Dobraczyński Jan - Niezwyciężona Armada.pdf

(1427 KB) Pobierz
1093015307.001.png
JAN DOBRACZYŃSKI
NIEZWYCIĘŻONA ARMADA
1966
INSTYTUT WYDAWNICZY • PAX •
„...Czym mogłem ją obrazić? Do tej winy nie poczuwam się.. To są moje ostatnie słowa,
więc powinniście mi wierzyć: modliłem się i modlą za nią, za Elżbietę, królową waszą
i królową moją, której życzę długiego, spokojnego panowania l wszelkie) pomyślności..."
bt. Edmund Campion
.. Zapewniam waszą królewską mość, że gdyby kiedykolwiek ktoś miał zamiar wystąpić
zbrojnie przeciwko waszej królewskiej mości, wolałbym, aby nasze serca były przebite przez
nieprzyjacielskie miecze, niż:
aby nasze miecze miały rozlewać krew naszych braci...'*'
bt. Robert SouthioeU
„...Każdego poddanego życie należy do króla, Każdego poddanego dusza należy do niego
samego..."
Szekspir („Henryk V" a. IV, «c. 1)
CZĘŚĆ PIERWSZA l
1
Zatrzymali się przed katedrą. W ciasnej uliczce trzeba było dobrze zadzierać głowę, by
zobaczyć trójkątny fronton i sterczącą spoza niego spiczastą wieżycę, która bodła roziskrzone
niebo. Tuż obok przysiadł drugi kościół. Był niższy, o świeżych tynkach. Zdawał się tulić do
urwistej ściany katedry. Jego ciężkie dołem mury wyżej nabierały lekkości krągłych, miękkich
kształtów, obcych otaczającym je budowlom.
Na schodach kościoła siedziało kilku żebraków okutanych w łachmany. Zabełkotali na widok
wchodzących.
Oczy kłuły, gdy opuściwszy rozbłyszczaną zimowym słońcem ulicę zanurzyli się w głąb
ciemnego przedsionka. Musieli się zatrzymać i poczekać, aż pod powiekami przestaną wirować
złociste plamy. Obok wejścia stały dwie kamienne figury zwierząt: lwa i niedźwiedzia. Potem
były drzwi prowadzące do kościoła. Przyklęknęli na chwilę na progu, pochylili głowy. W głębi
przedsionka odnaleźli niską furtę, a przy niej małe okienko. Gdy zapukali, wyjrzała stamtąd
ostrzyżona głowa.
— A co tam? Skąd Bóg prowadzi?
— Laudetur Jesus Christus. Jesteśmy braćmi zakonnymi. Przyjechaliśmy...
— In saecula. Zaraz otwieram.
Drzwi uchyliły się ze skrzypnięciem. Przez chwilę jeden drugiemu ustępował pierwszeństwa.
Hugh w końcu uległ i wszedł pierwszy. Na jego widok braciszek odźwierny cofnął się,
zaskoczony. Tu, w Polsce, ludzie nie nawykli do oglądania zakonników z brodą przystrzyżoną
po hiszpańsku w szpic. Za ojcami wcisnął się chłopak, który niósł ich rzeczy. Stłoczyli się
w ciasnym korytarzyku. Ale brat furtian otworzył spiesznie drzwi do małego wyziębionego
parlatorium. Schyliwszy się do ojca Konstantego, powiedział:
— Proszę ojca tutaj. Idę zaraz powiedzieć ojcu superiorowi. A wolno wiedzieć, skąd ojciec
przybywa? I ten... — dorzucił ciszej, wskazując ruchem głowy na Hugha.
— Powiedzcie, bracie, że przyjechał ojciec Kraszewski z Krakowa. A to jest ojciec
Palmer, także z naszego zgromadzenia. Cudzoziemiec. Nie zna naszego języka.
Przybywa z Rzymu...
Oczy furtiana utkwione były w Hughu. Przez chwilę wahał się, lecz posłuszeństwo
zakonne wzięło górę i schylił się także do ręki tego tak dziwnie wyglądającego ojca. Ale
i dalej przyglądał mu się ciekawie. Przybyły był młody, wysoki, delikatny z wyglądu. Miał
jasne włosy, błękitne oczy, różowe policzki.
— Aż z Rzymu?... — powtórzył z podziwem braciszek.
Skłonił się i wyszedł. Grube mury zadzwoniły echem oddalających się kroków. Potem
cisza zamknęła się na nowo.
Ojciec Kraszewski usiadł na ławie. Był młody, dobrej tuszy. Wyciągnął daleko przed siebie
zmęczone nogi. Jego towarzysz spacerował wolno po parlatorium i rozglądał się. Sklepienie
zwisało nisko, zdawało się przygniatać czoła. Od ścian wiało chłodem. Było mroczno —
wstawione w gruby mur okno o malutkich szybkach przepuszczało niewiele światła. Na
jednej ze ścian wisiał krucyfiks, a pod nim palił się olejny kaganek. Po przeciwnej stronie
połyskiwał obraz malowany na blasze. Z przodu nie było na nim nic widać i dopiero gdy się
spojrzało z boku, widziało się, jak z mrocznego tła wynurza się łysa czaszka, a pod nią
półprzykryte powiekami oczy i usta o zaciśniętych mocno wargach. Założyciel i tu także —
w tej mieścinie między lasami — czuwał nad stworzonym przez siebie dziełem.
Nie czekali długo. Znowu zadzwoniły kroki na kamiennej posadzce. Braciszek odźwierny
uchylił drzwi i w progu stanął niski zakonnik. Był to superior. Stąpał prędko, miał ru chy
nagłe; witając się przysiadał i obracał gwałtownie, aż furkotała sutanna. Objął ojca
Konstantego i ucałował go w ramię.
— Co za gość! Cieszę się, że ojca widzę. A tak wypatrywaliśmy kogoś z Krakowa. Zaraz
będzie nam musiał ojciec o wszystkim opowiedzieć. Nasi ojcowie prawie chorzy z
ciekawości. Książę już jest?
— Właśnie przyjechał z Piotrkowa, gdyśmy wyjeżdżali...
— A Maksymilian?
Kręci się, szuka sojuszników... Ale ojciec superior pozwoli, że o tym za chwilę. Chciałem
wpierw przedstawić...
— Słusznie, słusznie... — wyciągnął obie ręce do :Hugha. Przyciągnął go do siebie i także
pocałował w ramię.
- Już mi mówił brat furtian, że mamy gościa aż z Rzymu. A w jakim języku mogę do ojca?
— zapytał po łacinie.
Palmer uśmiechnął się uprzejmie. Starał się tym uśmiechem pokryć swą nieumiejętność
odpowiadania w sposób równie wylewny na serdeczność tutejszych ludzi.
- Możemy po łacinie, możemy po włosku lub francusku. Bo angielskiego ojciec pewno nie
zna...
— To ojciec Anglik? Ano po angielsku rzeczywiście ani w ząb. I po włosku nietęgo... To
już niech będzie mowa Wergiliusza.— Zwrócił się po polsku do Karszewskiego: — Ojciec
jest Anglikiem, ale przybywa z Rzymu?
— Z angielskiego kolegium w Rzymie.
— Do nas?
— Nie. Przejazdem tylko. Wysyłają go tam, do nich... Superior spojrzał na młodszego
zakonnika. W jego wzroku
błysnęły równocześnie podziw i współczucie. Znowu przeszedł na łacinę:
— Ale tu u nas znajdzie się ktoś, kto potrafi mówić z ojcem w jego rodzinnym języku.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin