Charteris Leslie - Święty 08 Święty kontra Scotland Yard.pdf

(746 KB) Pobierz
151453874 UNPDF
L ESLIE C HARTERIS
Ś WIĘTY KONTRA
S COTLAND Y ARD
T YTUŁ ORYGINAŁU ANGIELSKIEGO : T HE S AINT V . S COTLAND Y ARD
PRZEŁOŻYŁ J ANUSZ P ULTYN
Paulinie
za szczęśliwe dni
C ZĘŚĆ I
S KARB PAŃSTWA
R OZDZIAŁ I
Zanim szeroki świat dowiedział się czegokolwiek o dżentelmenie noszącym przydomek —
Skorpion, niektórzy znali go dobrze. Każdy z nich, na pewno, dałby wiele za wiadomość, skąd ów pan
pochodzi i gdzie mieszka.
Kaprys historii sprawił, że jeden z tych ciekawskich miał bezsporne prawo do noszenia nazwiska
Montgomery Bird, a niewątpliwie zgodzą się wszyscy, że Ptak to bardzo śmieszne nazwisko dla
takiego typka.
Montgomery Bird był szczupły, niski i bardzo wytworny. Nosił pasiaste kamasze, lecz przy bliższej
znajomości okazywało się, że posiada gorsze wady. Kronikarz ma jednak przykry obowiązek
obiektywnego opisywania faktów. Ptak był, na przykład, jedynym właścicielem nocnego klubu o
oficjalnej nazwie „Eyrie, lecz powszechnie znanego pod bardziej odpowiednim mianem „Ptasiego
Gniazda. W tym to bardzo marnym lokalu zetknął się pewnego wieczoru ze Skorpionem.
To, że znalazł się tam Simon Templar, było niemal przypadkiem. Już od pewnego czasu interesował
się, czysto zawodowo, sprawami Montgomerego Birda i stwierdził, że nadszedł czas na zebranie
owoców tego zainteresowania.
Nie wiadomo, jak został członkiem „Eyrie11, ale Simon Templar zna prywatne sposoby załatwiania
takich spraw. W każdym razie, bez wahania, pozdrowiony przez portiera, przekroczył progi lokalu.
Wspiął się stromymi schodami na przerobiony strych, gdzie mieścił się klub, odwzajemnił uśmiech
dziewczyny w recepcji i oddał kapelusz lokajowi w liberii. Zatrzymał się przez chwilę przed szklanymi
drzwiami do sali i zapalił papierosa, przyglądając się leniwie obecnym. Wiedział już, że pan Bird ma
zwyczaj spędzać każdy wieczór wśród swoich gości i chciał się upewnić, że i dzisiaj tak będzie. Jednak
jego następne posunięcia były wymuszone i odbiegały nieco od powziętego planu.
Bird spotkał się już przedtem ze Skorpionem. Gdy podszedł kelner z wiadomością, że chce z nim
porozmawiać dżentelmen, który nie podał nazwiska, pan Bird nie okazał zdziwienia. Wyszedł do
recepcji, kiwnął głową gościowi, zapisał go pod nazwiskiem J.N. Jones i bez słowa zaprowadził do
swego prywatnego biura. Bird podszedł do biurka, zatrzymał się i odwrócił.
— Co dzisiaj? — zapytał krótko, a przybysz wzruszył szerokimi ramionami.
— Czy muszę wyjaśniać?
Pan Bird usiadł na obrotowym krześle, położył prawą kostkę na lewym kolanie i odchylił się do
tyłu. Paznokcie wypielęgnowanej dłoni bębniły niestrudzenie w blat biurka.
— Dostałeś sto funtów w zeszłym tygodniu — powiedział.
— Od tego czasu zarobiłeś co najmniej trzy setki — odparł przybysz zimno.
Usiadł na poręczy drugiego fotela, pozostawiając prawą rękę w kieszeni płaszcza. Bird spojrzał na
nią unosząc cynicznie brwi.
— Dobrze o siebie dbasz.
— Zwykłe środki ostrożności.
— Albo zwykły blef.
Przybysz pokręcił głową.
— Możesz sprawdzić — jeśli zmęczyło cię życie.
Bird uśmiechnął się i poprawił wąsik.
— Z tą przyprawioną brodą i w przydymionych okularach wyglądasz zupełnie jak łajdak —
powiedział.
— Na ten temat nie będziemy dyskutować — powiedział przybysz gładko. — Przejdźmy do celu
mojej wizyty. Czy muszę powtarzać, że wiem o twoim handlu narkotykami? W tym pokoju jest
prawdopodobnie dość dowodów, by posłać cię na pięć lat ciężkich robót. Jednak policja, bez pomocy
kogoś życzliwego, długo mogłaby szukać. Tajemnica twojego sprytnego schowka pod podłogą, w
tamtym kącie, mogłaby pozostać nieodgadniona. Policja nie wie, że twój ukryty sejf otwiera się tylko
wtedy, gdy drzwi do pokoju są zamknięte, a trzecia i piąta płyta boazerii są uniesione do góry.
Przypuśćmy jednak, że ktoś ich anonimowo zawiadomi.
— Nic nie znajdą — dokończył Montgomery Bird z równą słodyczą.
— Mam jeszcze w zanadrzu inne informacje — powiedział przybysz. Wstał nagle.
— Mam nadzieję, że mnie zrozumiałeś — powiedział. — Nie obchodzą mnie twoje przestępstwa,
lecz będziesz miał kłopoty, żeby się z nich wytłumaczyć na ławie oskarżonych. Są też zbyt dochodowe,
byś je porzucił — na razie. Dlatego będziesz mi płacił sto funtów tygodniowo tak długo, jak zechcę.
Czy to dostatecznie jasne?
— Ty… — Montgomery Bird zerwał się nagle z krzesła.
Brodacza to nie poruszyło. Poruszył tylko lekko prawą ręką w kieszeni płaszcza.
— Mój — hmm — podstawowy blef nadal czeka na sprawdzenie — powiedział beznamiętnie, a
Bird stanął jak wryty. Z wysuniętą lekko głową patrzył w ciemne szkła, zasłaniające oczy wysokiego
mężczyzny.
— Kiedyś cię dostanę, ty świnio.
— A do tej pory będziesz dalej płacił mi sto funtów tygodniowo, drogi panie Bird — padła łagodna
odpowiedź. — Nadeszła pora następnej raty. Jeśli nie sprawi ci to zbyt wielkiego kłopotu… — Nie
dokończył zdania. Po prostu czekał.
Bird wrócił do biurka i wyciągnął szufladę. Wyjął kopertę i rzucił na blat.
— Dziękuję — powiedział przybysz.
Palce zastygły nieruchomo na kopercie, gdy rozległ się ostry dzwonek. Brzmiała w nim hałaśliwa
złośliwość, która wierciła w bębenkach uszu — coś w rodzaju wzmocnionego bzyczenia wściekłej osy.
— Co to było?
— Mój prywatny alarm.
Bird spojrzał na elektryczny zegar na kominku, gość podążył za jego wzrokiem i ujrzał, że tarcza
zaświeciła się na czerwono.
— Policja?
— Tak.
Wysoki mężczyzna chwycił kopertę i wsunął do kieszeni.
— Wyprowadź mnie stąd — nakazał.
Tylko wprawne ucho rozpoznałoby nieznaczne drżenie jego dobitnego głosu, lecz Montgomery Bird
zauważył je i spojrzał z ciekawością.
— A jeśli nie?
— Postąpisz głupio — bardzo głupio — odparł gość spokojnie.
Bird cofnął się z wściekłością w oczach. W jedną ścianę wpuszczone było wielkie lustro. Położył
dłonie na ramie i przesunął taflę w bok, odsłaniając ciemny, prostokątny otwór — wejście do ukrytej
windy.
W tej właśnie chwili Simonowi Templarowi, z nieodgadnionych przyczyn, znudziło się bezczynne
oczekiwanie.
— Proszę się odsunąć od windy — mruknął.
Obaj mężczyźni odwrócili się na dźwięk jego głosu jak para marionetek, których sznurki się
splątały. Wydało im się, że Simon zjawił się tu nie z tej ziemi. Tylko przez chwilę. Potem dostrzegli za
nim otwarte drzwi obszernej szaty.
— Panowie, proszę zejść do samochodu — mruknął przybysz zachęcająco. Przeszedł przez pokój.
Wydawało się, że robi to wolno, lecz było to tylko złudzenie. Dosięgnął obu, nim któryś z nich zdołał
się ruszyć. Wyciągnął lewą rękę i chwycił poły płaszcza brodacza, gdy ten zniknął. Była to najbardziej
zadziwiająca rzecz, jaką Montgomery Bird widział w życiu, ale Święty mnożył cuda z łatwością i
wdziękiem, przy których Wielki Lama wyglądałby jak trzeciorzędny kanciarz od gry w trzy karty.
Templar spokojnie przesunął na miejsce ruchome lustro i odwrócił się ponownie.
— Nie, ty nie, Montgomery — wycedził. — Może się jeszcze dziś przydasz. Tylny bieg, kolego.
Leniwie wyciągnął rękę i chwycił cofającego się Birda za ucho, ścisnął je i szarpnął. Usłyszał
stłumiony jęk.
Simon poprowadził Birda zdecydowanie i szybko do otwartej szafy.
— Możesz tu ochłonąć — powiedział, a następnym doznaniem, które dotarło do świadomości
Montgomerego Birda, był mrok i odgłos klucza, przekręcanego w zamku.
Święty poprawił płaszcz i wrócił na środek pokoju. Usiadł na krześle Birda, położył nogi na jego
stole, zapalił jedno z jego cygar i patrzył w sufit z wyrazem nieopisanej błogości na twarzy. Tak
właśnie zastał go główny inspektor Claud Eustace Teal. Minęło kilka sekund, nim detektyw był w
stanie użyć głosu, ale wtedy nadrobił stracony czas.
— Co — warknął — zakichany kichający kichasiu.
— Cii — wtrącił się Święty.
— Czemu? — warknął Teal z zainteresowaniem.
Simon uniósł rękę.
— Posłuchaj.
Nastąpiła chwila ciszy, potem wzrok Teala odzyskał blask.
— Czego niby mam słuchać? — zapytał gwałtownie.
Święty spojrzał na niego.
— Coś poruszyło się w lesie. To tylko skrzydełko ptaka — wyjaśnił słodko.
Detektyw z wyraźnym wysiłkiem opanował szczękościsk.
— Czy Montgomery Bird to następny z twych śmiesznych przydomków? — zapytał ze słodyczą w
głosie. — Bo jeśli tak…
— Tak, stary druhu?
— Bo jeśli tak — powtórzył ponuro główny inspektor Teal — to nareszcie ujrzysz więzienie od
środka.
Simon patrzył na niego nieporuszony.
— Pod jakim zarzutem?
— Na razie, za sprzedawanie alkoholu poza wyznaczonymi godzinami.
— A potem?
Detektyw zmrużył oczy.
— O co ci chodzi?
Simon zaciągnął się cygarem Birda.
— Zawsze wiedziałem, że policja jest dość tępa — zauważył radośnie — ale nie miałem pojęcia, że
zniży się do posyłania głównych inspektorów w roli kontrolerów barów.
Teal nic nie odpowiedział.
— Z drugiej strony, czym innym jest ściganie handlarzy narkotyków — mówił dalej Święty.
Uśmiechnął się do detektywa i wstał, strącając z cygara popiół długi na cal.
— Muszę się przejść, — mruknął — a jeśli naprawdę chcesz znaleźć trochę narkotyków i jeśli
znajdziesz chwilkę czasu po oczyszczeniu baru, powinieneś spróbować zamknąć te drzwi i podciągnąć
kawałki boazerii. Trzecią i piątą płytę, choć nie wiem, na której ścianie. Aha, jeśli potrzebujesz
Montgomerego, to dusi się w lodówce. Do szybkiego zobaczenia.
Klepnął serdecznie melonik Teala i wyszedł, nim detektyw zdołał w pełni pojąć, co się dzieje.
Święty mógł iść tak gładko, kiedy tylko chciał, a wybrał tę chwilę, bo był bardzo taktownym
człowiekiem. Miał też w jednej kieszeni kopertę zawierającą sto funtów, a w drugiej pełną zawartość
sejfu pana Montgomery’ego Birda. W takich okolicznościach Święty nie lubił zwlekać.
R OZDZIAŁ II
Simon Templar odsunął talerz.
— Dzisiaj — oznajmił — zebrałem pierwsze owoce cnoty.
Wziął otrzymany list i poprawił wyimaginowane prince–nez. Patrycja patrzyła wyczekująco.
Święty zaczął czytać:
Szanowny P. Templar,
Natrafiwszy na egzemplarz pańskiej książki „Pirat” i nie mając nic do roboty, siadłem, by ją
poczytać. Cóż, odniosłem wrażenie, że jest Pan pisarzem bez poczucia proporcji. Sympatia czytelnika w
wyniku błędnego rozpoczęcia pierwszego rozdziału pozostaje, oczywiście, cały czas przy Kerriganie,
choć jest on przestępcą. Nic dziwnego, że książka ta nie miała drugiego wydania. Najwidoczniej nie
rozumie pan mentalności angielskich czytelników. Gdyby bohaterem zamiast Maria uczynił Pan
Anglika czy Amerykanina, powstałoby dzieło chętniej czytane i przyjmowane, ale wszawy Dago, który
wydobywa się sam z niemożliwych tarapatów i sytuacji, tego już za wiele. To nie jest przekonujące. To
nie pociąga. Jednym słowem jest infantylne.
Wyobrażam sobie, że musi mieć Pan sporą dawkę krwi Dago w swych…
Przerwał, a Patrycja Holm spojrzała na niego pytająco.
— No? — ponagliła.
— To wszystko — wyjaśnił Święty. — Bez adresu, bez podpisu, bez podsumowania, czyli nic.
Widocznie zabrakło mu słów. W tym momencie prawdopodobnie wydał krótki, ostry krzyk cierpienia i
zaczął gryźć meble. Może nigdy nie poznamy jego losu. Zapewne jest w jakimś odległym miejscu…
Święty rozbudowywał swą teorię. Jakiś czas temu, w krótkim napadzie cnoty, Święty zabawił się w
pisanie książki. Co więcej, udało mu się umieścić ją w wydawnictwie i teraz przygody Maria,
wielkiego bandyty z Ameryki Północnej, można było kupić w każdej księgarni za trzy półkoronówki.
A list, który przeczytał, stanowił część jego wynagrodzenia.
Inną część wynagrodzenia otrzymał pół roku wcześniej.
— To nie wszystko — powiedział Święty, biorąc ze stolika następny papier. — Ten billet — doux
zdaje się kończyć zabawną korespondencję:
Poprzednie upomnienia o zapłatę za niżej wymienioną ratę za lata 1931–1932, którą należało uiścić
1 stycznia 1932, nie wywołały żadnego skutku, dlatego składane jest niniejszym bezpośrednie żądanie i
ostatnie ostrzeżenie, że jeśli zapłata nie zostanie uiszczona czy przesłana na powyższy adres w ciągu
siedmiu dni od poniższej daty, zostaną podjęte kroki odzyskania należności poprzez egzekucję, z
dodatkowymi kosztami.
Lionel Delborn. Poborca.
Wbrew ponurym przewidywaniom anonimowego krytyka, „Pirat nie pozostał całkowicie
niezauważony wśród zalewu literatury sensacyjnej. Wydział Wywiadowczy („piękna nazwa — mówił
Święty) Skarbu Państwa dostrzegł jej ukazanie się, sprawdził swe rejestry i odkrył, że autor,
powszechnie znany Simon Templar, nie zarejestrował się jako autor, jak się okazało kosztownego
wybryku, uchylając się od uiszczenia podatku. Nie zapytano Świętego o jego poglądy na obowiązki w
tej sprawie, lecz wysłano mu oszacowanie, według którego wyliczono jego dochody na sześć tysięcy
funtów rocznie. Zachęcono do odwołania się, jeśli ich nie uzna. Święty nie uznał i oświadczył, że
oszacowanie jest bezprawne, błędne z zasady, przesadzone co do wysokości i złośliwe. Wynikła z tego
długa, bogata dyskusja. Templar, prowadzący swą sprawę z dużym talentem adwokackim i oratorskim,
bronił się, twierdząc, że jest instytucją dobroczynną, a przeto nie podlega podatkom.
— Jeśli — mówił Święty przekonującym tonem — sięgnie się do wspaniałych słów Lorda
MacNaghtena w sprawie Komisarze Podatkowi przeciwko Pemselowi, 1891, A.C. str. 583, stwierdzi
się, że działalność dobroczynna podzielona jest tam na cztery rodzaje, z których czwarty określono
jako wysiłki przynoszące dobroczynne skutki dla społeczeństwa, nie wymienione w poprzednich
punktach. Jestem wszechstronnie dobroczynny dla społeczeństwa, w przeciwieństwie do trzeciego
komisarza z lewej.
W opublikowanych protokołach można sprawdzić, że tę argumentację odrzucono, a przytoczona
Zgłoś jeśli naruszono regulamin