Karol May - Podziemny labirynt [pl].pdf

(1226 KB) Pobierz
Podziemny labirynt
K AROL M AY
P ODZIEMNY LABIRYNT
O DKRYCIA
Niesłychane, szybko po sobie następujące wydarzenia ostatnich dni, w samej Ortry i jej
okolicach, katastrofa kolejowa, zdumiewające spotkanie na miejscu wypadku, a także ważne
uczucia i myśli związane z młodą i piękną dziedziczką zamku, w którym mieszkał, zmuszony
do ukrywania się pod maską ułomnego nauczyciela domowego — wszystko to sprawiało, że
doktor Müller bardzo pragnął chwili samotności. Po południu owego dnia, w którym wydarzyła
się tragedia, udał się w najodleglejszy zakątek parku zamkowego i usiadł na stojącej tam
samotnie ławce, aby podumać nad sobą i światem.
Siedział pogrążony w głębokich rozmyślaniach.
Nie trwało to jednak długo, bo wkrótce został przywołany do rzeczywistości zbliżającymi
się krokami. Rozejrzał się i ujrzawszy Deephilla, wstał na powitanie.
— Chyba już się dzisiaj widzieliśmy? — spytał Deephill, unosząc kapelusz.
— Tak, monsieur. Nazywani się Müller i jestem wychowawcą młodego barona.
— Pozwoli pan, że na chwilę usiądę obok?
Müller skłonił się.
— To dla mnie zaszczyt. Pan, jako gość państwa, nie musi tutaj o nic prosić!
— O nie — roześmiał się Deephill. — Pogląd, że wychowawca stoi niżej pod względem
towarzyskim, od tego, który go zatrudnia tak popularny tutaj, jest dla nas Amerykanów
zupełnie obcy.
— Ameryka jest godna zazdrości. To kraj, który skończył z tymi śmiesznymi uprzedzeniami
klasowymi.
— Człowiek, któremu powierzam wychowanie, a więc szczęście i przyszłość moich dzieci,
nie może przecież być gorszy ode mnie.
— Niech pan spróbuje powiedzieć to innym!
— Pana westchnięcie wskazuje na to, że nie czuje się pan tutaj szczęśliwy?
— Jestem zadowolony — odpowiedział powściągliwie Müller,
— Co nazywa pan zadowoleniem? Zadowolenie to tylko półśrodek. Nie jest pan zbyt
wymagający.
— Moja droga życiowa została już określona. Wykonuję to, co do mnie należy i ufam Bogu.
Deephill spojrzał mu uważnie prosto w oczy.
— Czy, sadząc po nazwisku, jest pan Niemcem?
— Tak.
1
— Tylko Niemiec może tak mówić. Co panu pomoże Bóg, jeżeli pan sam nie potrząśnie
sobą?
Müller roześmiał się.
— Niech się pan nie martwi, my Niemcy mamy także swoje dążenia.
— Do czego? Do ideałów?
— To, co idealne przynosi czasami więcej szczęścia niż to, co materialne.
— A jednak, niech mi pan tego nie weźmie za złe, nienawidzę tych idealnych Niemców;
zniszczyli mój ideał. Dokąd oni zmierzają? Wie pan? Może mi pan powiedzieć?
— W jakiej dziedzinie?
— Pomówmy najpierw o polityce.
— Na tym się nie znam.
— Tak też myślałem. Panowie wychowawcy wszędzie czują się jak u siebie w domu, tylko
nie w polityce, podczas gdy każdy obywatel innego narodu czuje się zobowiązany do tego, aby
akurat w tej dziedzinie czegoś dokonać.
— Hm! Często poniewczasie.
Oczy Deephilla rozbysly złowrogo.
— Panie, chce mnie pan obrazić?
Müller spojrzał na niego zdziwiony.
— Obrazić? — powiedział. — Skąd to panu przyszło do głowy?
— Sprzeciwia mi się pan!
— Czyżby zwykły sprzeciw stanowił obrazę?
— Tak to zabrzmiało.
Monsieur, pan nie jest Amerykaninem.
— A kim by innym?
— Francuzem, i to Francuzem z południa, może nawet Korsykaninem.
— Skąd pan wziął to przypuszczenie?
— Pańskie rysy i gwałtowność charakteru na to wskazują. Traktuje pan jako obrazę to, że
pozwoliłem sobie mieć odmienny pogląd, nie zważając przy tym na to, że to pan wcześniej
uraził mnie do żywego.
— Ja pana?
— Mówiąc, mnie Niemcowi prosto w twarz, że nienawidzi pan Niemców.
— Jeszcze wolno mówić prawdę.
— Jeśli tylko nie jest obraźliwa; inaczej powinno się ją raczej przemilczeć lub ze zwyczajnej
uprzejmości złagodzić. Nie zawsze też jest bezpiecznie mówić takie rzeczy.
2
— Bezpiecznie? Sądzi pan, że moja otwartość może mi zaszkodzić?
— Oczywiście!
— Kto mógłby mi zaszkodzić?
— Każdy, kogo uczyni pan swoim wrogiem może panu zaszkodzić bardziej, niż wszyscy
pańscy znaczący i wpływowi przyjaciele pomóc.
Na ustach Deephilla pojawił się dwuznaczny uśmieszek i przez parę chwil obserwował
bacznie Müllera.
— Zajmijmy się więc tym konkretnym przypadkiem. Obraziłem pana, czy chce mi pan więc
zaszkodzić?
Müller podniósł oczy na Amerykanina i przez jakiś czas przyglądał mu się poważnie, potem
wzruszył ramionami.
— Zemściłbym się tym, że nie zajmowałbym się panem dłużej. Powiedział to tak znacząco,
że tylko nieuważny słuchacz nie mógł tego nie usłyszeć.
— Nie rozumiem pana — powiedział Deephill potrząsając głową. — Co pan ma na myśli?
— A jest to tak wyraźne i zrozumiałe. Jeśli zaszkodziłbym panu, nie zwracając na pana
uwagi, to…
— Zaczynam rozumieć! Sądzi pan, że to, iż się pan mną zajmuje działa na moją korzyść?
— Tak jest! Deephill zdumiał się.
— Inaczej mówiąc, ukrywa pan jakąś tajemnicę. Może mi się pan przysłużyć zdradzając mi
ją, a zaszkodzić przemilczając.
Müller zaśmiał się dziwnie.
— Możnaby pomyśleć, że jest pan czymś w rodzaju dyplomaty. Ci panowie wietrzą w
każdym słowie jakąś tajemnicę.
— Ale tutaj chodzi chyba rzeczywiście o jakąś tajemnicę. Znam się na ludziach i nie wydaje
mi się pan człowiekiem, który z próżności albo dla zabawy wyraża się dwuznacznie. Mam
rację?
— Możliwe, że pan sam jest ową tajemnicą! — powiedział już łagodniej Müller.
— Albo pan? — Amerykanin zmierzył wzrokiem Müllera, który nawet nie starał się
zachowywać wobec obcego szczególnie ostrożnie. — I mam wrażenie, że już gdzieś pana
widziałem.
— Nigdy nie byłem w Ameryce.
— Nie tam.
— Ani w południowej Francji.
3
— Myślę, że widziałem nie pana, ale kogoś o pańskich rysach, takich znajomych i
swojskich.
— Swojskich? U Niemca, którego pan nienawidzi!?
— A jednak! Chciałbym wszakże dodać, że nie żywię nienawiści do wszystkich Niemców!
Ma pan tego rodzaju rysy, które już kiedyś zrobiły na mnie przyjemne wrażenie albo… już
wiem!
Chwycił Müllera za rękę odwrócił go tak, że jego twarz znalazła się koło jego twarzy.
— Tak! — powiedział. — Mam! Nie mogę się mylić. Są to te same rysy, tylko ostrzejsze,
wyrazistsze, jednym słowem bardziej męskie. Był pan w Anglii?
— Nie.
— A ma pan tam krewnych?
— Także nie.
Müller domyślał się, co ten chce powiedzieć, ale zachował obojętny wyraz twarzy.
— Czyżbym był do kogoś do złudzenia podobny?
— Tak.
— Mogę spytać do kogo?
— Do pewnej damy.
— Do pańskiej znajomej?
— Właściwie nie, chociaż znam ją z widzenia, a nawet z nią rozmawiałem. Pan także ją
widział. Czy przypomina pan sobie miss de Lilla, tę Angielkę, która dzisiaj ze mną zajmowała
się opatrywaniem rannych w wypadku kolejowym?
— Tak. Przeważnie przebywała w towarzystwie baronówny Marion.
— Jechała ze mną w pociągu z Trieru i to ja miałem szczęście ją uratować. Jest pan do niej
podobny, teraz już wiem na pewno.
— Pan żartuje, sir!
— Nie. Ta dama zrobiła na mnie głębokie wrażenie i z pewnością pańskie podobieństwo do
niej sprawia, że nie widzę w panu Niemca.
— A więc jestem tej damie bardzo zobowiązany. — doktor skłonił się kpiąco.
— Niech pan nie będzie taki przewrażliwiony — powiedział Deephill.
— Och, wychowawcy zapominają o wrażliwości. Ale muszę się dokładniej przyjrzeć tej
damie, do której jestem tak podobny. Zna pan jej pełne nazwisko?
Miss Harriet de Lilla z Londynu. Jestem przekonany, że spotkają pan na zamku i to
prawdopodobnie jeszcze dzisiaj wieczorem.
— Jestem bardzo ciekaw.
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin