Howard Robert E - Conan Cienie w blasku księżyca.pdf

(173 KB) Pobierz
Howard Robert E - Conan. Cienie w blasku ksiê¿yca
ROBERT E. HOWARD
CIENIE W BLASKU KSIĘśYCA
WSTĘP
Spośród ogromu literatury fantastycznej szczególnym powodzeniem cieszą się utwory w stylu fantasy, wywodzące swój rodowód od
mitów, legend i poematów staroŜytnych ludów. Wydaje się, Ŝe ich popularność spowodowana jest wyraźnym pokrewieństwem ze
światem baśni, a takŜe stopniowym spadkiem zainteresowania fantastyką naukową utrzymaną w konwencji “hard”, epatującą czytel-
nika drobiazgowymi, najczęściej quasi-naukowymi opisami zjawisk i technologii. Sprzyjają temu równieŜ tendencje eskapistyczne
pojawiające się zawsze w okresach kryzysów, oraz wzmagające się rozczarowanie owocami postępu technicznego.
Brak jednoznacznej definicji stylu fantasy sprawia, Ŝe część krytyków kategorycznie zaprzecza istnieniu fantastyki baśniowej jako
odrębnego podgatunku. Taką opinię wyraŜa na przykład Stanisław Lem w posłowiu do wydanej ostatnio ksiąŜki Ursuli K. Le Guin
“CzarnoksięŜnik z archipelagu”. Chyląc czoła przed mistrzem uwaŜam jednak, Ŝe moŜna wyróŜnić dwa podstawowe kryteria odróŜ-
niające fantastykę baśniową od reszty gatunku; drobiazgowo opracowane tło pseudohistoryczne, pseudoetnograficzne i pseudogeopo-
lity-czne oraz występowanie sił magicznych przy jednoczesnym braku zaawansowanych nauk i technologii. Wielbiciele trylogii J. R.
R. Tolkiena z pewnością się ze mną zgodzą.
W Polsce ukazało się niewiele pozycji reprezentujących styl fantasy. Wspominana juŜ ksiąŜka Ursuli K. Le Guin razem z jej
uprzednio wydanym zbiorem opowiadań pt. “Wszystkie strony świata” oraz trzy dzieła J. R. R. Tolkiena (“Hobbit, czyli tam i z po-
wrotem”, “Władca pierścieni”, “Rudy DŜil i jego pies” - przy czym ostatnia pozycja nie jest juŜ fantasy sensu stricto) zamykają listę.
Paru innych autorów znanych jest polskim czytelnikom z krótkich opowiadań drukowanych w róŜnych periodykach (np. Andre Nor-
ton, Henry Kuttner) i fragmentarycznych wzmianek krytyki. Miesięcznik “Fantastyka” wydał numer poświęcony fantastyce baśnio-
wej. Jak do tej pory jednak nazwiska czołowych przedstawicieli gatunku, począwszy od pionierów - Williama Morrisa, Lorda
Dunsany i Erica R. Eddisona, po twórców późniejszych - R. E. Howarda, C. A. Smitha, C. L. Moore, L. S. de Campa i M. Moor-
cocka, nie są znane ogółowi czytelników w naszym kraju.
Obecnie prezentujemy wielbicielom świata “Miecza i Magii” niezwykle popularnego na Zachodzie bohatera - Conana, stworzone-
go przez amerykańskiego pisarza R. E. Howarda. Robert Ervin Howard (1906-1936) napisał kilka serii powieści w stylu fantasy, z
których najdłuŜszą i cieszącą się największym powodzeniem jest seria obejmująca opowieści o Conanie. Za Ŝycia Howarda opubli-
kowano 18 utworów, których bohaterem był Conan - 8 innych w róŜnym stopniu zaawansowania odkryto w papierach pisarza po
jego śmierci.
Rozpoczynając serię opowiadań o Conanie, Howard skonstruował własną wizję świata, w którym umieścił bohatera, drobia-
zgowo opracowując tło swych utworów w eseju “The Hyborian Age”. Pisząc kolejne części sagi, Howard opierał się na wymyślonych
przez siebie faktach z Ŝelazną konsekwencją, cechującą, jak twierdził: “kaŜdego dobrego pisarza powieści historycznych”. Właśnie te
solidne podstawy świata sprawiają, Ŝe przygody Conana są wciąŜ interesującą lekturą - podobnie jak zaliczane do klasyki utwory
Tolkiena. Tym, których oburzy zestawienie nazwisk obu pisarzy przypomnę tylko, Ŝe “Władca pierścieni” Tolkiena powstał w latach
1936 - 1943, a “Hobbit...” w roku 1937, a więc wtedy, gdy Howard juŜ nie Ŝył.
Akcja opowiadań składających się na sagę o Conanie toczy się na Ziemi około 12 tysięcy lat temu. W tym czasie (wg Howarda) za-
chodnie części głównego kontynentu Wschodniej Półkuli zajmowały królestwa hyboriańskie, załoŜone 3 tysiące lat wcześniej na ru-
inach imperium zła - Acheronu przez Hyborian, najeźdźców z północy. Na południe od królestw hyboriańskich leŜały kłótliwe miasta
- państwa Shemu. Za Shemem drzemało staroŜytne, złowrogie królestwo Stygii; rywal i partner Acheronu w krwawych dniach jego
chwały. Jeszcze dalej na południe, za pustyniami i sawannami leŜały barbarzyńskie Czarne Królestwa. Na północ od Hyborii ciągnęły
się surowe ziemie Cymmerii, Hyperborei, Asgardu i Vanaheim. Na zachodzie, wzdłuŜ wybrzeŜy oceanu, zamieszkiwali dzicy Pikto-
wie, a na wschodzie błyszczały bogate królestwa hyrkaniańskie, z których najpotęŜniejszym był Turan. Conan był barbarzyńskim
awanturnikiem urodzonym w Cymmerii - północnej krainie poszarpanych skał i pustego nieba. Po ojcu kowalu odziedziczył herkule-
sową siłę i posturę. JuŜ jako piętnastoletni chłopiec bierze udział w plądrowaniu Venarium, aguilońskiego posterunku granicznego. W
rok później przyłącza się do oddziału Esirów i zostaje schwytany przez Hyperborejów podczas grabieŜczej wyprawy na ich ziemie.
Ucieka z niewoli i wędruje na północ, do królestwa Zamory. Przez kilka lat wiedzie tam i w przyległych królestwach Koryncji i Ne-
medii ryzykowny Ŝywot złodzieja. Nienawykły do cywilizacji i samowolny z natury, wrodzonym sprytem i siłą nadrabia braki w edu-
kacji. Zmęczony głodową egzystencją zaciąga się jako najemnik w szeregi armii Turanu. Przez następne dwa lata odbywa liczne po-
dróŜe daleko na wschód, do legendarnych ziem Meru i Khitanu. Po wielu perypetiach wynajmuje swoje Ŝołnierskie usługi kolejnym
państwom hyboriańskim. Zmuszony do ucieczki z Argos staje się piratem u wybrzeŜy Kush razem z shemicką kobietą-piratem, Belit.
Tam zdobywa sobie imię Amra-Lew. Po utracie Belit Conan znów powraca do Ŝołnierskiego rzemiosła - tym razem w Shemie i przy-
ległych państwach. Później przeŜywa przygody wśród wyjętych spod prawa jeźdźców wschodnich stepów, wśród piratów na Morzu
Vilayet, wśród górskich szczepów zamieszkujących Góry Himeliańskie na granicach Iranistanu i Vendhyi (znów następny okres Ŝoł-
nierski w Koth i Argos, po którym zostaje najpierw piratem na wyspach Baracha, później kapitanem zingarańskich bukanierów... itd.,
itd. ). Pełna saga o Conanie liczy ponad dwadzieścia tomów i nie sposób w tym miejscu choćby pobieŜnie streścić jego burzliwy Ŝy-
wot.
Pirat i wierny Ŝołnierz - hulaka, niezwycięŜony w boju, szlachetny wobec słabszych, wraŜliwy na blask złota i kobiece wdzięki, nie-
ustraszony Conan brnie przez potoki krwi zwycięŜając ludzi, potwory i podstępnych czarowników, by w końcu zostać królem potęŜ-
nego państwa - Aguilonii.
Około 500 lat po czasach Conana Wielkiego, większość królestw Ery Hyboriańskiej zmyła fala najazdu barbarzyńców. Przez kilka-
set następnych lat Ziemię zamieszkiwały nieliczne, wędrowne plemiona wiecznie walczących ze sobą koczowników. Później resztki
cywilizacji zostały starte przez ostatni pochód lodowców i potęŜne wstrząsy tektoniczne. Wtedy właśnie powstało Morze Śródziemne
i Morze Północne, wielkie Morze Vilayet zmniejszyło się do rozmiarów dzisiejszego Morza Kaspijskiego, a z fal Atlantyku wynurzy-
ły się rozległe obszary Afryki Zachodniej. Ludzkość stoczyła się do poziomu prymitywnych dzikusów. Po cofnięciu się lodowca cy-
wilizacja znów zaczęła się rozwijać osiągając stan dzisiejszy.
Zapraszam wszystkich do hyboriańskiego świata i Ŝyczę przyjemnej lektury!
Poznań, grudzień 1989 r.
Zbigniew A. Królicki
CIENIE W BLASKU KSIĘśYCA
(Shadows in the Moonlight)
Duma nie pozwoliła Conanowi być “męŜem swojej Ŝony”, choćby nawet była nią piękna i namiętna królowa. Po pewnym czasie
barbarzyńca zmyka chyłkiem z Khoraji i udaje się do Cymmerii, szukać zemsty na odwiecznych wrogach, Hyperborejczykach.
Ma juŜ prawie trzydzieści lat. Jego dawni druhowie z Cymmerii i Aesiru pojęli Ŝony i spłodzili synów; niektórzy z ich potomków ma-
ją teraz tyle lat, ile miał Conan, gdy po raz pierwszy ruszył w świat. Lecz Ŝywot pirata i najemnego Ŝołnierza rozbudził w duszy Cym-
merianina zbyt wielką Ŝądzę przygód, by miał pójść za ich przykładem. Kiedy kupcy przynoszą wieści o nowych wojnach toczących się
na południu, Conan wraca bez chwili namysłu.
Zbuntowany ksiąŜę Koth usiłuje zrzucić z tronu Strabonusa, skąpego władcę tego rozległego kraju. Conan wstępuje w szeregi bun-
towników. Niestety, ksiąŜę zawiera pokój z królem i Ŝołnierze zostają bez zajęcia. Cześć najemników, a wśród nich Conan, przeistacza
się w bandę wyjętych spod prawa rabusiów - Wolnych Towarzyszy, którzy niepokoją zarówno granice Koth, jak i Zamory czy Turanu.
Stopniowo posuwają się na wschód, by w końcu połączyć się ze zgrają obwiesiów zwanych kozakami znad Morza Vilayet.
Conan szybko zdobywa przywództwo nad tą zgrają i zaczyna pustoszyć zachodnie granice turańskiego imperium, lecz jego dawny
pracodawca, król Yildiz, odpowiada taktyką zmasowanego odwetu. Armia pod wodzą Szacha Amurata wciąga kozaków w głąb turań-
skiego terytorium i rozbija ich w krwawej bitwie nad rzeką Ilbars.
1
Nagły trzask tratowanych kopytami trzcin; głuchy odgłos upadku i krzyk rozpaczy. Smukła dziewczyna w sandałach i tunice prze-
pasanej szarfą chwiejnie podniosła się z ziemi i stanęła obok zdychającego wierzchowca. Czarne włosy opadały gęstą falą na białe
ramiona dziewczyny; jej oczy miały wyraz zaszczutego zwierzęcia. Nie zwracała uwagi na gąszcz trzcin otaczających małą polankę,
ani na błękitne wody omywające niski brzeg za jej plecami. Szeroko otwartymi oczyma aŜ do bólu wpatrywała się w człowieka, który
wyłonił się spośród trzcin i niespiesznie zsiadł z konia.
Był to wysoki męŜczyzna, szczupły, lecz Ŝylasty. Od stóp do głów okrywała go stalowa, posrebrzana kolczuga, która opinała jego
zwinną postać jak rękawiczka. Spod kopulastego, inkrustowanego złotem hełmu drwiąco spoglądały brązowe oczy.
- Nie zbliŜaj się! - krzyknęła głosem zduszonym z przeraŜenia. - Nie dotykaj mnie, Amuracie, albo rzucę się do rzeki i utonę!
Zaśmiał się śmiechem przypominającym syk ostrza wydobywanego z jedwabnej pochwy.
- Nie, nie utoniesz, Oliwio; przy brzegu jest płytko i złapię cię zanim dotrzesz na głębinę. Na bogów, to była wspaniała pogoń i moi
ludzie zostali daleko za nami. Jednak Ŝaden koń po tej stronie Vilayet nie zdoła prześcignąć Irema.
Ruchem głowy wskazał duŜego, smukłonogiego ogiera.
- Zostaw mnie! - błagała dziewczyna z twarzą zalaną łzami rozpaczy. - CzyŜ juŜ nie dość wycierpiałam? Czy jest jakieś upokorze-
nie, ból czy poniŜenie, jakiego nie zaznałam? Jak długo mają trwać te męki?
- Tak długo jak długo znajduję przyjemność w twoich jękach, błaganiach, łzach i krzykach - odparł z uśmiechem, który wydałby się
miły komuś, kto go nie znał. - Masz w sobie niezwykłą Ŝywotność, Oliwio. Nie wiem, czy kiedykolwiek znudzisz mi się tak, jak
nudziły mi się inne kobiety. Jesteś zawsze świeŜa i czysta, mimo wszystko. KaŜdy dzień z tobą sprawia mi prawdziwą przyjemność.
No, chodź - wracamy do Akif, gdzie lud wciąŜ fetuje zwycięzcę tych nędznych kozaków, podczas gdy sam zwycięzca ugania się
za zbiegłą, głupią, śliczną idiotką!
- Nie! - dziewczyna odskoczyła i rzuciła się w kierunku błękitnych wód omywających przybrzeŜne trzciny.
- Tak! - wybuchnął gniewem tak nagłym, jak skrzesana krzemieniem iskra. Z niewiarygodną szybkością chwycił dziewczynę i
z zimnym okrucieństwem wykręcił jej rękę, aŜ krzyknęła i upadła na kolana.
- Ty dziwko! Powinienem cię powlec do Akif uwiązaną do końskiego ogona, ale będę litościwy i posadzę cię w siodle, za którą to
łaskę podziękujesz mi pokornie, kiedy...
Puścił ją ze zduszonym przekleństwem i odskoczył, błyskawicznie wyrywając z pochwy szablę, gdy z gąszczu trzcin wyłoniła się
olbrzymia postać. Siedząca na ziemi Oliwia zobaczyła człowieka, którego uznała za dzikusa lub szaleńca, ze straszliwym rozmysłem
zbliŜającego się do Szacha Amurata. Obcy był potęŜnym męŜczyzną odzianym jedynie w przepaskę zbroczoną krwią i pokrytą za-
schniętym błotem. Jego czarna grzywa teŜ była zlepiona mułem i krwią; czarne strumyki znaczyły jego szeroką pierś, zastygły na
ostrzu długiego miecza, który dzierŜył w prawej dłoni. Nabiegłe krwią oczy jarzyły mu się pod gęstymi brwiami jak rozŜarzone wę-
gle.
- Hyrkański psie! - warknął nieznajomy z barbarzyńskim akcentem. – Chyba przywiodły cię tu demony zemsty!
- Kozak! - krzyknął Szach Amurat cofając się o krok. – Nie spodziewałem się, Ŝe choć jeden z was uszedł! Myślałem, Ŝe wszyscy
leŜycie w stepie nad rzeką Ilbars!
- Wszyscy prócz mnie, psie! - krzyknął kozak. - Och, marzyłem o takim spotkaniu, gdy czołgałem się wśród cierni lub leŜałem pod
skałami Ŝywcem poŜerany przez mrówki, albo kryłem się po szyję w błocie... Marzyłem, ale nie sądziłem, Ŝe do niego dojdzie. Och,
bogowie Piekieł, jakŜe tego pragnąłem!
Wojownik z trudem powstrzymał wybuch straszliwego śmiechu: Spazmatycznie zacisnął szczęki i piana pojawiła się na jego po-
czerniałych wargach.
- Nie podchodź! - ostrzegł Szach Amurat, patrząc nań zwęŜonymi oczyma.
- Ha! - warknął barbarzyńca jak wygłodniały wilk. – Szach Amurat, wielki pan Akif! Jak dobrze, Ŝe cię widzę, przeklęty - ciebie,
który zostawiłeś moich towarzyszy na Ŝer sępom, który rozrywałeś ich końmi, wyłupiałeś oczy i ucinałeś ręce! Psie, nędzny psie!
Ostatnie słowa niemal wywrzeszczał i jeszcze nim skończył, rzucił się z furią na znienawidzonego Hyrkańczyka.
Mimo przeraŜenia, jakie budził w niej okropny wygląd nieznajomego, Oliwia patrzyła z zapartym tchem, spodziewając się, Ŝe walka
rozstrzygnie się przy pierwszym starciu. Szaleniec czy dzikus, cóŜ mógł zdziałać, nagi, przeciwko okrytemu kolczugą wodzowi z
Akif?
Ostrza błysnęły i związały się na moment; wydawało się, Ŝe ledwie się dotknęły i odskoczyły od siebie; później szeroki miecz omi-
nął zastawę przeciwnika i ze straszliwą siłą spadł na jego bark. Oliwia wydała mimowolny okrzyk. Przez chrzęst pękającej zbroi wy-
raźnie usłyszała trzask rozcinanych kości. Hyrkańczyk zatoczył się z nagle poszarzałą twarzą i krew trysnęła mu przez ogniwa kol-
czugi. Szabla wypadła mu z pozbawionych czucia palców.
- Łaski! - jęknął.
- Łaski? - wykrzyknął tamten głosem drŜącym z wściekłości. - Tyle łaski ile ty miałeś dla nas, wieprzu!
Oliwia zamknęła oczy. To juŜ nie była walka lecz krwawe jatki, histeryczny wybuch wściekłości i nienawiści spotęgowanej grozą
bitwy, widokiem masakry i tortur, głodem, pragnieniem i rozpaczą. Oliwia wiedziała, Ŝe Szach Amurat nie zasłuŜył na litość, ale za-
mknęła oczy i zatkała uszy rękami, Ŝeby nie widzieć unoszącego się i opadającego ostrza, nie słyszeć odgłosu ciosów i bulgoczących
krzyków, które cichły z wolna, aŜ wreszcie ustały.
Otworzyła oczy i zobaczyła, Ŝe nieznajomy odchodzi od okrwawionych szczątków słabo przypominających ludzką istotę. Pierś
męŜczyzny unosiła się w cięŜkim oddechu wywołanym wysiłkiem i wzburzeniem; na jego czole perlił się pot, a prawa ręka ociekała
krwią.
Nie odezwał się do Oliwii; nawet na nią nie spojrzał. Zobaczyła, jak wchodzi między trzciny rosnące na brzegu, pochyla się i sięga
po coś. Z szuwarów wysunęła się ukryta tam łódź. Dziewczyna pojęła zamiary nieznajomego i zerwała się na równe nogi.
- Och, zaczekaj! - jęknęła i chwiejnie podbiegła do męŜczyzny. – Nie zostawiaj mnie tu! Weź mnie ze sobą!
Okręcił się na pięcie i spojrzał na Oliwię. W jego twarzy zaszła zmiana. Z nabiegłych krwią oczu zniknął opar szaleństwa. Wydawa-
ło się, Ŝe krew, którą właśnie przelał, ugasiła poŜar jego zmysłów.
- Kim jesteś? - spytał.
- Mam na imię Oliwia. Byłam jego niewolnicą. Uciekłam. Ścigał mnie. To dlatego tu jestem. Jego wojownicy są niedaleko.
Znajdą trupa... i mnie przy nim... och! – jęknęła z przeraŜenia i załamała białe ramiona.
Spojrzał na nią z zakłopotaniem.
- Wolisz popłynąć ze mną?- zapytał. - Jestem barbarzyńcą i widzę, Ŝe się mnie boisz.
- Tak, boję się - odparła, zbyt zaskoczona, Ŝeby zaprzeczać. - Patrząc na ciebie dostaję gęsiej skórki. Jednak bardziej obawiam
się Hyrkańczyków. Och, pozwól mi płynąć z tobą! JeŜeli znajdą mnie obok zwłok Amurata wezmą mnie na tortury!
- Zatem chodź.
Odsunął się na bok i Oliwia szybko wsiadła do łódki, usilnie starając się nawet o niego nie otrzeć. Usadowiła się na dziobie. Niezna-
jomy wszedł do łodzi, odepchnął się od brzegu wiosłem i posługując się nim jak pagajem mozolnie torował sobie drogę wśród wyso-
kich trzcin, aŜ wypłynęli na otwartą wodę. Wtedy zaczął wiosłować obydwoma wiosłami. Długimi, równymi pociągnięciami popy-
chał łódź naprzód; potęŜne mięśnie jego barów i ramion napinały się i rozluźniały rytmicznie.
Przez jakiś czas panowało milczenie; dziewczyna kuliła się na dziobie, męŜczyzna wiosłował. Obserwowała go z lękliwą fascynacją.
Nie ulegało wątpliwości, Ŝe nie był Hyrkańczykiem; nie przypominał teŜ przedstawiciela Ŝadnej ze znanych jej hyboriańskich ras.
Miał w sobie jakąś nieuchwytną dzikość, zdradzającą barbarzyńskie pochodzenie. Mimo śladów, jakie pozostawiły na jego twarzy
trudy bitwy i ucieczki przez bagna, jego rysy wciąŜ wyraŜały chłodny, posępny upór; nie była to twarz złoczyńcy czy degenerata.
- Kim jesteś? - spytała. - Szach Amurat nazwał cię kozakiem. NaleŜałeś do nich?
- Jestem Conan z Cymmerii - mrukną. - Byłem jednym z kozaków, jak nazywają nas te hyrkańskie psy.
Niejasno zdawała sobie sprawę, Ŝe jego ojczyzna leŜy gdzieś daleko na północy, za najdalej wysuniętymi przyczółkami cywilizacji.
- Ja jestem córką króla Ophiru - powiedziała. – Ojciec sprzedał mnie shemickiemu wodzowi, poniewaŜ nie chciałam poślubić księ-
cia Koth.
Cymmerianin mruknął coś ze zdziwieniem i wargi dziewczyny skrzywiły się w gorzkim uśmiechu.
- Tak, cywilizowani ludzie czasem sprzedają swoje dzieci dzikusom. Twój lud nazywają barbarzyńcami. Cymmerianinie...
- My nie sprzedajemy naszych dzieci - warknął, wysuwając podbródek.
- No, mnie sprzedano. Jednak wódz nomadów nie uczynił mi krzywdy. Chciał zaskarbić sobie łaski Szacha Amurata. Byłam jed-
nym z darów, jakie przywiózł mu do Akif – miasta purpurowych ogrodów. Potem... - zadrŜała i ukryła twarz w dłoniach.
- Powinnam juŜ zapomnieć co to wstyd - powiedziała w końcu. - A jednak kaŜde wspomnienie pali mnie jak cios bata. Przebywałam
w pałacu Szacha Amurata, kiedy, kilka tygodni temu, wyruszył ze swoją jazdą, aby walczyć z bandą najeźdźców, którzy na-
ruszyli granice Turanu. Wczoraj wrócił i wydano na jego cześć wielką fetę. Wśród ogólnego pijaństwa i zamieszania znalazłam spo-
sobność, by wydostać się z miasta na skradzionym koniu. Chciałam uciec - ale on ruszył w pościg i w końcu mnie dogonił. Zostawi-
łam w tyle jego ludzi, ale jemu nie zdołałam ujść. Potem ty się zjawiłeś.
- LeŜałem ukryty w trzcinach - mruknął barbarzyńca. - Byłem jednym z tych rozpuszczonych obwiesiów, Wolnych Towarzyszy,
którzy palili i plądrowali pogranicze. Było nas pięć tysięcy, mieszanina wielu ras i szczepów. SłuŜyliśmy jako najemnicy zbunto-
wanego księcia Wschodniego Koth - przynajmniej większość z nas - i kiedy zawarł pokój ze swym parszywym władcą, zostali-
śmy bez pracy. Zaczęliśmy grabić nadgraniczne prowincje Koth, Zamory i Turanu - po równi. Tydzień temu Szach Amurat ze swymi
piętnastoma tysiącami jazdy wciągnął nas w pułapkę nad rzeką Ilbars. Mitro! Niebo było czarne od sępów. Kiedy po całym dniu wal-
ki nasze szyki pękły, jedni próbowali przedrzeć się na północ, inni na zachód. Wątpię, by ktokolwiek uszedł. Stepy roiły się od jeźdź-
ców, ścigających i uciekających. Ja ruszyłem na wschód i w końcu dotarłem do bagien otaczających tu Morze Vilayet. Od tego czasu
kryłem się na mokradłach. Dopiero przedwczoraj jezdni przestali przetrząsać szuwary w poszukiwaniu takich maruderów jak ja.
Czołgałem się, kryłem i przemykałem jak wąŜ, Ŝywiąc się złapanymi piŜmowcami, które z konieczności zjadałem na surowo. Dziś
rano znalazłem tę łódź ukrytą wśród szuwarów. Przed zmrokiem nie miałem zamiaru wypływać na morze, ale kiedy spotkałem Sza-
cha Amurata, wiedziałem, Ŝe jego zbrojni są niedaleko.
- I co teraz?
- Niewątpliwie będą nas ścigać. JeŜeli nie znajdą śladów pozostawionych przez łódź, które zatarłem jak mogłem, to i tak domyśla
się, Ŝe wypłynęliśmy na morze, kiedy nie uda im się nas znaleźć w trzcinach. Jednak zostawiliśmy ich w tyle i zamierzam wiosłować
bez przerwy, aŜ dotrzemy w bezpieczne miejsce.
- Tylko gdzie je znajdziemy? - spytała bezradnie. – Vilayet to hyrkański staw.
- Nie wszyscy tak uwaŜają - ponuro uśmiechnął się Cymmerianin. - A szczególnie niewolnicy, którzy zbiegli z galer i zo-
stali piratami.
- Co zrobimy?
Południowo-zachodni brzeg jest na przestrzeni setek mil opanowany przez Hyrkanian. Musimy przebyć długą drogę zanim miniemy
ich najdalej wysunięte posterunki. Zamierzam popłynąć na północ, aŜ do chwili gdy je miniemy; wtedy skierujemy się na zachód
i spróbujemy wylądować na brzegu nie zamieszkanego stepu.
- A jeŜeli napotkamy piratów, albo sztorm? - spytała Oliwia. - A na stepach moŜemy umrzeć z głodu...
- No - przypomniał jej - wcale nie prosiłem, Ŝebyś ze mną płynęła.
- Przepraszam - pochyliła kształtną, ciemną główkę. - Piraci, sztormy, głód - wszystko lepsze niŜ Turańczycy.
- Taak - jego smagła twarz zachmurzyła się. – Jeszcze z nimi nie skończyłem. OdpręŜ się, dziewczyno. O tej porze roku sztormy są
niezwykle rzadko. JeŜeli dotrzemy do stepów, nie zginiemy z głodu. Wyrosłem w takiej nagiej ziemi. Te przeklęte bagna ze swym
smrodem i komarami prawie mnie wykończyły. Na wyŜynach dam sobie radę. A jeŜeli chodzi o piratów... - uśmiechnął się dziwnie i
znów pochylił się nad wiosłami.
Słońce zachodziło jak matowo błyszczący miedziak wpadający w jezioro ognia. Błękit morza stopił się z błękitem nieba tworząc
miękki, czarny aksamit usiany gwiazdami i ich lustrzanymi odbiciami. Wyciągnięta na dziobie łodzi Oliwia pogrąŜyła się w sennych
marzeniach. Łódź kołysała się lekko na wodzie i dziewczyna miała wraŜenie, Ŝe płynie w powietrzu, a gwiazdy świecą zarówno nad
nią, jak i pod nią. Jej milczący towarzysz był niemal niewidoczny w ciemnościach. Ani na chwilę nie zwalniał tempa wiosłowania;
wiózł ją niczym mityczny przewoźnik przez czarne jezioro śmierci. Strach opuścił dziewczynę; ukołysana monotonnym ruchem
dziewczyna zapadła w sen.
Słońce stało juŜ wysoko na niebie, gdy obudziła się czując skręcający wnętrzności głód. Przebudził ją nagły brak ruchu. Conan prze-
stał wiosłować i opierając się na wiosłach patrzył gdzieś w dal. Oliwia zdała sobie sprawę, Ŝe musiał wiosłować przez całą noc bez
przerwy i podziwiała jego Ŝelazną wytrzymałość. Obróciła głowę i patrząc za jego spojrzeniem ujrzała zieloną ścianę drzew i krze-
wów wznoszącą się na skraju wody i szerokim łukiem otaczającą małą zatokę o wodzie gładkiej jak błękitne szkło.
- To jedna z wielu wysp, jakimi jest usiane to morze – rzekł Cymmerianin. - Podobno są nie zamieszkane. Słyszałem, Ŝe Hyrkańczy-
cy rzadko je odwiedzają. Ponadto ich galery zwykle trzymają się przy brzegu, a my przebyliśmy juŜ długą drogę. Przed zmrokiem
powinniśmy schować się w trzcinach.
Kilkoma uderzeniami wioseł skierował łódź do brzegu i przycumował ją do sterczącego kamienia, który leŜał tuŜ przy linii wody.
Wyszedłszy na brzeg wyciągnął rękę, aby pomóc Oliwii. Przyjęła podaną dłoń, drŜąc na widok zaschniętej na niej krwi, czując po-
tworną siłę drzemiącą w mięśniach barbarzyńcy.
W otaczającym zatoczkę lesie panowała senna cisza. Gdzieś daleko wśród drzew jakiś ptak zanucił swą poranną pieśń. Lekki wie-
trzyk poruszył liście, wprawiając je w drŜenie. Oliwia stwierdziła, Ŝe bacznie nasłuchuje, choć nie wiedziała czego. Co mogła kryć ta
nieprzebyta gęstwina?
Zerkając lękliwie w cień między drzewami zobaczyła coś, co śmignęło w powietrzu z cichym łopotem skrzydeł; wielka papuga
usiadła na liściastej gałęzi i kołysała się na niej niczym barwna figurka z nefrytu i purpury. Przechyliła na bok zwieńczony pióropu-
szem łeb i spoglądała na przybyszów błyszczącymi paciorkami czarnych oczu.
- Na Croma! - mruknął Cymmerianin. - To chyba prababka wszystkich papug. Ma chyba z tysiąc lat! Spójrz, jak mądrze
wygląda. Jakich strzeŜesz tajemnic, Chytra Wiedźmo?
Ptak rozłoŜył nagle kolorowe skrzydła i uniósłszy się na gałęzi, wrzasnął ochryple:
- Yagkoolan yok tha xuthalla!
I zakończywszy to wybuchem przeraźliwie ludzkiego śmiechu pomknął między drzewa i zniknął w głębokich ciemnościach.
Oliwia spojrzała w ślad za papugą, czując przebiegający po plecach zimny dreszcz niepokojącego przeczucia.
- Co powiedziała?
- Przysiągłbym, Ŝe to jakieś słowa - odparł Conan – ale nie mam pojęcia w jakim języku.
- Ja teŜ nie - rzekła dziewczyna. - A jednak ptak musiał je usłyszeć z ludzkich ust. Ludzkich lub... - zerknęła na leśną gęstwinę i
wzdrygnęła się, nie wiedząc dlaczego.
- Na Croma, jestem głodny! - mruknął Conan. – Mógłbym zjeść bawołu. Poszukamy jakichś owoców; jednak najpierw mam zamiar
obmyć się z błota i zaschniętej krwi. Ucieczka przez bagna to niezbyt czyste zajęcie.
To rzekłszy odłoŜył miecz i zanurzywszy się po szyję w wodzie rozpoczął ablucje. Kiedy się wynurzył, jego zbrązowiałe od słońca
ciało lśniło jak polerowany brąz; grzywa czarnych, długich włosów opadała mu na ramiona. Błękitne oczy, chociaŜ wciąŜ jarzyły się
ogniem, nie były juŜ tak posępne i nabiegłe krwią. Tylko kocia zwinność jego ruchów i posępny wyraz twarzy pozostały bez zmian.
Przypasawszy z powrotem miecz, gestem nakazał dziewczynie, aby za nim szła. Razem weszli między drzewa. Szli pod łukami ko-
narów, po wyściełającej ziemię, miękkiej murawie. Zwisające z drzew pnącza nadawały otoczeniu baśniowy wygląd.
Conan mruknął coś z zadowoleniem na widok złotych i rdzawych kul gęsto wiszących wśród listowia. Pokazawszy dziewczynie, by
siadła na zwalonym pniu, szybko napełnił jej podołek egzotycznymi owocami i sam teŜ z apetytem zabrał się do jedzenia.
- Na Isztar! - rzekł między jednym a drugim kęsem. – Od Ilbars Ŝywiłem się szczurami i korzeniami wykopanymi z cuchną-
cego błota. Te owoce są chociaŜ smaczne, mimo Ŝe niezbyt sycące. Jednak wystarczą nam, jeŜeli zjemy wystar czająco duŜo.
Oliwia była zbyt zajęta, by odpowiedzieć. Kiedy Cymmerianin nasycił pierwszy głód, zaczął z większym niŜ do tej pory zaintereso-
waniem spoglądać na swoją towarzyszkę, podziwiając gęste pukle kruczoczarnych włosów, brzoskwiniową cerę i pełne kształty pod-
kreślone przez kusą tunikę.
Skończywszy posiłek, obiekt jego badań podniósł wzrok i napotkawszy palące, baczne spojrzenie barbarzyńcy, zaczerwienił się rap-
townie i wypuścił z ręki na pół ogryziony owoc.
Conan bez komentarza pokazał dziewczynie gestem, Ŝe muszą iść dalej. Oliwia podniosła się i wyszła za nim na polankę, której od-
legły koniec porastały gęste zarośla. Kiedy znaleźli się na otwartej przestrzeni, w krzakach rozległ się głośny trzask i Conan ledwie
zdąŜył odskoczyć pociągając za sobą dziewczynę, gdy coś śmignęło w powietrzu i z potworną siłą uderzyło w pień pobliskiego drze-
wa.
Błyskawicznie wyrwawszy miecz z pochwy Cymmerianin skoczył na polankę i wpadł w zarośla. Zapadła cisza. PrzeraŜona i oszo-
łomiona Oliwia kuliła się w trawie. Po chwili Conan wyłonił się z krzaków z groźnie zmarszczonymi brwiami i zdziwieniem na twa-
rzy.
- Nikogo tam nie ma - burknął. - A jednak ktoś musiał rzucić ten kamień.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin