Lewandowski Konrad T. - Wisielica.pdf

(94 KB) Pobierz
Lewandowski Konrad - Wisielica
Lewandowski Konrad - Wisielica
Autor: Konrad T. Lewandowski
Tytul: Wisielica
Z "NF" 4/91
Nadesłane na konkurs "Fantastyki'90"
Kamienie, które mijała - porośnięte mchem i połyskujące bielą
nadłupanych krawędzi, kanciaste i obłe - zdawały się szydzić
z niej swoją obojętnością. Myślała o tym, a lodowaty skurcz
chwytał ją za gardło i serce, gwałtownym dreszczem przenikał
ciało. Tak bardzo chciałaby stać się teraz jednym z
przydroŜnych kamieni. One wiedziały, na pewno musiały to
wiedzieć, bo ich drwina przybierała na sile, przechodząc z
wolna w szemrzący, szyderczy rechot. Wyciągnięte leniwie
przy ścieŜce, siedzące wygodnie na wygniecionej darni,
wszystkie wydawały z siebie ten sam pulsujący szept:
"Odchodzisz. Ty odchodzisz, my zostajemy. Zostajemy.
Zostajeeemyyy".
- Nie! Nieeee! - związane na plecach ramiona wypręŜyły
się nagle i mocno szarpnęły sznurami. Palce zwinęły się w
pięści. - Nie!!! To nie ja! Nie ja!!! Niewinna! Ja niewinna!
Proszę!
Wyrwała się zaskoczonemu pachołkowi i runęła na ziemię
krzycząc rozdzierająco. Milczący dotychczas tłum zafalował z
głuchym pomrukiem. Sędziowie w ceremonialnej czerni,
straŜnicy, połyskujący ciemną stalą kolczug i hełmów,
papuzio kolorowi mieszczanie oraz chłopi w białych
płótniakach przybyli z okolic Kordy - wszyscy z pośpiechem
stłoczyli się wokół, by nic nie uronić z interesującego
widowiska.
- Puśćcie mnie! To nie ja! Przysięgam! Błagam... -
uniknęła próbujących przytrzymać ją dłoni i długim wyrzutem
przypadła do nóg sędziemu Molinie. Ten cofnął się
wykrzywiając twarz w dziwacznym grymasie.
Rozpaczliwe jęki przeplatane zapewnieniami o niewinności
docierały do wszystkich, wywołując gniew albo kpiące
okrzyki. Sędzia Maron, zadowolony, Ŝe skazana dobrze odgrywa
dla ludu swą rolę, słuchał tego z wyraźną uciechą. Sędzia
Tares z niesmakiem odwrócił się do stojącego obok kata.
- Zacny Mefinie - mruknął półgłosem ocierając pot z czoła
- uciszŜe nieszczęsną.
Dobrze wymierzony kopniak przerwał błagalny skowyt w pół
słowa. Chwilę później ręka nabita węźlastymi mięśniami
złapała dziewczynę za kark i postawiła na nogi. Kilka
mocnych uderzeń otwartą dłonią w twarz przywróciło skazanej
przytomność, po czym ujęli ją pod ramiona dwaj pomocnicy.
Wznowiono marsz. Szła teraz skulona, z trudem powłócząc
nogami i potykając się: idący po bokach pachołkowie chwilami
musieli ją wlec. Bełkotała cicho i niezrozumiale. Krew
spływająca z rozbitego nosa i warg skapywała na zgrzebną,
śmiertelną suknię z burego płótna, oraz na drogę prowadzącą
do szczytu pobliskiego wzgórza.
Kamienie zniknęły i zamilkły. Wspinaczka, narastający
przedpołudniowy upał, a teraz jeszcze mdlący, przenikliwy
ból odpędziły uczucia i myśli. Obojętnie patrzyła na
straŜnika z widłami w ręku, który, gdy byli kilkadziesiąt
kroków od celu, wysforował do przodu i pośpiesznie
przerzucił w krzaki szczątki leŜące pod szubienicą. Zaraz
teŜ podąŜyło tam trzech ludzi z drabiną i sznurem, by
Strona 1
Lewandowski Konrad - Wisielica
przygotować nową pętlę. Kat skręcił niespodziewanie w bok i
odwróciwszy się plecami do tłumu przystanął przy kępie
zarośli. Sędzia Tares wyciągnął zza pazuchy rulon i
spróbował podać go Molinowi, ale ten pokręcił przecząco
głową, więc Tares cofnął się i sam podszedł do Ridy.
- Ridina, córka rymarza Dedy - przeczytał głośno. Gwar
głosów umilkł, a kat odwrócił się szybko i dopiął spodnie. -
Wiosen dziewiętnaście, oskarŜona przez czcigodnego pana
Dekelo...
Zgaszone oczy Ridy zabłysły nagle nienawiścią.
Wyprostowała się nieco, uniosła gowę.
- Ty ścierwo - dotarło do obu pachołków - będziesz
zdychał...
- ...o to, Ŝe czarami sprowadziła śmierć na dwoje jego
dzieci, które rzeczonej w opiekę powierzone były.
- Nienawidzę. Nienawidzę.
- Została uznana winną i w imieniu naszego
najjaśniejszego pana Redrena III, dzierŜcy Katimy i króla
Suminoru, skazana na śmierć na sznurze. Podpisali imionami
swymi jednomyślnie sędziowie Jego Wysokości: Tares, Maron i
Molino - ostatni z wymienionych gwałtownie poruszył grdyką.
- Mistrzu Mefinie, niechaj się wypełni! - Tares zwinął
papier i odstąpił od Ridy.
- Nienawidzę.
Pętla była gotowa. Kat Mefin z Kardy, mistrz cechowy,
uczeń sławnego Jakuba Katimskiego, sprawnie wszedł do połowy
drabiny opartej o poprzeczną belkę szubienicy, chwycił
rozkołysany sznur i sprawdziwszy staranność przygotowanych
węzłów dał znak czekającym na dole pomocnikom. Podprowadzili
Ridę, podnieśli ją do góry i z pomocą straŜnika postawili na
trzecim szczeblu. Nie broniła się, była juŜ całkowicie
bezwolna, tylko jej monotonny szept towarzyszył kaŜdej
czynności mistrza. Ten zaś po chwili zeskoczył na ziemię i
stanąwszy z dłonią opartą o drabinę, pytająco popatrzył na
sędziego Taresa. Odpowiedzią był przyzwalający ruch głowy.
- Nienawidzę!
Zatrzeszczał napinany sznur. Drabiny z głuchym łomotem
uderzyła o ziemię. Mefin pewnym ruchem chwycił wierzgające
nogi, przytrzymał je i mocno pociągnął w dół. Wśród
zgromadzonych rozległ się nerwowy śmiech, ktoś splunął, ktoś
inny zbladł nagle i chwytając się za Ŝołądek z pośpiechem
ruszył w powrotną drogę.
Biały jak ściana Molino chłonął wszystko szeroko
otwartymi oczami.
Niebawem kat dał znać, Ŝe skończone. Zebrani poruszyli
się i jak fala zaczęli odpływać ze szczytu Szubienicznego
Wzgórza. Tares zaczekał, aŜ podejdzie mistrz Mefin, bez
słowa wręczył mu małą sakiewkę i dołączył do pozostałych.
Nikt nie obejrzał się juŜ, aby nie zobaczyć twarzy
patrzącej za odchodzącymi.
Było południe.
Chmura odsłoniła powoli pełny księŜyc, a wtedy skały, krzewy
i trawy zalśniły szaro-srebrzystym poblaskiem. Zbudziły się
cienie. Lekki powiew wiatru oŜywił je i poruszył. Smugi
mętnej poświaty rozpełzły się w róŜne strony, a jedna z
nich wślizgnęła się pod kępę zarośli wydobywając z mroku
wpatrzony w przestrzeń oczodół i dwa rzędy matowo
połyskujących zębów. Jakby onieśmielona liznęła jeszcze
jakąś kość, po czym cofnęła się tam, skąd przyszła. W ślad
za cichnącym szmerem łodyg i liści popłynął długi,
Strona 2
Lewandowski Konrad - Wisielica
przeciągły skrzyp. To napręŜona, konopna lina otarła się o
suchą belkę, zaś podłuŜna plama czerni na ziemi ruszyła tam
i z powrotem. Nowy podmuch i nowy skrzyp. Monotonna, miarowa
melodia, trwająca od kilkunastu godzin.
Nagły dysonans przerwał ów posępny rytm. Kolejny,
zanikający odgłos, zamiast zamrzeć przeszedł w gwałtowny
trzask. Cień pod szubienicą zadrŜał, zafalował i oŜył! Ostre
szarpnięcie zatrzęsło całą konstrukcją. Nogi Ridy
podkurczyły się i wyprostowały, a ona sama zadygotała jakby
w nowej agonii. Mięśnie znów napinały się i wiotczały w
chaotycznych, szalonych zrywach, a piersi raz jeszcze
podjęły rozpaczliwą walkę o oddech.
Coś na kształt obłoku księŜycowego światła pojawiło się
tuŜ nad poprzeczną belką szubienicy, z wolna spłynęło w dół
i niczym mgła otuliło szamoczącą się postać. Pomiędzy tym
świetlistym kokonem a lśniącą wysoko na niebie tarczą, na
moment, niczym smuga srebrnego dymu zabłysł długi i prosty
snop blasku. Chwilę później kokon przygasł, skurczył się, a
mleczna poświata pulsując wniknęła w wisielca.
Wystające spod śmiertelnej sukni bose stopy Ridy
poruszyły się wolno i wypręŜyły tak, jakby chciała dotknąć
ziemi czubkami palców. Te zaś naprawdę wydłuŜyły się nieco,
lecz wtem wygięły wraz z całymi stopani tak mocno i
nienaturalnie, Ŝe aŜ chrupnęły pękające kości i ścięgna. Z
tych konwulsyjnie drgających i chrzęszczących brył,
przypominających pąki upiornych roślin, wykiełkowały nagle
podobne do haków szpony.
Po nogach przeszła kolej na dłonie, głowę i resztę ciała.
Przemiana dopełniła się całkowicie.
Niebawem na ziemię opadły zerwane z przedramion powrozy i
strzępy podartej sukni. Potem pazury potwora wczepiły się w
linę nad łbem dźwigając ciało do góry. Ostre kły szybko
przegryzły sznur, po czym w ciszy nad Szubienicznym Wzgórzem
rozległ się łoskot towarzyszący skokowi z niewielkiej
wysokości. Jeszcze tylko gwałtownie zaszeleściły krzewy
rosnące na zboczu i juŜ nic nie mąciło spokoju nocy.
Brzask wydobył z granatowego mroku duŜą, nieregularną bryłę
miasteczka Kardy, podzielił ją na gromadę pomniejszych
konturów i plam, a te pod dotykiem promieni zaczęły zaraz
uwypuklać się i rozjaśniać, przybierając powoli kształt
domów, dwu-trzypiętrowych kamienic, obronnych murów,
wieŜyczek i baszt. Główna droga prowadząca do bramy odcięła
się jasnoszarą smugą na tle zieleni poboczy, a jako ostatni
wyparował cień z głębi fosy. Zajęczał nienaoliwiony kołowrót
i płyta zwodzonego mostu zaczęła powoli opadać na drugi
brzeg. Gdy była o kilka piędzi od obmurowanej czerwonym
granitem końcówki gościńca, korba musiała wymknąć się z rąk
rozespanego straŜnika i platforma z drewnianych bali
nabijanych Ŝelaznymi ćwiekami z piekielnym rumorem wyrŜnęła
o kamienie. Brzęk łańcuchów i tępy dudniący łomot przetoczyły
się po okolicy.
Na ten odgłos otworzyły się drzwi przydroŜnej gospody
odległej od mostu o parę strzelań z łuku. Wyszedł z niej
jakiś człowiek. Chwilę postał na ganku, po czym niepewnie,
na miękkich nogach poczłapał w kierunku bramy. Szedł
długimi, z rozmachem zakreślanymi zakosami, wyraźnie
zadowolony, Ŝe nikogo nie musi o tej porze wymijać. Nagle
stanął gwałtownie w połowie drogi i uwaŜnie przypatrzył się
kształtowi leŜącemu w rowie ciągnącym się wzdłuŜ traktu.
Jeszcze jeden, dwa kroki. Zdławiony krzyk, zwrot i
Strona 3
Lewandowski Konrad - Wisielica
szaleńczy zryw. Potknął się, runął jak długi, wstając przez
moment biegł na czworakach i znów popędził wrzeszcząc i
wymachując rękami. W drzwiach gospody zaczepił butem o próg
i wraz z tumanem pyłu zatrzymał się na najbliŜszym stole.
- Gambo, czy ci na rozum padło?! - karczmarz Riken
odstawił kufel, który właśnie wycierał, i wyszedł zza
kontuaru. - No, co ty?
Tamten dysząc cięŜko i wyrzucając z siebie pojedyncze,
niezrozumiałe okrzyki, chwycił karczmarza za rękaw koszuli i
pociągnął do wyjścia.
- Kat... Mefin..., p-pomocnik... - wykrztusił dopiero na
zewnątrz.
- Gdzie?! - w oczach Rikena błysnęło zrozumienie.
Odpowiedzią był gest wyciągniętej ręki. Po chwili Riken
stał juŜ nad rowem. Zbyt wiele podobnych obrazków widział
przez dwadzieścia kilka lat pracy w karczmie, by tracić czas
na kontemplację. Skoczył na dół i przypadł do wykręconego
nienaturalnie ciała kata. Było zimne i sztywne. Przewrócił je
na bok i zobaczył wielką wyrwę wielkości pięści, na karku,
tuŜ poniŜej włosów. Lewy policzek trupa naznaczony był
trzema równoległymi ranami sięgającymi aŜ do zębów. Riken
zrozumiał, Ŝe nic tu po nim, więc ruszył ku leŜącemu o trzy
kroki dalej pomocnikowi. Ten Ŝył, ale jakieś straszliwe
uderzenie w głowę obnaŜyło mu mózg i wyrwało jedno oko razem
z połową ucha. Nieprzytomny, oddychał nierówno, tocząc
róŜową pianę. Widać miał na dodatek strzaskane Ŝebra.
PodłuŜny cień padł na dno rowu.
- Gambo, po straŜe! Szybko! - krzyknął karczmarz nie
patrząc za siebie.
Cień zniknął, a Riken ostroŜnie zajął się rannym. UłoŜył
go najpierw w wygodniejszej pozycji i zabrał się za
podwiązywanie Ŝeber. Za moment odkrył, Ŝe odłamki niektórych
kości poprzebijały ciało i wylazły pod kaftan.
Na drodze zadudniły kroki wielu ludzi i szczęknęło
Ŝelazo.
- Riki, co z nim? - rozległ się głos starego dowódcy
straŜy przy głównej bramie, dziesiętnika Tadina.
- Nic z tego - karczmarz wstał i wytarł w fartuch
zakrwawione dłonie. - Jemu juŜ nic nie pomoŜe.
- A mistrz Mefin?
- Co najmniej od dwóch czy trzech godzin.
Tadin wskoczył do rowu i zbliŜył się do pomocnika kata.
- Niech to zaraza - mruknął półgłosem, a zaraz krzyknął:
- Hej wy tam! Dajcie tu płaszcz i dwie włócznie! I bierzcie
go, tylko uwaŜać! - Cofnął się, aby zrobić miejsce
Ŝołnierzom i stanął obok Rikena.
- Jak sądzisz, kto to zrobił? - zapytał.
Karczmarz spojrzał na niego zamyślony.
- Nie kto, tylko co. Pamiętasz strzygę Liret piętnaście
lat temu?
Dziesiętnik zbladł i z niepokojem popatrzył na najbliŜsze
krzaki.
- Skąd ci to przyszło do głowy? - głos mu drŜał.
- Twarz mistrza - odpowiedział powoli Riken - na policzku
ma ślad od pazurów, a poza tym coś mu przegryzło kark.
- Ale strzygi wywlekają bebechy. A ci tutaj...
- Więc było to coś podobnego, tylko Ŝe o odmiennych
zwyczajach.
Tadin szybko odwrócił się do stojących na gościńcu
Ŝołnierzy.
- Wy dwaj! - pokazał. - Natychmiast zawiadomić sędziego
Strona 4
Lewandowski Konrad - Wisielica
Taresa!
- Panie, a co z onym nieborakiem? - odezwał się jeden z
tych, którzy połoŜyli rannego na prowizorycznych noszach.
- Nieście go do mnie, do gospody - polecił Riken.
Po kilkudziesięciu krokach cichy, przeciągły jęk nagle
poruszył idących.
- Na Reha! - zawołał Radin. - ToŜ on się budzi! Stójcie!
- Pośpiesznie pochylił się nad zmasakrowaną twarzą.
- Człowieku, mów, co się stało!
Otwarte oko nieruchomo patrzyło w niebo.
- Nie słyszy cię - mruknął karczmarz, ale równieŜ
przybliŜył ucho do ust konającego.
Zsiniałe wargi poruszyły się. Zrazu bezgłośnie.
- Wisielic... - szept był cichy jak szum deszczu za
ścianą - ...to ona..., wi... sie... lic... ooo.
- Koniec. Po wszystkim - Riken sięgnął i to jedyne,
zgłasłe juŜ oko przykrył powieką.
- Rozumiesz coś? - Tadin uniósł dłonie do góry.
Karczmarz skinął głową.
- Wisielic... wisielica. Prawda, jest coś takiego. RóŜne
rzeczy słyszy się przy szynkwasie - powiedział zadumany i
nagle oŜywił się. - Trzeba sprawdzić na Szubienicznym
Wzgórzu!
- Rida?
- Właśnie, wyślij tam kogoś.
- Tak, zaraz - Tadin dotknął czoła jakby opędzał się od
natłoku myśli. - Hej, czterech do mnie.
- Panie, mamy nieść?
- JuŜ nie trzeba. Zostawcie tu, z boku - Riken nawet nie
spojrzał na pytającego.
Odtąd nikt nie odezwał się aŜ do przybycia sędziów.
Przyszli wszyscy trzej; spokojny jak zawsze Tares,
pyszałkowaty Maron i roztrzęsiony, spocony Molino. W
milczeniu wysłuchali Tadina i karczmarza.
"Skrzywdzona niewinność, gdy nienawiść skazi, przeciwny
naturze moŜe wydać owoc" - zacytował półgłosem, na wpół do
siebie Tares.
- Co to jest?! Co ty bredzisz?! - syknął z furią Maron. -
Oszalałeś?
- To stary poemat o wszystkim, co nadnaturalne. "Prawo
Onego". Czytałeś? Nie... Tak myślałem. Mówiąc prosto:
wydaliśmy niesprawiedliwy wyrok! Posłaliśmy na sznur
niewinną.
- A skąd wiesz, Ŝe to ona? Gdzie dowód?!
- Dowód? O, zaraz to rozstrzygniemy. Widzę, Ŝe wracają
juŜ straŜnicy, których wysłał zacny Tadin.
śołnierze nadbiegli zziajani, wyraźnie wzburzeni. Widać
było, iŜ gnali na łeb na szyję.
- Nie ma trupa, nie ma! - wykrzyczał łapiąc oddech
pierwszy z nich.
- I szmaty na ziemi podarte! - dodał inny.
Molino zsiniał, poruszył wargami jak ryba i wydawało się,
Ŝe zaraz porazi go apopleksja.
- Spójrz, panie! - straŜnik wyciągnął dłoń w stronę
Taresa. Sznur odcięty od szubienicznej belki trzymał tak,
aby jego dwa końce były tuŜ obok siebie. Kontrast pomiędzy
jednym - równo przyciętym ostrzem sztyletu, a drugim -
postrzępionym i lepkim od śluzu, był aŜ nadto wymowny.
- Przegryziony - wyjaśnił niepotrzebnie.
Tares bez słowa odwrócił się i ruszył szybkim krokiem w
kierunku miasta. Dwaj pozostali sędziowie natychmiast
Strona 5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin