DANIEL PENNAC
MAŁA HANDLARKA
PROZĄ
(Przełożył: Małgorzata Cebo-Foniok )
AMBER
1997
I
STANOWISKO KOZŁA
- Ma pan rzadką wadę, Malaussene:
pan współczuje bliźnim.
1
Wszystko zaczęło się od tego, że nagle, tak ni stąd, ni zowąd, przemknęło mi
przez
głowę zdanie: Śmierć to proces prostoliniowy. Ot, taka pokrętna złota myśl,
jakie zazwyczaj
spotyka się w tekstach angielskich: Death is a straight on process... coś w tym
stylu.
Właśnie zastanawiałem się, gdzie też mogłem to przeczytać, gdy do mojego
gabinetu
wtargnął olbrzym. Jeszcze drzwi nie zdążyły za nim trzasnąć, a już nachylał się
nade mną:
- Malaussene to pan?
Gigantyczny szkielet, a na nim równie gigantyczna niekształtna masa. Kości jak
maczugi, a na czubku łysego czerepu kępki nastroszonych włosów.
- Beniamin Malaussene to pan?
Wygiął się w łuk nad moim warsztatem pracy i uwięził mnie w fotelu,
rozpłaszczywszy na poręczach swe ogromne łapska. Prehistoria w ludzkiej postaci.
A ja,
wtłoczony w oparcie, z głową zapadającą się między ramiona, doprawdy nie byłem
zdolny
powiedzieć, czy ja jestem ja. Zastanawiałem się tylko, gdzie, u diabła, mogłem
przeczytać
nieszczęsne zdanie: Śmierć to proces prostoliniowy, czy było po angielsku, po
francusku, czy
przełożone z innego języka...
Wtedy właśnie postanowił podnieść mnie do swego poziomu: jednym ruchem porwał
nas - mój fotel oraz mnie - i ustawił przed sobą na biurku. Ale nadal górował
nad sytuacją o
dobrą głowę. Przez krzaczaste brwi dzikim okiem dzika rył moje sumienie, tak
jakby akurat w
nim zgubił klucze.
- Pana bawi dręczenie ludzi?
Miał zaskakująco dziecinny głos z nutką boleści, która usiłował straszyć.
- Bawi, co?
A ja, na wysokościach, na moim tronie, niezdolny byłem myśleć o czymkolwiek
innym, tylko o tym niewydarzonym zdaniu. Żeby choć było ładne! Ale przecież to
szmira.
Pewnie jakiś Francuz pozował na Amerykańca. No dobrze, tylko gdzie ja je
wyczytałem?
- Nigdy się pan nie boi, że ktoś przyjdzie i mordę panu skuje?
Ręce zaczęły mu drżeć. Przekazywały poręczom mojego fotela potężne wibracje
krzepkiego cielska, które przypominały pomruk bębna zapowiadającego trzęsienie
ziemi.
Żywioł rozszalał się na dźwięk dzwonka. Zadzwonił telefon. Ach, te ładniutkie,
płynne modulacje dzisiejszych telefonów, telefonów z pamięcią, telefonów z
programami,
eleganckich telefonów, dyrektorskich dla wszystkich...
Telefon eksplodował pod pięścią olbrzyma.
- Stul pysk!
Przed oczami zamajaczyła mi wizja mojej szefowej, królowej Zabo, w jej gabinecie
na
górze, ze słuchawką w ręce, pod ciosem olbrzymowej maczugi zapadającej się w
mokiet aż
po pas.
Tymczasem gość schwycił moją piękną lampę, częściowo podszywającą się pod styl
dyrektoriatu, i przełamał jej nóżkę z egzotycznego drewna na swym kolanie, po
czym zapytał:
- A że pewnego dnia jakiś facet wpadnie do pańskiego gabinetu i wszystko tu
rozniesie, to akurat panu nigdy nie zaświtało we łbie, co?
To był akurat typ furiata, u którego gest zawsze poprzedza słowo. Nim zdołałem
odpowiedzieć, podstawa lampy, odzyskawszy swą pierwotną funkcję maczugi z buszu,
spadła
na komputer, którego ekran rozprysnął się bladymi odłamkami. Dziura w pamięci
świata. Ale
mój olbrzym, bynajmniej nie usatysfakcjonowany tym faktem, dopadł jeszcze
konsolę i rąbał
ją tak długo, aż powietrze zostało przesycone wirującymi pierwiastkami, rodem z
chaosu
sprzed stworzenia nieba i ziemi.
Na litość boską, jeśli pozwolę mu dalej tak się szarogęsić, to niebawem ani
chybi
wylądujemy w prehistorii.
Mną przestał się zajmować. Przewrócił biurko panny Macon, sekretarki, kopniakiem
wybił pod sufit szufladę wypchaną spinaczami, pieczątkami oraz lakierami do
paznokci, która
następnie rozpadła się między oknami. Potem, uzbrojony w popielniczkę, już ze
czterdzieści
lat wdzięcznie kolebiącą się na półkolistej ołowianej nóżce, metodycznie
zaatakował
bibliotekę z przeciwka. Dobrał się do książek. Ołowiana podstawka dokonywała
dzieła
zniszczenia. Gość miał instynkt praojców we władaniu bronią. Przy każdym ciosie
wydawał
dziecinny jęk, krzyk niemocy, taki jakie pewnie komponują się w muzykę
towarzyszącą
zazwyczaj zbrodni w afekcie: roztrzaskuję żonie głowę o ścianę, pochlipując przy
tym jak
smarkacz.
Książki szybowały w górę i padały martwe.
Niewielki miałem wybór wśród sposobów przerwania masakry.
Wstałem. Obiema dłońmi chwyciłem tacę z kawą, którą przyniosła Macon, żeby
osłodzić mi życie po poprzednich malkontentach (ekipa sześciu drukarzy, wylanych
moją świętą szefową na zbitą twarz za to, że oddali robotę w sześć dni po
terminie), i
cisnąłem w oszkloną bibliotekę królowej Zabo, gdzie wystawione są najcenniejsze
tomy.
Puste filiżanki, do połowy napełniony dzbanek, srebrna taca i odłamki szyb
sprawiły
wystarczający raban, by mój klient znieruchomiał z popielniczką nad głową i
odwrócił się do
mnie.
- Co pan wyprawia?
- To, co pan, włączam się do rozmowy.
I posłałem mu nad głową kryształowy przycisk do papieru, ofiarowany mi przez
Klarę
na ostatnie urodziny. Przycisk w kształcie psiego łba, nieco przypominającego
Juliuszowy
(przepraszam, Klaro, wybacz, Juliuszu), zeszpecił podobiznę starego Talleyranda-
Perigorda,
tajnego założyciela Wydawnictwa Talion w czasach gdy, tak jak dziś, wszyscy
naokoło
potrzebowali papieru po to, by ze wszystkimi naokoło załatwiać porachunki.
- Słusznie pan postępuje - powiedziałem. - Skoro nie można zmienić świata, to
trzeba
zmienić przynajmniej dekoracje.
Upuścił popielniczkę pod nogi. I to, co miało nastąpić, wreszcie nastąpiło:
wybuchnął
szlochem.
Łkania rozniosły się. Teraz olbrzym przypominał oklapła kukiełkę porzuconą po
przedstawieniu.
- Niech pan podejdzie.
Zrobił jeszcze ze dwa, trzy kroki, które doniosły go ku mnie. Jego twarz
spływała
łzami. Nawet włosy miał mokre.
- Przepraszam - powiedział.
Wycierał się zaciśniętymi pięściami. Miał owłosione palce.
Położyłem swoją dłoń na jego karku, a jego głowę przyciągnąłem na swoje ramię.
Pół
sekundy stawiał opór, potem pękł.
Jedną ręką przytulałem jego głowę, drugą głaskałem go po włosach. Moja mama
bardzo dobrze wykonywała te gesty, nie było więc żadnego powodu, żebym ja nie
potrafił ich
wykonać.
Drzwi otworzyły się, stanęli w nich sekretarka Macon i mój przyjaciel Lusa z
Casamance, Senegalczyk, który ma metr sześćdziesiąt osiem centymetrów wzrostu,
oczy
cocker-spaniela, a nogi Freda Astaire’a i który jest najlepszym specjalistą od
literatury
chińskiej w całej stolicy. Zobaczyli to, co było do zobaczenia: dyrektor
literacki siedział na
swoim biurku i pocieszał stojącego wśród ruin olbrzyma. Wzrok Macon szacował
straty ze
zgrozą, wzrok Lusy pytał, czy nie potrzebuję pomocy. Dłonią dałem im znak, żeby
się
wynieśli. Drzwi zamknęły się szast-prast.
Olbrzym ciągle kwilił. Jego łzy spływały mi po szyi, byłem mokry do pasa. A
niech
się wyryczy do woli, mi tam się nie śpieszy. Pocieszyciel czerpie cierpliwość z
własnych
zmartwień. Płacz, bracie, wszyscy jesteśmy zanurzeni w gównie po same oczy, a od
łez
poziom tego świństwa już się nie podniesie.
A kiedy on wylewał swą rozpacz za kołnierzyk mojej koszuli, ja myślałem o
zaręczynach Klary, mojej najukochańszej siostry. „Nie bądź smutny, Beniaminie,
Klarenty to
anioł.” Klarenty... jak można nazywać się Klarenty? „Ładny mi aniołek
sześćdziesięcioletni,
moja śliczna, przecież on jest od ciebie trzy razy starszy.” Aksamitny śmiech
mojej młodszej
siostrzyczki: „Dokonałam podwójnego odkrycia, Beniaminku, anioły mają płeć, za
to nie
mają wieku. - Bądź uprzejma nie przesadzać, Klareńko, anioł dyrektorem
więzienia... - Ale
który swoje więzienie zamienił w raj. Nie zapominaj o tym, Beniaminku!”
Zakochane kobiety znajdą na wszystko odpowiedź, a starsi bracia zostają sam na
sam
ze swymi troskami: moja ukochana siostra jutro poślubi szefa klawiszy. I już.
Nieźle, co? Jeśli
dorzucimy do tego, że moja matka ulotniła się kilka miesięcy temu z jakimś
gliniarzem,
zakochana tak śmiertelnie, że od tamtego czasu ani razu nawet nie zadzwoniła,
otrzymamy
cudowny portrecik rodzinki Malaussene’ów. Że nie wspomnę już o pozostałych
braciszkach i
siostrzyczkach: Teresie, która czyta z gwiazd, Jeremiaszu, który podpalił swoje
liceum, Malcu
w różowych okularkach, którego każdy koszmarny sen staje się rzeczywistością, i
o Verdun,
najmłodszej, która od pierwszej sekundy życia wszczęła wrzask przywodzący na
myśl bitwę o
tym samym imieniu... A ty, ryczący olbrzymie, jaką masz rodzinkę, co? Może
żadnej, może
wszystko postawiłeś na pisanie, tak? Powoli się uspokajał. Wykorzystałem to, by
zadać
pytanie, na które znałem odpowiedź:
- Odrzucono panu rękopis, prawda?
- Szósty raz.
- Ten sam?
Ponownie kiwnął głową, którą wreszcie oderwał od mojego ramienia. Po chwili
bardzo wolno nią pokręcił:
- Tak go poprawiałem, pan sobie nawet nie wyobraża, znam go na pamięć.
- Jak się pan nazywa?
Podał nazwisko, a ja od razu ujrzałem rozbawioną minę królowej Zabo komentującej
tenże rękopis: „Facet, który pisze zdania w rodzaju: Litości! - czknął cofając
się rakiem, albo
uważa, że jest dowcipny, kiedy przemianowuje Pola Elizejskie na Rajskie Zagony,
i który
niezrażony od sześciu lat, składa tekst sześć razy pod rząd, musi cierpieć na
jakąś chorobę
prenatalną, tylko na jaką, może pan mi powie, Malaussene?” Potrząsnęła olbrzymią
głową,
osadzoną na rachitycznym tułowiu osoby cierpiącej na chroniczny brak apetytu, i
powtórzyła
to jak osobistą zniewagę: „Litości! - czknął cofając się rakiem. ... A czemu
nie: Dzień dobry -
wszedł albo: Cześć - wyszedł z pokoju!” i przez dobre dziesięć minut oddawała
błyskotliwym improwizacjom słownym, ponieważ komu jak komu, ale jej to talentu
nie
brakuje...
W rezultacie odesłaliśmy rękopis bez czytania, ja podpisałem odmowę własnym
nazwiskiem, a chłop omal nie umarł mi z rozpaczy w ramionach, uprzednio
przekształciwszy
mi gabinet w pobojowisko.
- Pan nawet go nie przeczytał, prawda? Strony 36, 123 i 247 włożyłem do góry
nogami i tkwią tak nadal.
Stary numer... I pomyśleć, że tacy spryciarze jak my, wydawcy, jeszcze dajemy
się na
to nabrać! Co odpowiesz, Beniaminie? Co odpowiesz temu nieborakowi? Że morduje
się nad
pomnikiem niepotrzebnego nikomu infantylizmu? A odkąd to wierzysz w dojrzałość,
Beniaminie? W nic nie wierzę, do cholery, wiem tylko, że maszyna do pisania to
wynalazek
zgubny dla wszelkich dziecinnych mrzonek, że biały papier jest całunem głupoty i
że jeszcze
się taki nie narodził, który by wcisnął taki chłam królowej Zabo. Ta kobieta to
skaner do
rękopisów, jedna tylko rzecz w świecie może ją naprawdę wzruszyć: cierpienia nad
odmianą
literackiej formy imperfektum w trybie subjonctif. Świadom tego, co
zaproponujesz
biednemu olbrzymowi? Żeby lepiej przerzucił się na malowanie? Niezła myśl:
natychmiast
rozniósłby resztę budynku... Ma już dobrze po pięćdziesiątce i co najmniej ze
trzydzieści lat
oddaje się całym swym jestestwem literaturze. Takie typy są zdolne do
wszystkiego, kiedy
ktoś próbuje podciąć im pióro!
Powziąłem więc jedyną możliwą decyzje. Powiedziałem:
- Chodźmy.
I skoczyłem z fotela prosto na podłogą. Pogrzebałem w rozbebeszonym biurku
Macon, aż znalazłem pęk kluczy, którego szukałem. Przemierzyłem gabinet w
poprzek.
Olbrzym wędrował za mną jak po pustyni. Pustym po starciu wojsk izraelskich z
syryjskimi.
Ukląkłem przed metalowym segregatorem, który rozdziawił paszcze przy pierwszym
obrocie
klucza. Dławił się rękopisami i maszynopisami. Na chybił trafił wyjąłem jakiś z
brzegu i
zaproponowałem:
- Niech pan to weźmie.
To było zatytułowane Nie wiedząc, dokąd szedłem i podpisane Beniamin Malaussene.
- To pański? - zapytał, gdy tylko zamknąłem segregator.
- Tak. I wszystkie pozostałe również.
Poszedłem odłożyć klucze porządnie na miejsce wśród ruin królestwa Macon. Już za
mną nie lazł.
Wpatrywał się w maszynopis z niedowierzaniem.
- Nie rozumiem.
- Przecież to proste - odparłem. - Odrzucano mi te wszystkie powieści jeszcze
częściej
niż panu. To moje ostatnie dziecię. Może pan mi powie, co tam może się nie
podobać. Ja w
każdym razie jestem tym zachwycony.
Patrzył tak, jakby był przekonany, że te jego wybryki na meblach nadszarpnęły mi
rozum.
- Ale dlaczego ja?
- Ponieważ każdy z nas zazwyczaj jest lepszym sędzią dzieł innych, a pańska
praca
dowodzi, że umie pan przynajmniej czytać.
Tu odchrząknąłem, odwróciłem się na chwilę, a kiedy moje oczy ponownie
przeniosły
się na niego, były pełne łez.
- Niech pan to dla mnie zrobi, proszę.
Zbladł, tak mi się przynajmniej wydawało. Teraz on otworzył ramiona, ale
wykonałem unik ratując się przed uściskiem i odprowadziłem go ku drzwiom, które
otworzyłem na oścież.
Zawahał się. Jego wargi znowu zaczęły dygotać. Powiedział:
- Straszna jest świadomość, że będąc tak nieszczęśliwym, nie jest się
najnieszczęśliwszym na świecie. Napisze panu, co o tym myślę, panie Malaussene.
Napiszę,
przyrzekam!
Spojrzał na spustoszony pokój i oświadczył:
- Proszę wybaczyć, ja zapłacę za wszystko, ja...
Ale pokręciłem przecząco głową, delikatnie wypychając go na korytarz. Zamknąłem
drzwi. Ostatnim obrazem, jaki uniesie ze sobą z tego krótkiego spotkania, będzie
moja zalana
łzami twarz.
Wytarłem się wierzchem dłoni i rzekłem:
- Dziękuję, Juliuszu!
Ponieważ pies ani drgnął, podszedłem do niego i powtórzyłem:
- Poważnie dziękuję! Grunt to mieć psa, który broni swego pana! Równie dobrze
mógłbym się zwrócić do pluszowego kundla. Juliusz Pies siedział przed oknem
wpatrzony w
Sekwanę, skupiony niczym japoński malarz. Meble przefrunęły wokół niego, jego
kryształowe popiersie dołożyło Talleyrandowi, ale Juliusz Pies miał to gdzieś.
Wykrzywiwszy pysk i wywaliwszy język, patrzył na Sekwanę, płynące po niej barki,
pogubione w niej kosze, buty i miłości... Był tak doskonale nieruchomy, że
rozjuszony
olbrzym niechybnie wziął go za zabytek sztuki prymitywów, wykuty w materiale
zbyt
ciężkim nawet na jego wściekłość.
Ogarnęło mnie pewne podejrzenie. Ukląkłem obok. Zagadnąłem łagodnie:
...
Wentusia