Ringo John-Posleen 7-Warta na Renie.pdf

(1695 KB) Pobierz
Ringo John-Posleen 7-Warta na Renie
John Ringo
Tom Kratman
WARTA NA RENIE
Watch On The Rine
Tłumaczenie: Przemysław Bieliński
Dziedzictwo Aldenata 5
GTW
Prolog
Villers Bocage, 12 czerwca 1944
Żołnierz był ubrany na czarno. Na prawym wyłogu jego kołnierza widniały srebrne
błyskawice; na lewym lśniły trzy rozetki Hauptsturmführera – inaczej kapitana – Schützstaf-
feln , SS.
Stał we włazie czołgu Tygrys I, patrząc przez lornetkę na ciemne pole bitwy. W półm-
roku widział spaliny wydobywające się z silników wrogiej kolumny pancernej, zatrzymanej
na drodze w dole. Naliczył około dwudziestu pięciu nieprzyjacielskich pojazdów, trans-
porterów półgąsienicowych i czołgów. Prawdopodobnie było ich więcej. Tego właśnie się
spodziewał. Był nieporuszony.
Chociaż stał samotnie i jego czołg był sam, żołnierz w czarnym mundurze nie znał
strachu. Jeśli kiedykolwiek poznał prawdziwe przerażenie, nie było nikogo, kto mógłby o
tym zaświadczyć. Jego towarzysze nigdy tego nie widzieli, a bardzo niewielu wrogów
mogłoby to wykryć, nawet gdyby przeżyli.
Z tego, co widział, jak dotąd nieprzyjaciel nie wykrył również jego czołgu.
Podjęcie decyzji zajęło mu zaledwie kilka chwil. Kierowca odpalił silnik z rykiem
zagłuszonym przez warkot pracujących na jałowym biegu nieprzyjacielskich silników i
ruszył w stronę polnej drogi, na lewo od wrogiej kolumny. Strzelec Wohl już obracał wieżę w
prawo.
– Zdejmij pierwszego, Baltazar – rozkazał dowódca.
– Transporter? – spytał z niedowierzaniem Wohl. – Nie może nam nic zrobić.
– Wiem. Ale zablokowanie drogi może nam pomóc.
– Ach... Rozumiem, Herr Hauptmann – odparł Wohl, nachylając się z powrotem
nad celownikiem. – Chodź, maleńka... – szepnął. – Jeszcze kawałeczek... Cel! – krzyknął do
mikrofonu.
Ognia.
492225280.002.png
Osiemdziesięcioośmiomilimetrowa armata L56 rzygnęła dymem i płomieniami. Jadący
na czele brytyjskiej kolumny transporter półgąsienicowy obróciło gwałtownie w poprzek
drogi, przez co całkowicie ją zablokował. Pojazd zajął się ogniem i zaczęły z niego buchać
kłęby dymu.
Tygrys z rykiem ruszył naprzód, a jego armata siała śmierć i zniszczenie z niewiary-
godną szybkością. Każdy pocisk rozwalał czołg, gąsienicowy Bren Carrier albo transporter. Z
tej odległości Wohl po prostu nie mógł spudłować. Wróg, zastawiony zniszczonym półgąsi-
enicowcem, nie mógł nacierać. Na wąskiej, otoczonej drzewami drodze nie mógł też się co-
fać. Mógł tylko umierać.
Na drogę wjechał pojedynczy czołg przeciwnika. W wyścigu z czasem dwie wieże i
armaty zaczęły się do siebie obracać. Chociaż Wohl lekko zadrżał, jego dowódca nawet nie
drgnął. Tygrys okazał się szybszy i kolejny brytyjski czołg eksplodował w ogniu i dymie.
Droga do miasta była otwarta. Chociaż teren zabudowany był dla czołgu śmiertelną
pułapką, dowódca nie czuł strachu. Kazał kierowcy jechać do miasteczka. Tam Tygrys spot-
kał jeszcze trzy brytyjskie czołgi. Bum... bum... bum... i zostały zamienione w zwęglony,
pokrwawiony złom.
Kiedy droga i miasto były już zasłane zniszczonymi pojazdami oraz umierającymi i
zabitymi ludźmi, dowódca wycofał się, by uzupełnić paliwo i amunicję. Siódma Brytyjska
Dywizja Pancerna została zatrzymana przez samotny czołg; przez odwagę i siłę woli jednego
człowieka. Niedługo zamierzał powrócić tu z posiłkami, by zlikwidować do reszty pancerną
szpicę natarcia.
Chociaż został mu tylko miesiąc życia, tego właśnie dnia, w tym nieistotnym miastec-
zku, Michael Wittman dostąpił nieśmiertelności.
W nieodległej przeszłości
Chociaż dym w pokoju pochodził nie z palonego tytoniu, lecz kadzidła na Ołtarzu
Łączności, i chociaż istoty biorące udział w spotkaniu, odziane w połyskujące, przypomi-
nające tuniki stroje, miały delikatne, pociągłe rysy, spiczaste uszy i zęby jak szpilki, każdy
członek zarządu dowolnej korporacji natychmiast dostrzegłby, że zebrała się tu niezrównana
ekonomiczna i polityczna potęga.
Istoty – nazywano je „Darhelami” – siedziały wokół okrągłego stołu narad. Wszystkie
były przywódcami najważniejszych klanów składających się na ich gatunek. Stół – rzadki i
cenny mebel z opalizującego drewna, pochodzącego z mało znanej i skąpo zasiedlonej
planety – świadczył o bogactwie zebranych. Fotel każdego członka zgromadzenia został zbu-
dowany przez rzemieślniczych mistrzów Indowy pod wymiary i kształt ciała konkretnego
osobnika.
Za każdym z darhelskich panów stał służący Indowy – zważywszy na niuanse galaks-
jańskiego systemu prawnego i gospodarczego, można by go równie dobrze nazwać „niewol-
nikiem” – gotowy zaspokoić każdą jego potrzebę i zachciankę. Chociaż niektórzy Darhe-
lowie być może zdawali sobie z tego sprawę, większość pozostawała w błogiej nieświado-
mości, że ich służący, nigdy nie pogodzeni ze swoim niewolniczym statusem, byli jednym z
głównych źródeł informacji dla Bane Sidhe, wszechgalaktycznego spisku mającego na celu
strącenie Darhelów z ich pozycji panów wszelkiego stworzenia.
Przed każdym fotelem unosiła się holograficzna projekcja, widoczna tylko dla
siedzącego na tym miejscu. Mimo dostępności informacji o stratach wśród mieszkańców –
głównie porośniętych zielonym futrem pokornych Indowy – planet padających ofiarą
zębatych paszcz najeźdźców, niewielu Darhelów chciało na nie patrzeć. Nie był to objaw ich
492225280.003.png
przewrażliwienia. Darhelom straty Indowy były po prostu obojętne. Skoro w Federacji było
ich osiemnaście bilionów, śmierć kilku czy nawet kilkuset miliardów nie miała znaczenia.
Ale zyski? Straty? To właśnie były kluczowe i niezwykle istotne dane, które wyświet-
lały holograficzne projekcje.
– Na Panów Stworzenia! – wybuchnął jeden z Darhelów, uważnie wpatrując się
w swój hologram. – Strata kapitału poświęconego na tę inwazję jest nie do przyjęcia! Zru-
jnowane fabryki! Zmniejszone zyski! Zachwiany handel! Nie można tego dłużej tolerować!
Należy to jak najszybciej przerwać.
Darhel niemal dał się ponieść niestosownemu i niebezpiecznemu wybuchowi; opuścił
głowę i zmusił się do spokojnego oddechu, zaczynając recytować mantrę, by zwalczyć linta-
tai , rodzaj katatonii, na którą Darhelowie byli wyjątkowo podatni, a która nieodmiennie
prowadziła do śmierci.
Ghin, pierwszy między równymi wśród obecnych, cmoknął cicho, pogrążony w
myślach. Ci młodzi, zwłaszcza z klanu Urdan, tak łatwo się emocjonują. Przez pół życia do-
prowadzają się na skraj lintatai , drugie pół dochodzą do siebie. Nie po raz pierwszy Ghin
zżymał się na system kontroli nad galaktyką, który pozwalał nawet trzeciorzędnym Darhelom
gromadzić bogactwa i władzę kosztem Indowy. Oczywiście nie przejmował się ani trochę
samymi Indowy. Współczuł jednak odrobinę znajdującemu się w ciężkiej sytuacji klanowi
Urdan. Wiedział, że są obiektem wielu nacisków. I że mają tendencję do wydawania na świat
zbyt wielu trzeciorzędnych umysłów.
Niezależnie od swoich przemyśleń Ghin wiedział, że jego rolą jest przewodzić.
– Nie obawiajcie się straty kapitału. Jeśli powinniście się czegoś obawiać, to
eksterminacji naszego ludu, jeżeli tej posleeńskiej plagi nie uda się zatrzymać.
Przywódca Urdan podniósł wzrok, przerywając walkę z katatonią i śmiercią, po to
tylko, by zapytać:
– A co w tej sprawie robicie?
Jego głowa natychmiast znów opadła, a usta wróciły do powtarzania ratującej życie
mantry.
– Wszystko co się da – odparł spokojnie Ghin. – Armie i floty barbarzyńskich
najemników, ludzi, już walczą na pograniczu, miejscami nawet przesuwają front. Prognozy
wskazują, że przy obecnym stosunku sił i możliwości wyhodowania większej liczby ludzkich
najemników z ich dzieci, które przyjęliśmy jako naszych... gości... będziemy w stanie
stosownie się zabezpieczyć do czasu, aż ta plaga przeminie. Zadbamy o siebie.
Machnął ręką i wszystkie hologramy wyświetliły mapę federacyjnego sektora galak-
tyki; układy, które padły już pod naporem najeźdźców, były czerwone, federacyjne – niebi-
eskie. Mapę otaczały statystyki zysków i strat, tak ukochane przez darhelskich kupców i
bankierów.
– Obrzydliwość – mruknął Urdan. – Jakim prawem obciążasz nas absurdalnymi
stawkami, których żądają ci barbarzyńcy? Jestem odpowiedzialny przed moimi udziałow-
cami i inwestorami. Koszt utrzymania tych ludzi jest zbyt duży. Powinni przyjąć stawki In-
dowy i być wdzięczni.
Ghin zgadzał się z tym ostatnim twierdzeniem. Arogancja ludzi była wprost niebywała.
– To wina najliczniejszego z podgatunków ludzi, zwanego przez nich Chińc-
zykami – odparł.
Zaczynał odczuwać gniew na ludzką arogancję. Zdławił go jednak bezlitośnie; lintatai ,
gdyby już w nią wszedł, była dla Ghina tak samo niebezpieczna, jak dla każdego Darhela.
492225280.004.png
– Ludzie zwani Chińczykami dokonali obliczeń i ustalili, że proponowane przez
nas stawki są o wiele niższe niż te, na które moglibyśmy się zgodzić. Wraz z pozostałymi
barbarzyńcami po prostu odmówili nam pomocy, dopóki nie złożyliśmy im lepszej propo-
zycji. Oczywiście zapłacilibyśmy i trzy razy więcej niż zażądali – dokończył z przebiegłym
uśmiechem. – Ale oni tego nie wiedzieli. Cieszcie się, że koszty są takie niskie. Mogłoby być
o wiele gorzej. I bądźcie spokojni, moje wydatki były jeszcze większe niż wasze. Mam też
plan, by ci Chińczycy odpowiedzieli za swoją bezczelność.
Z wciąż pochyloną głową – bo rzeczywiście był niebezpiecznie bliski lintatai – Urdan
podniósł wzrok i spojrzał na hologram.
– I jeszcze jedno. Widzę, że granica jest wyraźnie zaznaczona. Dlaczego ludzcy
najemnicy zostawili ten sektor otwarty, skoro Posleeni przeciskają się tamtędy całą masą?
W odpowiedzi Ghin zaledwie się uśmiechnął.
Bliżej teraźniejszości
Statek tunelowy tętnił życiem i świadomością celu: życie dla Po’oslen’ar, Ludu Stat-
ków, i śmierć dla wszystkich, którzy staną im na drodze.
Athenalras rozmyślał, pełen dumy i zadowolenia, przyglądając się przyrządom po
trzykroć przeklętych Aldenat’; oprócz niego samego mało kto z Ludu pojmował ich
działanie. Wokół niego krzątali się kenstainowie, kilku kessentaiów i minimalna liczba
rozwiniętych normalsów, konieczna do kierowania kulą bojową. Większość Ludu spoczywała
nieprzytomna i zahibernowana – a co ważniejsze, nie jedząca – głębiej w trzewiach statku.
Wszystko szło dobrze, a Lud podążał drogą do kolejnego podboju na długiej i ognistej
ścieżce gniewu i wojny.
– Panie? – zapytał jeden z kessentaiów, Ro’moloristen, z czymś pomiędzy
szacunkiem a podziwem. – Mam informacje, których żądałeś.
– Daj mi je, młodzieńcze – rozkazał krótko starszy wiekiem i stopniem.
– Ten półwysep wystający w kierunku przeciwnym do kierunku obrotu celu wy-
gląda na najlepszy dostępny obszar lądowania. Jest zaludniony, bogaty w przemysł i obrobi-
one metale, żyzny i płodny. Byłby doskonałym miejscem dla Ludu z naszego klanu... do
chwili, oczywiście, kiedy przyszłaby pora wyruszyć dalej.
Kessentai zawahał się; jego wódz skinął mu głową.
– Bogaty i płodny, ale...
– To dziwne miejsce ta „Europa”, jak je nazywają. Zjednoczona i podzielona.
Mądra i bezmyślna. Odważna i lękliwa. Nie mająca znaczenia w czasie pokoju, jak twierdzą
archiwa, do których dotarliśmy, ale potencjalnie groźna w boju.
Starszy nastroszył grzebień.
– Czy są gorsi od szarych threshkreen z Diess? Metalowych threshkreen z Ker-
len? Czy są gorsi od przeklętych thresh z mniejszego kontynentu, którzy pokonali w boju
nasze pierwsze lądowanie i nawet teraz opierają się Ludowi ogniem i krwią?
Młodszy Wszechwładca opuścił wzrok, odpowiadając.
– Mój panie... To są właśnie szarzy threshkreen, to ich dom. A istoty z
mniejszego kontynentu? To potomkowie kolonistów, bardzo podobnych do Ludu, którzy
opuścili swoje pierwotne siedziby i wyruszyli do nowych i niemal pustych miejsc, niszcząc i
eksterminując thresh, których tam zastali.
Wódz zjeżył się, rozpościerając grzebień.
– A więc chcesz powiedzieć, młody Ro’moloristenie, że podbój tego miejsca, tej
Europy, jest zbyt trudnym zadaniem dla Ludu, zbyt trudnym dla mnie?
492225280.005.png
– Nie! Mój panie, nie! – przeprosił pospiesznie młodszy kessentai. – To da się
zrobić. Ale musimy podejść do sprawy ostrożniej niż zazwyczaj. Musimy zdobyć przyc-
zółek... albo może dwa, jak sądzę. Tam rozbudujemy nasze siły, zanim dokonamy podboju
reszty. Spójrz, panie. Tu są moje zalecenia.
Wszechwładca przesunął szponami nad aldenatańskim ekranem.
Ułagodzony nieco Athenalras spojrzał na monitor.
Rozumiem. Proponujesz, żebyśmy wylądowali tutaj, na wschodzie, na równ-
inie...
– Nazywają to Polską, panie.
– Polską? – powtórzył Athenalras. – Barbarzyńska nazwa – prychnął.
– W rzeczy samej – zgodził się Ro’moloristen. – Thresh z tej barbarzyńskiej
krainy, Polski, mają opinię groźnych w walce, chociaż sukcesy odnosili niewielkie.
– A drugie lądowanie?
– Tę krainę nazywają Francją. I znów ich reputacja na Ścieżce Gniewu jest do-
bra, a mimo to również odnosili niewielkie sukcesy.
– Nie rozumiem, pisklaku. Proponujesz, żebyśmy wylądowali w dwóch miejs-
cach, w których thresh są groźni w boju, ale nie odnoszą sukcesów? Po prostu tego nie po-
jmuję.
– Czasami, mój panie – odparł Ro’moloristen – można być potężnym na Ścieżce
Gniewu, a mimo to przegrać, bo jest ktoś inny, jeszcze potężniejszy. – Młody Wszechwładca
dotknął ekranu pazurem. – Tutaj. To jest to miejsce. Dom odzianych w szarość thresh.
Kraina, która usuwa w cień threshkreen Francji i Polski. Kraina, na którą musimy przygo-
tować inwazję, jakiej Lud jeszcze nie widział.
A jak się zwie ta straszliwa kraina, pisklaku?
Mój panie, jej thresh nazywają swój dom „Deutschland”.
◄► CZĘŚĆ I ◄►
Mögen andere von ihrer Schande spreche, Ich Spreche
von der meinen. O’ Deutschland bleiche mutter! Wie
haben deine Söhne dich zugerichtet Dass du unter dem
Völken sitzest Ein Gespörtt oder eine Furcht!
Bertolt Brecht, 1933
1
Fredericksburg, Wirginia, 11 listopada 2004
Śnieg osiadał na policzkach i brwiach, zakrywając z wolna scenę grozy czystym białym
kocem. Białe płatki spadały na włosy mężczyzny, który sam był blady jak śnieg. I zgarbiony.
Przygięty ciężarem lat i troskami swego ludu, spoczywającymi na jego starym, umęczonym
grzbiecie.
Bundeskanzler odwrócił wzrok od ohydnego, zasypywanego śniegiem widoku.
Wystarczyło, że widział to niegdyś tętniące życiem, zabytkowe miasto starte z powierzchni
ziemi, jakby nigdy nie istniało. A lista ofiar... Tak olbrzymia lista ofiar... armii państwa o
wiele potężniejszego niż jego własne. Kanzler zadrżał ze strachu o swój kraj, swoją kulturę i
swój lud.
492225280.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin