Cabot Meg - Magiczny Pech.pdf

(602 KB) Pobierz
Powieści Meg Cabot
Powieści Meg Cabot
PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI I
PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 2 Księżniczka w świetle reflektorów
PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 3 Zakochana księżniczka
PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 4 Księżniczka na dworze
PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 4 I 1/2 Akcja „Księżniczka"
PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 5 Księżniczka na różowo
PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 6 Księżniczka uczy się rządzić
PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 7 Księżniczka imprezuje
PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 71 1/2
Urodziny księżniczki
PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 8 Księżniczka w rozpaczy
PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 9 Księżniczka Mia
PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI
Gwiazdkowy prezent
PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI
Walentynki
DZIEWCZYNA AMERYKI
DZIEWCZYNA AMERYKI 2 Pierwszy krok
IDOL NASTOLATEK
JESZCZE MNIE POLUBICIE
KŁAMCZUCHA W OPALACH
LICEUM AVALON
I -800-JEŚLI-WIDZIAŁEŚ-ZADZWOŃ Kiedy piorun uderza Kryptonim „Kasandra"
Bezpieczne miejsce Znak węża Szukając siebie
MEG CABOT
MAGICZNY PECH
1
Rzecz w tym, że ja zawsze miałam takie pieskie szczęście. Patrzcie tylko, jak mi na
imię: Maggie. Nie Madelaine ani Margaret. Po prostu Maggie. Kiedyś, na wsi,
słyszałam, jak ktoś wołał tak na krowę!
Mieszkam w zapadłej dziurze w stanie Iowa. I w dodatku jestem dziewczyną, która ma
imię dobre dla jakiejś mućki.
Właśnie taki pech mnie prześladuje. Pech, który towarzyszył mi, zanim jeszcze mama
zdążyła wypełnić akt urodzenia.
Dlatego wcale się nie zdziwiłam, kiedy kierowca taksówki nie pomógł mi z walizkami.
Już wcześniej zdążyłam się przekonać, że na lotnisku, po przylocie, nikt na mnie nie
czekał, a potem nikt nie odpowiadał na moje liczne telefony z pytaniem, gdzie się
podziali ciocia i wujek. Może jednak nie chcieli mnie u siebie? Czyżby zmienili zdanie?
Doszło do nich coś na temat mojego pecha - aż z Iowy - i stwierdzili, że nie chcą się
nim zarazić?
Ale nawet, jeśli to prawda, nic nie poradzę - powtarzałam to sobie z milion razy od
chwili, kiedy dotarłam do hali przylotów, gdzie miałam się z nimi spotkać i gdzie nie
zobaczyłam nikogo poza tragarzami i kierowcami limuzyn, którzy na niewielkich
tabliczkach mieli powypisywane wszystkie nazwiska świata poza moim. Do domu
wracać w żadnym razie nie mogłam. To był wybór między Nowym Jorkiem - domem
ciotki Evelyn i wuja Teda a jedną wielką wpadką.
Więc kiedy taksówkarz, zamiast wysiąść i pomóc mi z tobołkami, przycisnął
tylko jakiś guziczek, żeby klapa bagażnika uchyliła się o parę centymetrów, to wcale
nie była najgorsza rzecz, jaka mi się w życiu przydarzyła. To nawet nie była najgorsza
rzecz, jaka mi się przydarzyła tego dnia.
Wyciągnęłam walizki, każda ważyła, co najmniej pięćset ton - jedynie skrzypce w
pokrowcu były lżejsze - a potem zamknęłam bagażnik, cały czas stojąc na środku
Wschodniej Sześćdziesiątej Dziewiątej ulicy. Za moimi plecami niecierpliwie roztrąbił
się sznureczek samochodów, które nie mogły przejechać, bo po przeciwnej stronie
ulicy, przy której stoi dom cioci i wujka, zaparkował na drugiego żółty busik firmy
czyszczącej, dywany.
Dlaczego ja? Naprawdę chciałabym to wiedzieć.
Taksówka odjechała tak szybko, że musiałam praktycznie skoczyć pomiędzy dwa
zaparkowane auta, żeby mnie nie potrąciła. Trąbienie ustało, jak tylko sznur
czekających za nią samochodów znów ruszył, a ich kierowcy, bez wyjątku, mijając
mnie, rzucali nieprzyjazne spojrzenia.
Właśnie te spojrzenia spode łba przekonały mnie ostatecznie, że naprawdę znalazłam
się w Nowym Jorku. Nareszcie.
I owszem, kiedy przejeżdżaliśmy przez most Triboro, widziałam z taksówki zarys
wieżowców na tle nieba... Wyspę Manhattan, w całej jej surowej świetności, z Empire
State Building sterczącym pośrodku jak wyciągnięty w górę wielki, jarzący się
światłem, środkowy palec.
Ale to te spojrzenia spode łba upewniły mnie na sto procent. W domu, w Hancock, nikt
by się nie zachowywał tak wrednie wobec kogoś, kto ewidentnie przyjechał spoza
miasta.
Nie żeby w Hancock pojawiało się aż tak wielu przyjezdnych. No, ale nieważne.
Poza tym ta ulica, na której się znalazłam... Wyglądała dokładnie jak te, które pokazują
w telewizji, kiedy chcą, żeby człowiek się zorientował, że akcja toczy się w Nowym
Jorku. Na przykład w Prawie i porządku. No wiecie, takie wąskie dwu- albo
trzypiętrowe kamieniczki z elewacją z piaskowca, z jaskrawo pomalowanymi
frontowymi drzwiami i kamiennymi schodkami...
Według mojej mamy, większość tych nowojorskich kamieniczek, kiedy je w XIX wieku
pobudowano, stanowiła domy jednorodzinne. Ale teraz podzielono je na osobne
mieszkania, więc zwykle na każdym piętrze mieszka jedna rodzina - a czasami nawet
dwie lub więcej.
Ale nie w przypadku kamieniczki siostry mojej mamy, Evelyn. Ciocia Evelyn i wujek
Ted są właścicielami wszystkich trzech pięter domu. To praktycznie jeden poziom
domu dla jednej osoby, skoro ciocia i wujek mają tylko troje dzieci: Tory, Teddy'ego i
Alice.
My w domu mamy tylko parter i jedno piętro, za to mieszka tam aż siedem osób. I jest
tylko jedna łazienka. Nie, żebym narzekała. Mimo to, odkąd moja siostra Courtney
odkryła zalety szczotko-suszarki, w domu zrobiło się zdecydowanie kiepskawo.
Chociaż wysoki, dom cioci i wujka był naprawdę wąski - zaledwie na trzy okna. A
jednak, wyglądał ładnie, stylowo, pomalowany na szaro i z nieco jaśniejszymi szarymi
wykończeniami. Drzwi miały jasny, radosny żółty kolor. U podstawy okien stały żółte
skrzynki kwiatowe, z których wylewały się jaskrawoczerwone pelargonie -
najwyraźniej świeżo zasadzone, bo była zaledwie połowa kwietnia i jeszcze za chłodno
na takie kwiaty.
To miłe, że nawet w takim wyrafinowanym mieście jak Nowy Jork ludzie nadal
rozumieją, że skrzynka pełna pelargonii wygląda naprawdę zachęcająco i przytulnie.
Widok tych pelargonii nieco mnie podniósł na duchu.
Hm... może ciocia Evelyn i wujek Ted po prostu zapomnieli, że dzisiaj przylatuję, a nie
celowo nie przyjechali po mnie na lotnisko, bo się rozmyślili i nie chcą, żebym u nich
mieszkała.
Może jednak wszystko się jakoś ułoży.
Tak... Z moim pechem to raczej mało prawdopodobne.
Ruszyłam po schodkach prowadzących do frontowych drzwi domu z numerem 326 przy
Wschodniej Sześćdziesiątej Dziewiątej ulicy, i wtedy dotarło do mnie, że nie dam sobie
rady z obiema walizkami i skrzypcami na raz. Zostawiłam jedną walizkę na chodniku, a
drugą wciągnęłam po schodach, pokrowiec ze skrzypcami trzymając pod pachą.
Pierwszą walizkę i skrzypce złożyłam pod drzwiami, a potem od razu wróciłam po
drugą.
Tylko, że chyba zbiegłam po tych schodkach za szybko, bo potknęłam się i o mało nie
walnęłam nosem o chodnik. W ostatniej chwili udało mi się złapać równowagę i
chwyciłam się sztachet parkanu z kutego żelaza, którym Gardinerowie otoczyli
pojemniki na śmieci. I kiedy wisiałam na tych sztachetach, nieco oszołomiona po
niedoszłej katastrofie, jakaś elegancka starsza pani wyprowadzająca na spacer coś, co
przypominało szczura na smyczy, (chociaż to coś jednak musiało być pieskiem, bo
nosiło kubraczek w kratkę) minęła mnie, zerkając podejrzliwie i kręcąc głową. Zupełnie
jakbym rzuciła się na łeb, na szyję z frontowych stopni domu Gardinerów specjalnie po
to, żeby ją wystraszyć, czy coś.
W domu, w Hancock, gdyby ktoś zobaczył, że ktoś inny prawie spadł ze schodów -
nawet ktoś taki jak ja, kto niemal codziennie o mało nie spada z jakichś schodów -
wysiliłby się na coś w rodzaju: „Nic ci się nie stało?"
Na Manhattanie najwyraźniej jest zupełnie inaczej.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin