Hlasko Marek - Sowa, corka piekarza.doc

(820 KB) Pobierz
Sowa, córka piekarza



Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza

SOWA, CÓRKA PIEKARZA

Staliśmy na środku korytarza, a ta dziewczyna płakała. Musia­łem wyjąć chusteczkę i otrzeć jej oczy; oczywiście starłem jej przy tym szminkę i wyglądała o wiele gorzej.

- Proszę nie płakać - powiedziałem. - To i tak nie pomoże. Jest pani przecież siostrą i powinna pani o tym wiedzieć najlepiej. - Pan musi na siebie uważać - powiedziała.

- To także nie pomoże.

Korytarzem przeszło dwóch pielęgniarzy pchając wózek w kie­runku sali operacyjnej, a ja dojrzałem przerażoną twarz tego, któ­rego miano operować. Patrzyłem przez chwilę na jego bose stopy wystające spod prześcieradła; potem oni wszyscy zniknęli za za­krętem korytarza. Nic obyło się bez tego, aby me zaczepili bosy­mi nogami pacjenta o mur; teraz wszyscy mówili podniesionymi głosami, ale nie widziałem ich już.

- Powinno się ich usypiać w pokoju - powiedziałem. - To chyba wcale nie jest trudne. Dlaczego tego nie robicie? Nie wi­działby wtedy zakrwawionych chirurgów i tych wszystkich in­strumentów.

- Muszę już iść - powiedziała.

- Chciałbym panią zobaczyć kiedyś bez tego kitla - powie­działem. - I z pluszowym niedźwiedziem na ręku.

Nie uśmiechnęła się; płakała w dalszym ciągu; objąłem ją i po­całowałem w policzek.

- Będę panią pamiętać - powiedziałem. - Była pani dobra dla mnie. Ale teraz proszę przestać płakać. Jeszcze się pani mnós­two napłacze. A w ogóle wybrała pani zły zawód.

Proszę na siebie uważać.

- Dobrze. Będę uważać.

Wziąłem walizkę i wyszedłem. Wprost ze szpitala pojechałem do redakcji, w której pracowałem. Walizkę zostawiłem w koryta­rzu; poszedłem do swego pokoju i napisałem prośbę o zwolnienie z pracy. Potem przeszedłem do Sekretariatu naczelnego redaktora I podałem moją prośbę sekretarce.

- Dasz to staremu po zebraniu - powiedziałem. - Co to jest?

- A co ty myślisz? Sprawozdanie superintcndenta szkółki nie­dzielnej

Nie odpowiedziała. Schowała moje podanie cło szuflady, a po­tem popatrzyła na mnie.

- l co ty im powiesz na zebraniu? - Zapytała. - -To zależy, o co będą mnie pytać.

- Będą się -pytać, dlaczego Barbara i Jan nie żyją.

- Nie żyją dlatego, ponieważ otworzyli gaz w pokoju, w któ­rym spali, a okna uprzednio wkleili papierem - powiedziałem. - Wobec tego będą cię pytać, dlaczego otworzyli gaz.

- Dziwne pytanie -- powiedziałem. - Przyjdź najlepiej na to zebranie. Nic będę o tym musiał mówić dwa razy. Przeszedłem do drugiego pokoju, gdzie czekał już naczelny redaktor i kierownicy poszczególnych sekcji. Kiedy wszedłem, nie powiedzieli nic; wziąłem krzesło i usiadłem obok okna, które było uchylone. Przez chwilę nikt nic mówił nic; otworzyłem okno nie­co szerzej i poczułem się lepiej.

- Masz coś do powiedzenia, Grzegorzu? - zapytał naczelny redaktor.

- Nic - powiedziałem. - Myślałem, że to wy macie coś do powiedzenia jeśli zwołujecie zebranie w mojej sprawie.

- Wiesz przecież, o co nam chodzi.

- Wiem. Usiłujecie zwalić na mnie winę za to, że tych dwoje popełniło samobójstwo. Nie mam w tej sprawie nic do powiedze­nia. To zresztą nie powinno leżeć w waszej kompetencji. "To spra­wa Gazowni Miejskiej. Jeśli zwrócą się do mnie, zapłacę rachunek za gaz, który oni zużyli. Na pierwszym piętrze ktoś gotuje pieczeń rzymską.

_ Proszę?

Na pierwszym piętrze ktoś gotuje pieczeń rzymską - po­

wiedziałem. - Poznaję po zapachu. Moja matka zawsze to goto­wała...

- Ja chcę mówić o Janie i Barbarze - powiedział naczelny redaktor.

- Mnie to się także nie podoba - powiedziałem. - Zawsze byłem przeciwny samobójstwu w literaturze. Owszem, w bardzo rzadkich wypadkach to jest prawdopodobne. Ale komu udają się takie opowiadania? Nie ma potrzeby o tym mówić. - Podszed­łem do okna i otworzyłem je na oścież. - Nie ma nawet potrzeby rozwalania fasad tych domów - powiedziałem. - I tak wiadomo, jak ci ludzie żyją. A jednak każdy z nich chce żyć i miewają na pewno jakieś chwile radości. Mnie się to też nie podoba że Jan i Barbara ostudzili się razem. Powinni żyć dalej i nienawidzić się. To by było o wiele lepsze z punktu widzenia opowiadania. Po­winni i żyć i pamiętać o tym, co zrobiła Barbara. Chryste, to było­by bez porównania lepsze.

- Nie mówimy o opowiadaniu - powiedział naczelny redak­tor. - Oczywiście to nasza omyłka, iż zamieściliśmy to świń­stwo. Ale mówimy o fakcie. O tym, że Barbara i Jan nie żyją, a ty jesteś przyczyną ich śmierci.

- Byłbym szczęśliwy, gdyby tak było - powiedziałem. - Nie należy mnie jednak przeceniać. Nie żyją dlatego, że nie chcieli żyć z ludźmi takimi jak ty i ja. To wszystko.

- Nie. To nie jest wszystko.

- Nic ma mowy o tym, abyście mnie mogli posadzić do wię­zienia - powiedziałem. - Owszem, napisałem to opowiadanie, które wy wydrukowaliście. Owszem, żyłem z Barbarą, kiedy Jan był w szpitalu, ale Jan był w szpitalu dlatego, że posadzili go naj­pierw za zbrodnie, których nic popełnił. Po czym Jan wrócił, ujrzał straszliwą prawdę i kres, prawda? Tak to się zawsze mówi w takich wypadkach. Kres. Cisza. Ciemność. Tak można bez końca. Nie uda wam się z tego zrobić sprawy karnej. I nie opłaca się wam. Jestem po dwóch zawałach serca i wróciłem ze szpitala przed godziną. I raz jeszcze powtarzam: nic moja wina. Zawsze uważałem, że samobójstwo w literaturze to rzecz ryzykowna. Jest o wiele silniej, jeśli człowieka zostawia się samego i wplątanego we własne nieszczęście. Zawsze tak radziłem wszystkim młodym pisarzom.

- A co powiesz o tych listach, które dyktowałeś Barbarze? ­

powiedział naczelny redaktor. - O tych listach, które pisała do  męża pod twoje dyktando?

- Barbara była idiotką. Nie potrafiła sklecić ani jednego listu  sama. Dyktowałem jej, to prawda. No i co z tego? Czyż to jest  powód do samobójstwa? To przecież rasowa komedia: mąż zdy­chający w szpitalu, ja leżę z nią w łóżku i dyktuję jej list do jej  męża, w którym ona mu opisuje i przypomina to, co czuła  w chwili, kiedy on ją rżnął po raz pierwszy.

- Tu są kobiety na sali - powiedział ktoś. Przyjrzałem mu  się; był to chudy i niemłody już człowiek prowadzący u nas dział  satyry,

- Świetnie, że się pan odezwał - powiedziałem. - Pan jest  przecież kierownikiem działu satyry. Pan musi przyznać, że ta sy­tuacja jest równie zabawna jak i obrzydliwa. To jest sytuacja  z farsy. Często myślę nad tym, że tragedię podejrzanie łatwo  zamienić można w farsę. Nie mówię w tym wypadku o dramacie.  Użyłem specjalnie słowa „tragedia".

- To ohydne, co zrobiłeś - powiedziała jakaś kobieta.

- Ja wiem - powiedziałem. - Ale ja jestem przecież jednym  z was. - Podszedłem do drzwi; tam zatrzymałem się jeszcze  i powiedziałem do naczelnego redaktora: - Złożyłem podanie  o zwolnienie. Jest u twojej sekretarki.

- To nie będzie potrzebne - powiedział. - Jesteś zwolniony  karnie z trzydziestego drugiego paragrafu.

- I cóż to jest trzydziesty drugi paragraf?  - W twoim wypadku: brak moralności.

- I wy do mnie mówicie o moralności? - powiedziałem. ­Szkoda, że nie znacie słów pewnego starego Amerykanina, który  powiedział, że osiągnięcie można mierzyć tylko rozmiarem klęski,  jaką poniósł człowiek w stosunku do zamierzenia. Jeśli więc wie­rzyć jego słowom, nie poniesiecie nigdy żadnej klęski. Obiecywa­liście ludziom wolność, braterstwo, chleb i wszystko, co było  możliwe do obiecania. Lecz kto obiecuje wszystko, nie dotrzymu­je niczego. Tak więc jesteście w porządku. Dopóki nie mówicie  o moralności.

- Czy to, co powiedziałeś, ma być rozumiane jako krytyka  naszej linii partyjnej? - zapytał naczelny redaktor.

- A nawet gdyby tak było - powiedziałem. - Czy opłaca ci  się donieść na kogoś, kto jest już po dwóch zawałach serca?

- Jesteś zwolniony karnie. Złożymy również wniosek o ode­branie ci legitymacji dziennikarskiej. Niech ci nie przyjdzie ocho­ta przyjść tu kiedykolwiek.

Wyszedłem; wziąłem swoją stojącą w korytarzu walizkę i po  szedłem schodami w dół. I tak skończyła się moja praca w redakcji  pisma, którego nigdy nie czytałem.

Razem z pracą straciłem mieszkanie. Postanowiłem wyjechać  do Wrocławia, gdzie miałem nie cierpiącą mnie ciotkę; liczyłem  więc na to, iż odstąpi mi pokój, potrzebny do mej pracy, gdyż  postanowiłem napisać książkę. Obszedłem więc wszystkich znajomych i ile tylko się dało, pożyczyłem pieniędzy; po czym spa­kowałem walizkę i wyruszyłem na dworzec. Pociąg do Wrocławia  odchodził o godzinie dziesiątej wieczór; aby znaleźć miejsce  siedzące, przyszedłem o trzy kwadranse wcześniej i zająłem  pusty przedział. Usiadłem przy oknie i zacząłem czytać Przegląd  Sportowy. Po pięciu minutach wszedł do przedziału jakiś mężczyzna.

- Czy to miejsce jest wolne? - zapytał.  - Cały przedział jest wolny.

- A miejsce przy oknie?

- Nie. Trzymam tam moje nogi.

Patrzył chwilę na mnie, po czym kopnięciem zrzucił moje nogi  z ławki i usiadł.

- Dobry wieczór panu - powiedział.

- Dobry wieczór - powiedziałem i przyjrzawszy mu się dob­rze, pomyślałem, iż nie czuję do niego sympatii; miał obrzękłą  twarz o niezdrowej cerze, rzadkie włosy i ani jednego zęba. Wy­glądał na pijaka, a ja nie lubiłem towarzystwa pijaków.

- Jedzie pan do Wrocławia? - zapytał.  - Tak.

- Żeby tak znaleźć konduktora i dać mu ze sto złotych, toby  mógł zamknąć przedział i można by trochę wyciągnąć się i po­spać. Potem napcha się tu ludzi i nie zmrużymy oka.

- Pan cła pięćdziesiąt i ja pięćdziesiąt.  - Dobrze.

Wyszedłem na korytarz i odnalazłszy konduktora, w słowach  pełnych szlachetnej prostoty zaproponowałem mu łapówkę. Konduktor milczał długo: nie wyglądał co prawda na pijaka. ale za to  ledwo trzymał się na nogach i proces myślenia wydawał się na  razie rzeczą dla niego nieosiągalną. Wreszcie wyciągnął rękę  i powiedział:

- Ze mną do zgody jak do wody.

Zamknął przedział, nalepił na szybie kartkę: zarezerwowane dla  wojska. Po czym odszedł powiedziawszy, iż musi zgasić światło,  więc nie mogłem czytać. Włożyłem gazetę do walizki i wyciągnąłem się na ławce, a mój towarzysz uczynił to samo.

- Był pan w Warszawie w czasie mistrzostw bokserskich  Europy? - zapytał.

- Byłem.

- I jak tam poszło?

- Zdobyliśmy siedem medali.

- Ale jak chłopcy naprawdę się bili?  - :Nie czytał pan o tym w gazetach?  - Nie czytałem gazet przez siedem lat.

- Bili się dobrze, :tle ja nie lubię polskiej szkoły boksu. Może  to i dobre, ale nic jeden raz. Myślę, że z czasem nasi, boks zamieni  się w balet. .A bokser... should be a fightcr.

Przez chwilę nie mówiliśmy do siebie; na korytarzu zaczęło się  już piekło i pomyślałem, że tak czy inaczej czeka mnie bezsenna  noc i niepotrzebnie daliśmy konduktorowi pieniądze.

- Zna pan angielski? - zapytał mój towarzysz.  - Mogę czytać, a o to mi właśnie chodziło.

- Gdzie się pan nauczył?

- Nie pamiętam. Gdzieś, po pijanemu. Może zresztą jakoś  inaczej. To bez znaczenia.

- I ja także znam angielski.

- Miał pan angielską guwernantkę?  - Byłem w czasie wojny w Anglii.  - lotnik?

- Tak.

- To dlaczego nie czytał pan polskich gazet - powiedziałem.  - W raca pan teraz z Anglii?

- Wróciłem już dawno.

- Dlaczego nie czyta pan gazet? Ja także rzadko czytam gazety, ale sport to co innego. Nie czytał pan nawet Przcglądu  Sportowego?

- Nie.

- Przegląd Sportowy jest całkiem dobrym pismem. Oni wpadli  teraz w euforię po tym, jak złapaliśmy tych siedem medali, ale za  jakiś czas znów zaczną pisać normalnie. Mają dobrych reporterów.

Nic nie powiedział. Leżałem na twardej ławce i myślałem o tych  mistrzostwach. Wolałbym, abyśmy zamiast siedmiu medali złapali  tylko cztery, ale żeby nasi chłopcy byli bardziej agresywni i żeby  przestali poruszać się tak pięknie.

- Czy ma pan zapałki?  - Mam - powiedziałem.  - Może pan zapalić jedną?

Zapaliłem zapałkę i wyciągnąłem ku niemu myśląc, iż chce za­palić papierosa, i położyłem paczkę zapałek na stoliku między  nami. Ale on nie zapalił papierosa; podniósł się na ławce i popatrzył na mnie, a potem zapałka zgasła, a on położył się z po­wrotem.

- Nie ma pan papierosów? - zapytałem.  - Nie palę - powiedział.

- Po co pan mi kazał zapalić zapałkę?

- Chciałem się przyjrzeć panu lepiej. Pan mi przypomina ko­goś. Kolegę z pułku. Kredy tu wszedłem i popatrzyłem na pana,  pomyślałem, że to złudzenie. Potem konduktor wyłączył światło,  a ja cały czas myślę: a gdyby, tak jeszcze raz spojrzeć na Jego  twarz? Tamten człowiek już me żyje. I to zawsze dziwi, jak ktoś  umiera, a potem spotyka się kogoś podobnego. To głupie. Prze­praszam pana.

- Nie przejmowałbym się tym na pańskim miejscu. Zawsze  jestem do kogoś podobny. Albo do kogoś, kto umarł, albo do  kogoś, kto pożyczył pieniądze i zapomniał oddać. Czasem do  narzeczonego, który zmyl się w dzień ślubu od ołtarza i oczywiś­cie z inną kobietą. Przyzwyczaiłem się.

- Może pan zapalić jeszcze jedną?

- Nie. Przyjemne to w końcu nie jest.

- Może napijemy się wódki? Mam ze sobą butelkę.

- Właśnie przysiągłem sobie, że nie będę już pić alkoholu ­powiedziałem. - Postanowiłem odrodzić się moralnie.

- Rozumiem. Kiedy składał pan śluby?  - Dwa dni temu.

- No, to już fan może.  - I ja tak myślę.

Podał mi butelkę i pociągnąłem łyk; wódka była nieco ciepła, ale  dałem temu radę. Wreszcie skończyłem i podałem mu butelkę, a  on pił przez chwilę i słyszałem pracę jego krtani.

- Siedem lat me piłem - powiedział.

- I co jeszcze? Pewnie przez siedem lat unikał pan kobiet?  - To nie było trudne.

- Pan nie czytał gazet przez siedem lat, pan nie pił przez sie­dem lat, pan gardził kobietami - więc gdzie pan był? Zabłądził  pan w czasie górskiej wycieczki?

- Byłem skazany na śmierć i czekałem na wykonanie wyroku  - powiedział. - Tydzień temu mnie zwolnili. Ot tak, bez słowa.  Powiedzieli, że stała się pomyłka. Powiedzieli, że nasza młoda lu­dowa sprawiedliwość popełniła omyłkę i zapytali, czy mogę im to  wybaczyć w imię lepszego jutra?

- A co pan powiedział?

- A co pan by powiedział?

- Powiedziałbym, że oczywiście. I że w ogóle było mi bardzo  przyjemnie.

- Tak zrobiłem.

- Teraz wielu zwalniają. Ciągle się to słyszy.

- Ale wielu ludzi już nie wróci - powiedział. - Jeśli się tyle  lat czekało na śmierć, to gdzie można potem wrócić? Ja czekałem  przez siedem lat. Kiedy ktoś szedł korytarzem, myślałem, że idą  właśnie po mnie. Nie wyprowadzali nas na spacery i nie można  buło nawet pukać w ścianę, bo skazanych na śmierć rozsadzają  tak, aby nie mogli się między sobą porozumiewać. Gazet też nie  dawali, chociaż często prosiłem. Nie mogłem wiedzieć, jak nasi  wypadli w boksie.

- Bili się dobrze. Ale mnie się zdaje, że polski boks stał się  zbyt defensywny. To jest może i mądre, ale ja wolę prawdziwy  boks, gdzie chodzi o knock-out.

- A jak u nas w ciężkich wagach?

- To nasze nieszczęście. Nigdy nie mieliśmy dobrych ciężkich.  - Jakie najlepsze?

- Lekka i średnia.

- Widział pan wszystkie walki?

- Nie widziałem tylko ćwierćfinałów. Finały wypadły dobrze.  Rosjanie nie dali rady. Mieli jednego dobrego boksera. W średniej  też był jeden dobry, ale w finałach przegrał.

- Na punkty?

- Tak. W finałach nie było ani jednego KO. W ogóle za dużo  tańczyli.

Konduktor wszedł nagle do przedziału.

- Proszę panów, tu jest jedna kobieta w ciąży. Już od dwóch  godzin stoi na korytarzu i nikt nie chce ustąpić jej miejsca.  W siódmym miesiącu. Ja myślałem...

- Źle pan myślał - powiedział mój towarzysz. - Pan dostał  forsę, a my chcemy zostać sami. Zamknij pan drzwi z tamtej  strony.

Konduktor wyszedł; słyszałem, jak tłumaczył ludziom stojącym  w korytarzu, iż przedział zarezerwowany jest dla wojska i nic na  to poradzić nie można. Słyszałem także słaby i zrozpaczony głos  kobiety i myślałem o tym, czy miałem rację mówiąc, iż polska  szkoła boksu jest zbyt defensywna. Może byłem zbyt surowy, lecz  lubiłem bokserów o silnym ciosie i idących naprzód, a ci, których  widziałem w czasie mistrzostw, zbyt przypominali mi znajomych  pederastów z baletu.

Mój towarzysz powiedział coś do mnie, lecz nie zrozumiałem  go, a w ogóle ciężko było mi zrozumieć, o czym mówi.

- Przepraszam - powiedziałem. - Nie zrozumiałem pana.  - To przez zęby.

- Co przez zęby?

- Nie mam zębów, dlatego tak niewyraźnie mówię - powie­dział. Milczał chwilę, po czym rzekł: - Pan ma rację. W ciężkich  wagach nie mieliśmy nigdy nic do powiedzenia. A zęby wybili mi  w śledztwie.

- Bardzo bili?

- Z początku. Potem, jak się już przyznałem, dali spokój.  - Do czego się pan przyznał?

- Do wszystkiego, czego chcieli. I tak wiedziałem, że mnie  zgaszą. A tak przynajmniej przestali bić. Chce pan jeszcze łyk?  - Proszę.

Znów pociągnąłem łyk wódki ciepłej i słodkiej, i w ciemności  podałem mu butelkę, a byliśmy chyba .już w połowie drogi do  Wrocławia. Słyszałem ludzi stłoczonych w korytarzu; wszyscy  przeklinali brak miejsca, a ktoś, pewnie pijany, śpiewał, i głos jego  silnie brzmiał i pewnie; on jeden nie przejmował się tłokiem i znał tyle piosenek. A teraz śpiewał o lotnikach, którzy w deszczowy  dzień, nie mając nic do roboty, siedzą za stołem i piją.

- Trudno powiedzieć co robić w taki wieczór - powiedział  mój towarzysz. - Ale jeśli oni muszą jutro rano startować?  Chryste Panie.

- Nie w tym rzecz. Piosenka jest dobra.

- Rosjanie mają dużo dobrych piosenek. Pamięta pan tę pio­senkę o facecie, który zaprosił dziewczynę na wino i cały czas  prosi ją, aby wybaczyła, iż wino jest kiepskie, ale nie ma pieniędzy  na lepsze?

- Nie ma człowieka, który by nie rozumiał lepiej ode mnie ­powiedziałem. - Na tym całym pierdolonym świecie.

- I ja go też rozumiem.

- Nie tak dobrze jak ja. Pan przecież nie pił przez siedem lat.  - Racja. Były jakieś dobre filmy ostatnio?

- Rzadko chodzę do kina. Dobrych filmów chyba nie było.  - Nie mogę przypomnieć sobie, jaki film widziałem ostatnio  - powiedział. - To było chyba osiem lat temu. To taki film  o Irlandczyku, który walczył przeciw Anglikom. Ale jak się ten  człowiek nazywał?

- Marszałek Żukow?

- Ja myślałem, iż to Rosjanin.

- On też tak myśli. Ale pewnego dnia linia partii się zmieni  i może się okazać, iż urodził się w Dublinie i tam, już w latach  młodzieńczych, wstąpił do kompartii.

- Przypomniałem sobie. Johnny McQuinn. Widział pan?  - Nie pamiętam.

- Z czego pan żyje?

- Pracowałem w redakcji. Wywalili mnie.  - Przykro mi.

- Nie powinno panu być przykro. Zawsze mnie wywalają.  - I co teraz będzie?

- Wystarczy mi pieniędzy na trzy miesiące. Nie wiem, co bę­dzie później.

- Mam we Wrocławiu kolegę z pułku. On prowadzi teraz,  zdaje się, prywatny garaż czy też mały warsztat. Gdyby panu było  ciężko, proszę iść do niego. Pomoże, jeśli tylko będzie mógł.  - Jak on się nazywa?

- Samsonow. Kapitan. Rosyjskie nazwisko, on pochodzi gdzieś z tamtych stron. Odważny człowiek. Nie wiem, gdzie  mieszka, ale proszę się zapytać byle jakiego taksówkarza.

- 1 mam powiedzieć, że od kogo przychodzę?  - Ode mnie, rzecz jasna.

- Ale ja, rzecz jasna, nie znam pańskiego nazwiska. Nie  przedstawiliśmy się sobie wzajemnie.

- I nie trzeba. Proszę powiedzieć, iż przychodzi pan z polece­nia tego kolegi z eskadry, który miał siedem strąceń. On już bę­dzie wiedzieć.

- Zestrzelił pan siedmiu?

- Może nawet dziewięciu, ale dwóch mi nie zaliczyli, bo ka­mera nie była w porządku. Ale myślę, że tamte dwa też były moje.  W czasie bitwy o Anglię.

- A w trzydziestym dziewiątym?  - Jednego. Potem ja dostałem.

- Kto był najlepszym myśliwcem drugiej światówki?

- Tego nie dowiemy się nigdy. Niemcy fałszowali dane i Ros­janie też. A o naszych po wojnie nie wolno było mówić, bo walczyli w Anglii. Myślę, że Niemcy mieli dobrych. Jak się nazywał  ich najlepszy?

- Marseilłe.

- Nie. Był jeszcze lepszy.  - Pułkownik Galant?

- Właśnie.

- Kto go zestrzelił?  - Nie wiem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin