcowemu sprawdzeniu i regulacji. Oprowadzono
mnie po halach wytwórni, która buduje różne urządzenia dla różnych krajów. Dziś byli tu w sprawie
zamówień Japończycy i Argentyńczycy, stałymi gośćmi są Francuzi, w halach widziałem przyrządy
montowane dla Niemców, Szwedów, Norwegów i Holendrów. Na zakończenie obchodu wywiązuje
się między mną a panem Jenkinsem dyskusja na temat niezawodności działania automatyki
w powietrzu i na morzu.
- Ufam naszym urządzeniom, ale wolę łatać wolniej od dźwięku - śmieje się pan Jenkins - właśnie
muszę już lecieć. Zostawiam pana tutaj, ale wieczorem spotykamy się na drinku w barze hotelowym.
Ale... - pan Jenkins ma minę trochę speszoną - nie mogłem tego urządzić inaczej i będą tam dwaj
oficerowie marynarki niemieckiej. Nie będzie pan miał obiekcji?
- Ależ nie, przecież już ze sobą nie wojujemy.
O osiemnastej, sakramentalnie w Anglii przestrzeganej godzinie spotkań towarzyskich, zeszedłem do
baru. Wypełniał go już przytłumiony gwar rozmów i ciche pobrzękiwanie szkła. Pośrodku
niewielkiej sali stał pan Jenkins w towarzystwie dwóch mężczyzn. Trzymali szklanki ze złocącym się
piwem.
- A oto i nasz przyjaciel z Polski. Panowie pozwolą... - zaczął nas przedstawiać.
Obaj Niemcy byli już niemłodzi, chyba w moim wieku. Po wstępnych, zdawkowych grzecznościach,
po wzniesionych w trzech językach toastach „na zdrowie”, „cheers” i „prosit” zagadnąłem Niemców
wprost:
- Słyszałem, że panowie są z marynarki wojennej. Sądząc po wieku, pewnie i wojnę przeszliście w
Kriegsmarine? Bo ja tak, w polskiej marynarce wojennej walczącej przy boku Royal Navy.
- Tylko ja - odpowiedział Niemiec, który przedstawił się jako Lehmke. - Byłem oficerem
mechanikiem na okrętach podwodnych.
- Na okrętach podwodnych?! - podchwyciłem z ożywieniem. - To interesujące, bo widzi pan, ja
miałem w czasie wojny specjalność oficera zwalczania okrętów podwodnych. A może my już
zetknęliśmy się ze sobą? Może gdzieś na Północnym Atlantyku?
- Niewykluczone, choć dla mnie wojna skończyła się w maju 1943 roku. Zatopiono nas.
- A może to pan? - zwrócił się do mnie żartobliwie Jenkins.
- Nie. Ja w tym czasie byłem instruktorem w szkole zwalczania okrętów podwodnych.
- Nie, pan na pewno nie, bo nas zatopił samolot - wyjaśnił Lehmke.
- I właściwie lotnictwu trzeba przypisać decydującą rolę w pobiciu waszej U bootwaffe. Lotnictwu
i jego radarom.
- Panowie wybaczą, że ich pożegnam - przerwał nasz gospodarz, wciskając każdemu do ręki nową
szklankę złocistego „local special” z pianką. - Ja latałem na „Mosquitach” i nie nad Atlantykiem...
dorzucił śmiejąc się.
1083176659.011.png
Kulisy wspomnień
- „Mosquito”? Nie znałem takiego samolotu - powiedział Lehmke. - Naszymi prześladowcami były
„Liberatory”, „Halifaxy”, „Sunderlandy”, „Cataliny”...
- Ale to w późniejszej fazie wojny. Początkowo wysyłano przeciwko wam te stare ważki
„Swordfishe”. Małe, powolne, staromodne dwupłatowce. Zresztą i pod koniec wojny, kiedy pan już
był w niewoli, „Swordfishe” odgrywały w zwalczaniu U bootów decydującą, choć już nie
samodzielną rolę. A jak było z panem, jeżeli to wspomnienie nie jest zbyt bolesne?
- Wspomnienie jest bolesne, oczywiście, ale to co pamiętam, zaczyna się od momentu, gdy już
pływałem w wodzie. Wszystko przedtem było tak nagłe i odbyło się tak szybko, a ja byłem tak
sparaliżowany paroksyzmem strachu, że mało co z tego zapamiętałem. Pamiętam tylko, że pod
wieczór tego dnia wyszliśmy z Zatoki Biskajskiej na ocean i wynurzyliśmy się. Było bardzo
pochmurno. Postawiłem akumulatory na ładowanie się i właśnie nalałem sobie w mesie szklaneczkę
piwa, jak teraz tu, kiedy nagle rozległ się alarm do natychmiastowego zanurzenia się, jakieś krzyki
i niemal równocześnie okrętem targnął potężny wstrząs. Nie, tego co się zaczęło dziać, nie opiszę.
Cofnięto rozkaz zanurzenia się, artylerzyści rzucili się do dział na pokładzie, ale dziura w burcie
i masakra wielu urządzeń wewnątrz okrętu przesądziły jego los. Nasz U boot był już wrakiem. Nie
wiem dlaczego, ale z przeciwlotniczych działek padła tylko bardzo krótka seria i urwała się. Ja
jeszcze byłem na dole, gdy samolot dokonał drugiego przelotu, a następna wiązka bomb przyśpieszyła
ucieczkę na pokład tych, co zdołali wyrwać się z ciemnego, pokiereszowanego wnętrza U boota.
Pływaliśmy na tratwach i w kamizelkach dobrych kilka godzin, aż zostaliśmy wzięci na pokład
jakiejś brytyjskiej korwety. Najsilniej utkwiła mi w pamięci rozlana na powierzchni morza ropa, jej
ostry zapach i mazistość pokrywającą twarz, przymusowe łyki słonej wody z ropą, wymioty.
Samoloty typu „Swordfish” w locie
- To było na zakończenie szczytowej fazy Bitwy o Atlantyk. Przeszło 80 U bootów było rozsianych
po całym Atlantyku. Atakowaliście zajadle, w wilczych stadach po kilka i kilkanaście jednostek, na
1083176659.012.png 1083176659.013.png 1083176659.014.png 1083176659.015.png 1083176659.016.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin