Cammilleri Rino - Inkwizytor.rtf

(851 KB) Pobierz



Rino Cammilleri

INKWIZYTOR

Przełożyła: Irena Burchacka

Wydanie polskie: 1999


Wstęp

...inquietum est cor nostrum,

donec requiescat in te.

Św. Augustyn

 

Bóg jest Prawdą. Kto mówi prawdę, pomnaża Łaskę na ziemi.

Z tej to właśnie miłości do prawdy, dla częściowego zadośćuczynienia za me grzechy chwytam za pióro, by skreślić te strony ku przyszłej pamięci ludzi dobrej woli.

Zabieram się do uwiecznienia na piśmie wiernej kroniki wydarzeń, zaszłych w Pizie, Roku Pańskiego Tysiąc Dwieście Czterdziestego i Siódmego od Narodzenia Naszego Pana Jezusa Chrystusa, których to wydarzeń byłem, z Bożej woli, świadkiem.

Wyczekałem na tę ostatnią chwilę mego życia, żeby, zanim udam się na sąd przed oblicze Niebieskiego Trybunału, dokonać najwyższego aktu pokory.

Bohaterowie tej opowieści od dawna nie żyją, a ja wznoszę modły i błagania, by Bóg przyjął ich dusze.

W mojej opowieści zmieniłem niektóre nazwiska, daty i pewne mniej istotne wydarzenia.

Uczyniłem to, aby nadmierne zabieganie o prawdę nie przesłoniło mi miłosierdzia, należnego potomkom niektórych z tych osób, którzy to potomkowie żyją jeszcze i mają prawo, by ich dobra sława nie poniosła najmniejszego uszczerbku z powodu przeszłości, kiedy to byli oni w kwiecie niewinności lub nawet dopiero w Bożych planach.

Każdego wszakże, kto przeczyta te stronice zapewniam, iż opowieść nie została zmieniona w żadnej ze swych istotnych części oraz, że dołożyłem wszelkiego starania, byle tylko ten — kto chce zrozumieć — zrozumiał.

Chciałem powierzyć słowu pisanemu moje wspomnienie tak, by zajaśniała cnota poczciwych, zaś pyszni zostali zawstydzeni. Przede wszystkim zaś, niechaj się objawi w pełnym świetle człowieczeństwo i wiara prawdziwego bohatera tych wydarzeń, ojca Konrada Leclerca z Tours, z zakonu kaznodziejskiego Świętego Dominika.

Proszę szczególnie o wsparcie Najświętszą Pannę, by podtrzymywała moją dłoń i obdarzyła światłem mą pamięć i oczy, zanim zamkną się na wieki.

Za zezwoleniem przeora, in Nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti. Amen.

Dan w Cassino, w dniu św. Jana, w Roku Chrystusowym Tysiąc Dwieście Dziewięćdziesiątym i Dziewiątym.

 


I.

Wszystko zaczęło się 21 października roku 1247.

Tego ranka niebo nad Pizą nabrzmiało deszczem. Szarawe światło czyniło niewyraźnym i zamglonym słoneczne, barwne miasto, które jeszcze zachowało znakomitość Republiki Morskiej; znakomitość po prawdzie podupadłą, zduszoną w tych ciężkich czasach przez arogancką Florencje i potężną Genue. Jednak oznaki żywej mimo wszystko dumy połyskiwały jaskrawo na miejskich szyldach, rozjaśniających mroczne domy — wieże, na końskich czaprakach, tarczach, zbrojach, na banderach galer spływających Arno, hen, poza mury miasta.

Z nagła błysnęło słońce i miasto, o tej porze dnia, stało się wielobarwnym mrowiskiem: pstre stroje rzemieślników w cechowych barwach, jeszcze jaskrawiej przystrojeni szlachcice ze swoimi giermkami, mnisi dominikańscy w czarno-białych habitach, wieśniacy obnoszący całą gamę zieleni i brązów. Powietrze wypełniały kłujące w uszy melodyjne nawoływania heroldów, kupców, niewiast z dziećmi, kaznodziejów, żebraków. I jeszcze dobiegające zewsząd głosy zachwalających swe wino oberżystów; chłopców z łaźni publicznych, obiecujących czystą i nagrzaną wodę; fryzjerek i balwierek dających do zrozumienia, że mogą polecić usługi zgoła inne niż te, które głośno zachwalały; kantyleny sprzedawców pączków; litanie kotlarzy kujących miedź i głośnym okrzykiem opatrujących każde uderzenie; kto sprzedawał krzyczał, kto kupował wrzeszczał, kto pytał o drogę przyłączał się do tego chóru.

Siedzący w rogu podwórca na ziemi stary żebrak, uczestnik wyprawy krzyżowej, usiłował przekrzyczeć głosy podsuwając przechodniom miseczkę i wskazując żałośnie na kikut nogi, owinięty brudnymi szmatami.

„W imię Boże, okażcie litość staremu pielgrzymowi! — wołał żałosnym i łamliwym głosem. — Okażcie miłosierdzie, szlachetni Pizańczycy temu, kto wszystko oddał dla Świętej Wiary! Mały datek, bogaci panowie, bym mógł was polecić Najświętszej Pannie w moich modlitwach!”

Złota moneta sucho stuknęła o dno miseczki. Żebrak wytrzeszczył nagle oczy. Złoto! Uniósł wzrok. Naprzeciw niego stał mężczyzna w szarym płaszczu i kapturze odrzuconym na ramiona.

Żebrak przymknął oczy, by lepiej go obserwować: był wysoki i chudy, czarnooki i czarnowłosy. Mógł mieć jakieś czterdzieści lat. Włosy miał gładkie, obcięte równo z przodu i z tyłu wedle typowej mody męskiej z tamtych lat. Gęste brwi, orli nos, wąskie usta nadawały temu obliczu wyraz siły i zdecydowania. Wystające kości policzkowe i zapadłe policzki wskazywały na klasyczny typ śródziemnomorski, ale bladość twarzy i wysoki wzrost przeczyły pierwszemu wrażeniu. Z całej postaci biła siła i spokój. A jednocześnie smutek.

Dziwny to doprawdy człowiek, myślał obserwujący go stary krzyżowiec. Wzbudza lęk a jednocześnie ufność: zdaje się móc rozkazywać samym spojrzeniem, pełnym jakiegoś magnetyzmu; na obliczu maluje się ascetyzm, jednakże wykrój ust jest zmysłowy; od nasady nosa biegnie pionowa zmarszczka, znak cierpienia. Jednak spoglądał na niego z czułością. Nie, nie mylił się, to nie był zwykły w takich razach wyraz twarzy kogoś, kto przystaje, by rzucić grosik. Ta twarz zdawała się mówić: ty o tym nie wiesz, lecz ja jestem w gorszym niż ty położeniu.

„Schylcie się, panie. Jak widzicie, ja nie mogę się unieść, by wam podziękować za waszą hojność”.

Mężczyzna przybliżył się do starego, patrząc mu w oczy.

„Niechaj Pan nasz, Jezus Chrystus, okaże wam miłosierdzie, tak jak mnie go nie okazał — rzekł żebrak. — Pod Jego znakiem walczyłem, a dzielnym byłem wojownikiem”.

Na te słowa twarz mu stężała i, wskazując ze złością na kikut nogi, podsumował: „Oto nagroda, jaką Niebo zesłało mojej wierze!”

Tamten przez chwilę zatopił wzrok w jego oczach, a potem rzekł z cicha: „Pan nikomu nie obiecywał nagrody na ziemi, ale twoje imię wypisane jest ognistymi literami tam w górze, przed obliczem Królowej nieba a strzegą go św. Jerzy rycerz i św. Michał książę wojska niebieskiego. Trwaj zatem w wierze: twoje zadanie jeszcze nie skończone. Grób święty nadal tkwi w rękach niewiernych, a tylu młodych trwoniących czas na nałogi i hulanki czeka na słowo, które rozpali w nich ideały. A żebyś uwierzył, że Pan Bóg cię nie opuścił, masz tu drugą monetę. Będziesz mógł pójść do Altopascio, do Braci Szpitalników, gdzie w imię Boże otrzymasz opiekę i leczenie”.

Stary schwycił gwałtownie denara, którego tamten mu podawał. Nagle jednak, zawstydzony własną zachłannością, upuścił go z wolna do miseczki i uniósł wilgotne ze wzruszenia oczy ku rozmówcy.

„Kim jesteście, panie?”, zapytał ochryple.

„Moje imię nie ma znaczenia, a i tak nic by ci nie powiedziało”, odparł mężczyzna zamierzając odejść.

„Wasz akcent, panie, jest cudzoziemski, choć niełatwo to zauważyć — nalegał drugi. — Ale moje uszy przyzwyczaiły się rozpoznawać wszystkie akcenty chrześcijaństwa, tak jak potrafi to każdy krzyżowiec.

„Co was przywiodło do tego miasta? Źle się tu dzieje, panie. Dwa lata już mijają, gdy Ojciec Święty, Innocenty, na soborze w Lionie zdjął z tronu Fryderyka cesarza i to miasto także obłożone jest interdyktem.

„Jakby tego było nie dość, pewne krwawe zdarzenie okryło żałobą i tak już niespokojne życie tej krainy a ziarno herezji wzeszło nawet w bliskości świętych gmachów!”.

Wszystko to wypowiedział jednym tchem, jakby chciał za wszelką cenę zatrzymać swego dobroczyńcę. I rzeczywiście udało mu się, gdyż przy ostatnich jego słowach tamten nagle stał się niezwykle uważny, mimo że, poza krótkim błyskiem w oczach, wyraz jego twarzy, zdawał się niczym nie zmieniony.

Stary krzyżowiec wszakże, przejęty swą opowieścią, nie spostrzegł zainteresowania, jakie przez moment zamigotało w wejrzeniu mężczyzny. Bardziej niż niedostatek i kalectwo ciążą kamieniem na sercu ludzka niewyrozumiałość i obojętność. W gruncie rzeczy, bardziej niż o rzadkie monety, które spieszący się przechodnie rzucali, by uzyskać w zamian kojące, choć chwilowe, doznanie własnej dobroci, błagał, w imię Boże, by znalazł się ktoś, kto postoi przy nim, słuchając, choć pół godzinki.

I oto teraz znalazł się ktoś, kto nareszcie nie gnał pospiesznie za swoimi sprawami, więcej nawet, zdawał się naprawdę zaciekawiony tym, co krzyżowiec miał do powiedzenia.

Wtedy słowa wypłynęły mu z ust nieprzerwanym strumieniem, tak jakby chciał, by tamten nie miał czasu pomyśleć, że wszystkie te zdarzenia były w sumie niepotrzebne, że pora wstać i odejść.

„Przed bramą kurii znaleźli rozdzianego z szat trupa Beatrice Sciancati, niewiasty znanej tu z nader swawolnych obyczajów, — ciągnął stary, rad że zdołał zatrzymać swego hojnego dobroczyńcę. — Otóż, niechaj Bóg ma litość nad nami, ciało leżało w pozycji odwróconego krzyża, pośrodku pentagramu, otoczone siedmioma czarnymi świecami! I, szczyt okrucieństwa, miało otwarty bok i wyjęte serce.

„Dodać do tego trzeba, iż ród zmarłej to stronnicy Viscontich, którzy teraz zrzucają winę na zwolenników rodziny Gherardesca, ich odwiecznych zagorzałych rywali.

„Arcybiskup, ze swej strony, spuścił ze smyczy nagonkę na dzielnicę żydowską, by szukać pośród ukrytych tam czarowników i heretyków. Niewiele jednak może z racji chroniących Żydów gwarancji.

„Tymczasem rzecz cała dzieje się w najściślejszym sekrecie. Wszyscy zainteresowani dokładają starań, aby nie przedostała się żadna wieść o zdarzeniu, tak by nikt nie opisał tej sprawy dla przyszłej pamięci. Czynią tak, by wymazać hańbę ze sławnych nazwisk w to wplątanych oraz z miasta, pełnego chwały miasta, które dało tylu świętych, bohaterów i bojowników świętej wiary.

„Przeor dominikanów po kryjomu został wysłany do Rzymu, aby uzyskać przyjazd zaopatrzonego we wszelkie pełnomocnictwa inkwizytora, który by rozwiązał sprawę na większą chwałę Bożą. Tymczasem wrzucili do lochów alchemika, znawcę spraw tajemnych. Ale to nie on”.

„A skąd ty o tym wiesz?”.

„Znam go dobrze: był ze mną w Ziemi Świętej. Niewierni uczynili zeń niewolnika i wykastrowali, dawno temu. To od nich nauczył się tajemnych sztuk.

„Odzyskał wolność dzięki pieniądzom, zbieranym przez Bractwa dla wykupu chrześcijan. Wróciwszy tu, zajął się głównie ziołami i medykamentami.

„Tam do kata! Zdarzyło mu się czasem uwarzyć jakiś magiczny napój, lecz wszyscy o tym wiedzieli i pozostawiali go w spokoju.”

„Jeśli ta sprawa jest tak sekretna, w jaki sposób ty wiesz o niej tak dużo?”

„Ten podwórzec, na którym spędzam w smutku całe dnie, ma tysiąc oczu i tysiąc uszu. Któż by sobie zawracał głowę tym, co słyszy stary, ułomny krzyżowiec, którego nikt nie słucha?”.

„Ja cię słuchałem!”

„Panie, jesteście jedynym od co najmniej dwóch lat, i dlatego będę o was pamiętać w moich pacierzach”.

Mężczyzna (pora już, by opowieść zaczęła się nim bliżej zajmować, nim, który jest jej bohaterem) położył dłoń na jego ramieniu i ruszył naprzód, pozostawiając żebraka, rozpływającego się w tysięcznych podziękowaniach. Zanurzył się w tłum i, przechadzając się z roztargnieniem, zaczął obserwować stragany sprzedawców tkanin, głuchy na hałaśliwe zachwalanie towarów przez kupców. W uszach brzmiały mu jeszcze słowa krzyżowca.

„Zatem zbrodnia — myślał, — zbrodnia związana z czarami. Albo z nierządem? Demon lubieżności nigdy nie przestaje sidlić biednych dzieci Adama. Rozpustna niewiasta, walki w mieście... i arcybiskup, który, jak mówią tutaj, nie wie jak się wykaraskać z potrzasku między gwelfami i gibelinami. Muszę się zastanowić”.

Lekkie pociągnięcie za płaszcz oderwało go od rozmyślań. Obrócił się. W cieniu bramy kryła się ladacznica.

Prostytucja była zakazana i ścigana we wszystkich chrześcijańskich miastach, ale ponieważ zdrowy rozsądek stanowi siłę chrześcijaństwa, tolerowano szeroko najstarszy zawód świata, byleby tylko, naturalnie, ocalić przynajmniej pozory. Na ogół jednak, nawet one nie były zachowywane.

Czelność biła z postaci kobiety, czelność którą podkreślał jeszcze wulgarny strój, a przede wszystkim piersi, prawie całkiem odkryte i wystawione na pokaz. Mimo to, w odróżnieniu od innych, te przyczernione oczy i półprzymknięte usta sprawiały wrażenie, że milczące obietnice zostaną hojnie dotrzymane.

Mężczyzna tylko popatrzył jej długo w oczy. Ona miękko odwzajemniła spojrzenie. Stopniowo jednak czuła, jak wzrok mężczyzny przenika powoli, coraz głębiej, do duszy, do wnętrza serca. Obrzydliwe wspomnienia ożyły w pamięci, pod ciężarem tego spojrzenia. I całe życie pełne sprośnych pieszczot, kupowanych, sprzedawanych i topionych w morzu wstydu, dzieciństwo niewinne i jakże dalekie, zwiędła, samotna starość, śmierć we wzgardzie i w niełasce u Boga: to wszystko odczytała w tych oczach, wszystko o sobie.

I powoli gasł uśmiech, spojrzenie biegło w dół. Wtopiła się w mrok, byle dalej od oczu tego dziwnego mężczyzny, który stał się jeszcze smutniejszy.

Zostawszy sam, poszedł dalej szepcząc w ciszy słowa modlitwy: „Salvos fac servos tuos, Deus meus, sperantes in te”.

 

¬ ¬ ¬

 

Nagle inne wydarzenie sprawiło, że nasz mężczyzna oderwał się tym razem ostatecznie, od swych myśli. Dwu zbrojnych prowadziło jakiegoś Turka w kajdanach. Tłum rozdzielał się na ich przejście, a ciekawscy biegli, by przyjrzeć się widowisku. Turek, zbity i pokryty śladami tysięcy uderzeń, z trudem trzymał się na nogach i, półprzytomny z bólu, mamrotał w swym języku jedno słowo, wciąż to samo.

Zwalił się prosto u stóp mężczyzny, a on natychmiast schylił się, by go podtrzymać. „Czyż nie widzicie, że on umiera z pragnienia? — rzekł, zwracając się do zbrojnych. — Wody, mówi, wody! Nie słyszycie?”

„Wstań, pielgrzymie! — brzmiała odpowiedź. — To jest niewierny pies”.

Mimo wszystko jest dzieckiem Bożym!”

„Posłuchaj, chrześcijaninie — zakrzyknął tamten — kiedy jego kompani schwytają któregoś z naszych, obdzierają go żywcem ze skóry. Dlaczegóż to mielibyśmy się z nim lepiej obchodzić?”

„Bo uważamy, że jesteśmy lepsi od nich” odparł spokojnie „pielgrzym”, podając poranionemu flaszkę z wodą, po którą sięgnął na jakiś stragan.

Zbrojny gwałtownym pchnięciem ciężko zwalił go na ziemię, lecz on w milczeniu podniósł się i znowu usiłował pomóc umierającemu.

Ponownie został pchnięty na ziemię i ponownie się podniósł, by dać się napić więźniowi.

Wtedy jeden strażnik uderzył kolbą we flaszkę, aż poleciała daleko, zaś drugi pociągnął za sobą Turka, trzymając go za obroże na szyi. Biedaczyna, na wpół uduszony, usiłował bezskutecznie dźwignąć się na nogi.

„Pielgrzym” wyprostował się w jednej chwili. Zrobił półobrót i walnął obcasem prosto w podbródek strażnika, który rozciągnął się na bruku. Drugi wyciągnął miecz, lecz nie zdążył go użyć, gdyż dokładnie wycelowane cięcie dłonią w palce sprawiło, że miecz poleciał gdzieś w trwożliwie cofający się tłum.

Tymczasem, ściągnięty hałasem, zbliżył się oddział straży burmistrza. Natychmiast pochwycili mężczyznę, który nie stawiał im oporu. Wzięli go, otoczyli i poprowadzili przed siebie.


II.

Gaddo Casalberti modlił się. Z głową skrytą w dłoniach, wsparty na klęczniku z pociemniałego drewna, miał na wprost siebie bogatą bizantyjską ikonę, którą przywiózł z Ziemi Świętej.

Gaddo Casalberti uczestniczył bowiem w wyprawie krzyżowej. Był jednak zbyt inteligentny, by nie zrobić kariery. I rzeczywiście zrobił ją, choć w innej dziedzinie: wstąpiwszy w trzydziestym roku życia do zakonu dominikanów, teraz, jako czterdziestopięciolatek, był osobistym sekretarzem arcybiskupa Pizy.

Modlił się, lub raczej zaczął się modlić, lecz — jak to się często zdarza, kiedy ma się w myślach jakąś naglącą troskę — człowiek zaczyna się skupiać i udaje mu się to, wkrótce jednak spostrzega, że myśli wciąż o „tamtym”. „Tamto” więc miał w głowie Gaddo, kiedy jego uwagę odwróciła jakaś wrzawa na ulicy.

Przerywając tę niespełnioną modlitwę, podszedł do dzwonka i, gładząc się po wygolonej głowie, zadzwonił raz po raz. Wkrótce drzwi się uchyliły. Sługa był w podeszłym już wieku, przygarbiony przez lata a może i życie całe, spędzone na kolanach przy służeniu do mszy.

„Co się stało na ulicy?”, zapytał Casalberti

„Kogoś aresztowali”.

„Kogo?”

„Nie wiem, panie”.

„Ale powiedz, co tam się stało! Niechże nie wyrywam z ciebie słowa po słowie!” rzekł Gaddo, i w tej samej chwili pożałował wybuchu, który nie pasował do sukni, jaką nosił.

„Wybaczcie, panie, lecz ja z szacunku dla waszej wielmożności...”

„To ty mi wybacz. Wybacz”, przerwał mu Gaddo, kładąc mu ręce na ramionach.

„Wybaczcie głupotę staremu, panie... To wiek... spojrzenie...”.

Gaddo uniósł oczy ku niebu, by stamtąd zaczerpnąć siły a potem, z wymuszoną słodyczą i spokojem powiedział: „Błogosławię cię. In nomine Patris et Filii, etcetera, amen.” I, zakreśliwszy w powietrzu znak krzyża, zapytał: „Teraz powiedz mi, co się wydarzyło?”.

„Straż burmistrza aresztowała jakiegoś człowieka, może cudzoziemca, który chciał napoić tureckiego więźnia. Byłem na ulicy, niosłem wiadomość do Palazzo degli Anziani... Toteż wszystko widziałem. Panie mój, to było coś naprawdę dziwnego! Dziwnego i zdumiewającego. Ten człowiek znał język turecki...”.

„A cóż w tym dziwnego?”.

„Nie, dziwne stało się potem! Dwa zbiry tarmosiły go i poprowadziły ze sobą, a on nic nie uczynił. Lecz kiedy dobrały się do Maura, wtedy się wściekł! Gdybyście go widzieli! W jednej chwili obezwładnił i to nie czyniąc im krzywdy! No, może jeden będzie przez parę dni nosił guza, lecz to nic poważnego. Na mą wiarę, nigdym jeszcze nie widział, by ktoś walczył tak dziwacznie!”.

Gaddo, którego twarz, w miarę jak sługa opowiadał, przybrała na początku wyraz zaciekawienia, potem niepokoju i wreszcie wzburzenia, konwulsyjnie potrząsnął starca za ramię: „Dokąd go zawiedli?” zakrzyknął mu w twarz zdławionym głosem.

„Do więzienia burmistrza!” wykrztusił przerażony sługa.

Lecz Gaddo już był na schodach, zeskakując po trzy stopnie i wykrzykując na każdym podeście: „Och, święty Dominiku! Och, święty Dominiku!”.

 

¬ ¬ ¬

 

Zamek puścił skrzypiąc i trzeszcząc, odrzwia głośno trzasnęły, otwierając się i Gaddo wtargnął do celi.

„Konrad! Nie pomyliłem się, to ty!”

Gaddo, Gaddo Casalberti! Tutaj, w Pizie!” zawołał, powstając „pielgrzym”.

Gaddo skinął dozorcy więziennemu, który wycofał się, zamykając za sobą drzwi.

Dwaj mężczyźni uścisnęli się. Potem Gaddo zaczął mówić jednym tchem, okazując odnalezionemu przyjacielowi najżywszy entuzjazm.

„Upłynął już szmat czasu! Kiedy widziałeś mnie ostatnio, służyłem jeszcze cesarzowi. Ty już przywdziałeś święty habit. Pamiętasz, kiedy przyszedłem się pożegnać? Zachowuję do dzisiaj w pamięci twoje ostatnie słowa: „Posłuchaj mnie uważnie, bracie, droga z Fryderykiem niemieckim prowadzi donikąd!” To zdanie fermentowało w moim umyśle; z czasem zdałem sobie sprawę, żeś miał rację i oczy mi się otworzyły na to, jakim rodzajem człowieka był ten, któremu przysiągłem wierność. Bezbożnik, rozpustnik, okrutnik, krzywoprzysięzca.

„I wreszcie pewnego dnia twoje modły, zanoszone do Bożego tronu o moje nawrócenie, przyniosły skutek: przywdziałem habit, w którym mnie widzisz a który, z miłości do ciebie, jest taki sam, jak twój.

„Potem moja rodzina, niech ją Bóg strzeże, ściągnęła mnie tu, do Pizy, bo wiesz, że jestem pizańczykiem. Szczerze mówiąc, wolałbym zostać tam, gdzie byłem i żyć z pokojem w duszy. Teraz wszakże dziękuję Madonnie Przenajświętszej, że rozmaitymi drogami doprowadziła mnie aż tutaj, bym mógł dzisiaj spotkać ciebie i usłużyć ci w czymkolwiek bądź”.

„Kto cię powiadomił?” zapytał tamten, gdy ustał potok słów.

„Opowiedziano mi, co zaszło na ulicy i pojąłem, że to byłeś ty. Człowiek, który nadstawia drugi policzek, kiedy to jego uderzono, lecz który co prędzej interweniuje, kiedy niesprawiedliwie uderzono w policzek kogoś drugiego; człowiek, który powstaje, by bronić uciśnionego, choćby niewiernego i który, na domiar wszystkiego, zna sztuki walki z Catai i stosuje je starając się nikogo nie skrzywdzić... może być tylko Konradem z Tours. I, Bogu dzięki, nie pomyliłem się. Lecz co ty robisz w Pizie, na dodatek ubrany w strój pielgrzyma? Nie mów mi tylko, że chodzi o to, co podejrzewam...”.

„Pielgrzym” bez słowa wyciągnął z buta drobno poskładaną karteczkę, rozłożył ją i podał przyjacielowi, który pośpiesznie przebiegł po niej wzrokiem.

„Ty! Ty jesteś inkwizytorem! Teraz wszystko jest jasne! Ach tak! To logiczne! Nie mogłeś o tym powiedzieć nikomu poza arcybiskupem! W przeciwnym razie ten nieszczęsny wypadek mógł wszystko popsuć”.

„Modliłem się do mego anioła stróża. Nie masz pojęcia, ile drobnych przysług oddaje mi on każdego dnia!” oświadczył spokojnie ten, który, jak się właśnie dowiedzieliśmy, nosił imię Konrad.

Gaddo gwałtownie podrapał się w głowę, potem złożył skrupulatnie karteczkę. „A więc chodźmy stąd”. I ruszył do drzwi, lecz jeszcze się odwrócił: „Dlaczego posłano właśnie ciebie?”.

Konrad uśmiechnął się przez moment i rzekł: „Ojciec Święty podejrzewa, że tutaj bardziej niźli inkwizytora potrzeba detektywa, kogoś «do tańca i różańca», jak to mówicie w tych stronach. Rozwiązałem już kilka delikatnych problemików, kilka lat temu... No cóż, jestem tu i mam pełne uprawnienia”.

Gaddo zmarszczył czoło i spoglądał w ziemię.

„Ojciec Święty to inteligentny człowiek. Tak, inteligentny... Ale teraz ruszajmy. Obmyjesz się nieco. Sądzę też, że nie odprawiałeś jeszcze dzisiaj mszy”.

Wyszli objęci ramionami.


III.

Arcybiskup Witalis wyciągnął obnażone ramię w stronę cyrulika. Kiedy lancet przeciął żyłę, nie drgnął mu ani jeden mięsień i nie wyrzekł słowa. Traktował codwutygodniowe puszczanie krwi jako pokutę zadawaną mu przez Niebo. Nie z powodu bólu bynajmniej, ani też osłabienia, jakie potem odczuwał, lecz z powodu związanej z tym straty czasu. Uznawał bowiem czas za najcenniejszy Boży dar i od kiedy został zwykłym kapłanem przyrzekł sobie, że nie straci nawet jednej chwili.

Nie bez przyczyny ten hieratyczny i znamienity prałat cieszył się w Pizie sławą świętości. Jego obyczaje były surowe a nauka przejrzysta. Był to mężczyzna wysoki i szczupły, o chudej i pociągłej twarzy. Broda i długie śnieżnobiałe włosy sprawiały, że zdawał się wyższy niż w rzeczywistości, jego pełne powagi gesty napawały szacunkiem i lękiem. Kiedy mówił, jego słowa sprawiały, że zapadała cisza. Jak wszyscy, którzy nigdy nie podnoszą głosu i skandują zdania z długimi przerwami miedzy jednym i drugim słowem, zawsze sprawiał wrażenie, że wszystko, co mówił było prawie proroctwem, lub tajemnicą nie do wyjawienia pod karą utraty życia.

Z drugiej strony przytrafiało mu się to, co na ogół zdarza się ludziom, którzy nawet w lekkiej rozmowie nie mogą się powstrzymać od wypowiadania sentencji: to znaczy są szanowani, słuchani i poważani dzisiaj, zaś jutro nieodmiennie lekceważeni.

I, na koniec, rządzenie tym miastem gibelinów, wstrząsanym walką między szlachtą a instytucjami ludowymi, między samymi szlachcicami podzielonymi na koterie oraz między samymi duchownymi, też gwelfami lub gibelinami wyczerpywało go duchowo, czyniąc zeń człowieka znużonego, wyniszczonego próbami wnoszenia ducha Ewangelii do rozlicznych, codziennych nędz i podłości.

Faktem było, że już od pewnego czasu cała Republika była obłożona interdyktem i wraz z nią arcybiskup. Stało się tak dlatego, iż nieco wcześniej papież zwołał w Rzymie sobór powszechny, by uroczyście i publicznie ekskomunikować cesarza Fryderyka. Wszakże flota pizańska, wierna cesarzowi, przechwyciła genueńskie statki wiozące prałatów do Ostii i uwięziła wielu kościelnych dygnitarzy. Stąd interdykt.

W tamtych jednak czasach interdykty i ekskomuniki rzucano i zdejmowano stosunkowo łatwo i nie przejmowano się tym zbytnio. Zawsze zmienne alianse i wzajemne ustępstwa sprawiały, że wcześniej czy później wszystko wracało do normy.

O tym arcybiskup wiedział. Tylko, że teraz sprawy komplikował ten paskudny pasztet ze zbrodnią. Ponieważ Piza była obłożona interdyktem — teoretycznie nie wolno byłoby nawet udzielać sakramentów ani odprawiać mszy — papież nie mógł wysłać nikogo do rozwiązania problemu, przynajmniej oficjalnie (chociaż zakładnicy zostali już uwolnieni i odesłani do swoich krajów).

Szczęściem, arcybiskupa łączyła z papieżem stara przyjaźń, tak że to, czego nie można było zrobić w formie publicznej, zdecydowano się uczynić po kryjomu.

Wysłany potajemnie do Rzymu przeor dominikanów powrócił z zapewnieniem, iż papież, w imię dawnej przyjaźni, przyśle kogoś zaufanego. W tej przynajmniej sprawie serce starego arcybiskupa mogło zabić radośniej.

Było to jednak wsparcie ulotne, gdyż nawet pomyślne rozwiązanie sprawy mogło tylko w niewielkim stopniu rozluźnić napięcie w mieście. W każdym razie, lepszy rydz niż nic; przynajmniej arcybiskup mógłby wystąpić w...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin