34 Moore Sean U - Conan niezłomny.pdf

(659 KB) Pobierz
Moore Sean U - Conan niez³omny
Moore Sean U - Conan niezłomny
SEAN U. MOORE
CONAN NIEZŁOMNY
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE HUNTER
PRZEKŁAD MAREK MASTALERZ
Dla Raven
sercem i duszą
PROLOG
W pogrąŜonej w mroku komnacie panowała niesamowita cisza, przywodząca na myśl gęstą
mgłę. Migoczące świece rzucały chwiejny blask na wielki hebanowy ołtarz. Na posadzce przed
ołtarzem klęczała kobieta. Jej blada skóra kontrastowała z czarnymi jak węgiel włosami i szatami
barwy ciemnego szkarłatu. Oczy kobiety gorzały czerwienią niczym rozŜarzone węgle, a czarne
źrenice przywodziły na myśl ślepia węŜa. Przez egzotyczne piękno jej twarzy przebijała
niebywała Ŝądza władzy i bezwzględność.
Złowieszczy ołtarz pokrywały ciemne plamy. W mętnym świetle widać było, Ŝe jedna z nich
lśni wilgocią. Cienkie struŜki szkarłatu skapywały na posadzkę, tworząc kałuŜę. Komnatę
wypełniała woń śmierci.
Wielkie spiŜowe drzwi komnaty otworzyły się ze skrzypieniem. Za nimi ciągnął się ciemny
korytarz, wyścielony grubym, pluszowym dywanem. Na progu stał wysoki, chudy męŜczyzna. Z
wyjątkiem wąskiej, siwej brody jego głowa była całkowicie pozbawiona owłosienia. W lewej
dłoni dzierŜył pęk kluczy. Przybysz uklęknął i skłonił głowę.
— Azoro, najczcigodniejsza kapłanko, przybyłem na twe wezwanie.
Kobieta wstała powoli i i odwróciła się w stronę drzwi. Na widok przybysza jej oczy zalśniły
pogardą.
— Lamici, juŜ niedługo dopełnię ostatnie rytuały. Czeka cię sowita nagroda, eunuchu —
Azora podkreśliła szyderczo ostatnie słowo. Jej precyzyjnie artykułowany głos, pobrzmiewający
w komnacie nikłym echem, miał niską, matową barwę. Skinieniem głowy kobieta wskazała
wierzch ołtarza. — Bądź tak dobry i pozbądź się trupa.
— Natychmiast, dostojna pani.
Lamici na chwilę cofnął się na korytarz, i powrócił z duŜym, skórzanym workiem. ZbliŜywszy
się do ołtarza, obrzucił to, co na nim leŜało, wzrokiem pełnym obrzydzenia. Azora przyglądała
się mu z rozbawieniem. Słaby, tchórzliwy głupiec, pomyślała. Jakby wyczuwszy to, eunuch
podszedł zdecydowanie i zabrał się do roboty.
Pod sufitem wisiało głową w dół nagie ciało pięknej, młodej kobiety. Jej kostki skuwały
zardzewiałe Ŝelazne kajdany. Okowy zawieszone były na cięŜkich łańcuchach, przeciągniętych
przez umocowane do sklepienia spiŜowe pierścienie. Rozpuszczone długie, złotopłowe włosy
dziewczyny niemal dotykały powierzchni pokrytego krwią ołtarza. Na nadgarstkach miała
srebrne bransolety, szyję otaczał łańcuch z tego samego metalu. Mimo kałuŜ krwi na posadzce
komnaty, ciało dziewczyny wyglądało na nie naruszone. Tylko jej skóra miała upiorną, białą
barwę, świadczącą o utracie Ŝyciodajnego płynu. Szeroko otwarte usta i oczy zastygły w wyrazie
bezgranicznego przeraŜenia.
Unikając zetknięcia z plamami szkarłatu, Lamici naciągnął wór na pozbawione Ŝycia ciało i
własnym kluczem otworzył kajdany. Dając świadectwo niepospolitej sile, lekko zarzucił sobie
zwłoki przez ramię i wyniósł je na korytarz.
Azora odczekała, aŜ zamkną się drzwi, po czym odwróciła się z powrotem do ołtarza.
Przymknęła oczy. Wyciągnąwszy przed siebie dłonie, zaintonowała powolny, rytmiczny śpiew.
Świece w komnacie rozgorzały szkarłatnymi płomieniami. StruŜki krwi uniosły się niczym węŜe
i pomknęły w stronę kapłanki, która wchłonęła szkarłatną falę w wyciągnięte dłonie. Chwilę
później inkantacja urwała się, a świece ponownie poczęły migotać Ŝółtą poświatą.
Otworzywszy oczy, Azora cofnęła się od ołtarza. Czuła energię przenikającą falami całe jej
ciało. śaden śmiertelnik nie mógł mierzyć się z nią pod względem szybkości myśli i ruchów.
Wkrótce będzie miała dość sił, by odprawić pradawne zaklęcia. Zamierzała zakończyć ostatni
poprzedzający je rytuał przed nastaniem kolejnej pełni.
Od wczesnej młodości Azora pilnie studiowała staroŜytne księgi, pozostałe po arcykapłanach
węŜowego ludu Thurian. Owe rękopisy, uwaŜane za dawno zaginione lub zniszczone, zawierały
Strona 1
Moore Sean U - Conan niezłomny
wiedzę o potęŜnej magii, pozwalającej przedłuŜyć Ŝycie i posiąść absolutne panowanie nad
śmiertelnymi męŜczyznami i kobietami.
Azora pragnęła władzy tak wielkiej, by móc rozkazywać nawet najmoŜniejszym monarchom
tego świata. Liczyła, Ŝe niebawem będą pełzać u jej stóp jak karcone szczenięta. Jej
przeznaczeniem było dorównać pradawnym thuriańskim kapłankom. CzyŜ legendarna Mutare nie
była wszak istotą przewyŜszającą zwykłych smiertelników?
Uśmiechnęła się, obnaŜając dwa rzędy spiłowanych w szpic czarnych zębów.
1. „POD ŁĘKIEM”
W otoczonej wysokimi murami Pirogii jak co dzień tętniło nocne Ŝycie. Na placach i ulicach
tłoczyli się jasnoskórzy, płowowłosi Brythuńczycy. Rozproszone grupki pijanych kezankiańskich
górali wędrowały krętymi uliczkami od jednej oberŜy do drugiej. Przekonani o własnej
wyŜszości członkowie straŜy miejskiej uwaŜali Kezankiańczyków za skaranie boskie, ale omijali
ich szerokim łukiem. Król Brythunii Eldran wywodził się z owego góralskiego plemienia i z
pewnością nie zareagowałby łaskawie na wieść, Ŝe straŜe miejskie źle traktują jego ziomków.
Poza głównymi brukowanymi ulicami rozciągał się marnie oświetlony, zasłany śmieciami
labirynt cuchnących zaułków. W jego ciemnych, zakamarkach snuli się Ŝebracy, szczury i pijacy
nawołujący się ochrypłymi, bełkotliwymi głosami. Dopiero nad ranem, gdy kwaśne tanie wino
zbierało swe Ŝniwo, padali pokotem bez zmysłów. Niektórzy nie budzili się juŜ nigdy, lecz
naleŜało oddać straŜy sprawiedliwość, gdyŜ nawet najnędzniejsze zakamarki Pirogii były
bezpieczniejsze niŜ ulice wielu metropolii hyboryjskiego świata. OstroŜność wymagała jednak,
by zapuszczając się w te rewiry, trzymać jedną rękę na kiesie, a drugą na rękojeści miecza.
Jednym z takich zaułków kroczył niski, ciemnoskóry męŜczyzna. Jego sięgające ramion włosy
miały barwę sadzy, a oczy były jeszcze czarniejsze. Na wąskiej twarzy malował się okrutny
uśmieszek. MęŜczyzna ów poruszał się z kocią zręcznością. Przestąpiwszy leŜącego na ziemi,
pochrapującego pijaka, zatrzymał się przed drzwiami ceglanego budynku. W ścianę nad framugą
był wbity po rękojeść wielki, dwuręczny miecz. MęŜczyzna wyciągnął sztylet i zastukał
rękojeścią w drzwi. Ze środka dobiegły stłumione, brythuńskie przekleństwa:
— Parszywy Ŝebrak! Zabieraj swoje zawszone łapy z moich drzwi! Nie dostaniesz ode mnie
wina, póki nie pokaŜesz, Ŝe masz czym zapłacić!
— Immanus, stary psie! To ja, Hassem! — odpowiedział niskim głosem rozbawiony
ciemnooki męŜczyzna. — Rusz swój wańtuch i otwórz natychmiast!
Szczęknęła zasuwa i Immanus uchylił drzwi. Hassem wszedł do środka, chowając sztylet.
OberŜa, nazywana „Pod Łękiem”, była niewiele lepiej oświetlona niŜ zaułek, przy którym
stała. Z trzech stojących w kątach lamp wydobywały się gęste kłęby oleistego dymu, pogłębiając
mrok panujący w izbie biesiadnej. Pokryte lepkim brudem drewniane stoły i ławy rozstawione
były bezładnie. W głębi piętrzył się szynkwas, a z boku — prowadzące na górę ceglane schody.
Przy stołach zasiadała odpowiednia do tego miejsca klientela. W kącie powszechnie znany
nemediański handlarz niewolników wielkim kamionkowym kuflem wznosił toast za zdrowie
swoich siepaczy. Brunatne, jęczmienne piwo pociekło po jego wyplamionej tunice. Nie bacząc na
to, Nemediańczyk zaŜądał od szynkarza jeszcze jednej kolejki.
Przy sąsiednim stoliku tkwiło dwóch Kothyjczyków o świdrujących spojrzeniach. Knuli coś
szeptem, sącząc wino z kubków. Na środku sali grupa Kezankiańczyków obmacywała ladacznice
i ryczała sprośną piosenkę. Parę stolików dalej skąpo ubrana Brythunka, co chwila, hałaśliwym
chichotem kwitowała słowa swego młodego, jasnowłosego towarzysza. Ten dobrze odziany
męŜczyzna był zapewne potomkiem jakiegoś moŜnego rodu, pragnącym poznać ciemniejsze
strony Ŝycia stolicy. Elegant przesunął dłonią po obnaŜonym biodrze swojej towarzyszki i
ponownie zaczął szeptać jej coś do ucha.
Obok drzwi stał spalony na brąz olbrzym — Immanus. Na jego strój składały się pantalony i
skórzana kamizela. Jedno ucho Immanusa zdobiło wielkie, złote kółko, ale słabe światło odbijało
się mocniej od jego łysej głowy. Beczkowatą pierś pokrywały niezliczone szramy, a gruby pas z
czarnej skóry podtrzymywał długie i cięŜkie szablisko. Immanus stanowił istną chodzącą górę
mięśni i tłuszczu. Olbrzym odczekał, aŜ Hassem wejdzie do środka, po czym zamknął masywne
drzwi jedną ręką i nachylił się do Zamorańczyka:
— Szedł ktoś za tobą, Hassem? — szepnął.
— Gdyby tak było, musiałbym teraz oczyścić mój sztylet — odparł Zamorańczyk z urazą w
głosie.
— Oto moja najlepsza przyjaciółka — Immanus postukał się w łyse czoło mięsistym palcem,
nie zwracając uwagi na irytację Zamorańczyka. — Tak długo, jak jej słucham, będziemy trzymać
się razem. Lecz gdy przestanę zwaŜać na jej ostrzeŜenia… — przejechał palcem po gardle i
Strona 2
Moore Sean U - Conan niezłomny
zarechotał z własnego dowcipu.
Hassem połoŜył dłoń na przywiązanym do pasa niewielkim zawiniątku.
— Barbarzyńca jest tutaj? Wczoraj umówiłem się z nim na spotkanie, ale ten dzikus tak zalał
winem swoją tępą pałę, Ŝe mógł o wszystkim zapomnieć.
— Nie oceniaj go pochopnie. MoŜe to i barbarzyńca, ale wiem, czego moŜna spodziewać się
po Cymmerianach. To twardzi i przebiegli ludzie. Nie warto z nimi zadzierać. Było wielu takich,
którzy rzucili mi wyzwanie. śaden nie uszedł z Ŝyciem, lecz gdyby przyszło mi bić się z
Cymmerianinem, nie byłbym pewien, jak to się skończy — Immanus zamilkł i utkwił w Has —
semie wyzywające spojrzenie. Po chwili roześmiał się i walnął Zamorańczyka w plecy z siłą,
która kogoś słabszego powaliłaby na kolana. Hassem podał Immanusowi małą sakiewkę, która
zabrzęczała cicho, gdy olbrzym chował jądo wewnętrznej kieszeni kamizeli.
— Znajdziesz go na górze — rzekł oberŜysta. — Właśnie skończył pierwszy dzisiaj dzban
wina. Dobrze mu idzie przy grze w kości, ale czuję, Ŝe jego szczęście wkrótce się odmieni.
Hassem ruszył w stronę schodów. Po drodze zatrzymał się przy szynkwasie i zamówił kubek
taniego wina. Zmoczył wargi zalatującym octem trunkiem, przepłukał nim usta i wypluł go na
kamienną podłogę. Obrzydlistwo, pomyślał. NajwyŜsza pora by ci niań — czący kozły
Brythuńczycy nauczyli się sztuki wyrobu win. Pocieszył się, Ŝe jeszcze tej nocy opuści ten chlew
i wróci do Zamory. Barbarzyńca miał kupić ostatnią oferowaną przez Hassema błyskotkę.
Zamorańczyk tak spieszył się z jej zbyciem, Ŝe tylko dla formalności targował się o cenę.
Odstawiwszy kubek, dotknął gładkiego metalu inkrustowanej
— 13 —
klejnotami srebrnej bransolety ukrytej w zawiniątku przy pasie. Nagroda, wyznaczona za
wskazanie straŜom miejskim, w czyich rękach znajduje się ta sztuka biŜuterii, była o stokroć
większa, niŜ cena, jaką wycisnął z głupiego barbarzyńcy. Zamorańczyk był pewien, Ŝe bez
względu na spryt, Cymmerianin nie wywinie się spod katowskiego topora. Hassem uniósł kubek
do ust i uśmiechnął się do własnych myśli. Dopiwszy wino, ruszył po schodach.
Pierwsze piętro „Pod Łękiem” było lepiej oświetlone niŜ parter. Stało tam zaledwie parę grubo
ciosanych stolików i ław. Większą część sali zajmował wielki stół do gry w kości. Hazardziści
tłoczyli się przy nim łokieć przy łokciu. Po kaŜdym rzucie następowały głośne jęki
przegrywających i radosne krzyki zwycięzców. Gwar rozmów i przekleństw w wielu językach
sprawiał, Ŝe panowała tu atmosfera bardziej przypominająca bazar niŜ oberŜę.
Gdy Hassem dotarł do szczytu schodów, niezwykle wysoki, muskularny gracz odszedł od
stołu z garścią pełną monet. Zasiadł na pobliskiej ławie i zsypał pieniądze do sakiewki przy pasie.
Równo przycięta grzywa czarnych włosów okalała jego zbrązowiałą twarz, w której odznaczały
się gorejące niebieskim ogniem oczy. Krzepkie ramiona i barki pokrywały dziesiątki starych i
świeŜych blizn. Czarny kaftan ledwie osłaniał wypukłą, masywną pierś. Przy pasie gracza wisiał
wielki pałasz, którego nagie srebrzystobłękitne ostrze połyskiwało złowieszczo przy kaŜdym
kroku. Młodzieniec ten wśród okupujących stół utracjuszy wyglądał jak wilk w zgrai szczurów.
Dziewka słuŜebna postawiła przed Conanem dzban wina. Młodzieniec rzucił na stół srebrną
monetę, nalał sobie pełny kubek i wypił go duszkiem. ZauwaŜył, Ŝe Hassem wszedł na piętro, i
czekał, aŜ Zamorańczyk do niego podejdzie. Pomyślał, Ŝe opłaciła mu się znajomość z tym
szubienicznikiem. Temu zamorańskiemu łotrzykowi nie moŜna było ufać, lecz wiedział, Ŝe ubił z
nim wyjątkowo korzystny interes. Podczas targów gotów był dać za tę bransoletę nawet
trzykrotnie wyŜszą cenę.
Kiedy Hassem po raz pierwszy pokazał mu tę zdobioną klejnotami sztukę biŜuterii, Conan
natychmiast zorientował się, Ŝe pochodzi ona z kradzieŜy. Nie obchodziło go, kto padł ofiarą
rabunku. Bransoleta doskonale nadawała się na podarunek dla Yvanny, Brythunki, u której
zamieszkał po przybyciu do Pirogii. Kości sprzyjały mu tego wieczoru, dlatego teŜ zapłacenie za
błyskotkę nie oznaczało pozostania z pustką kiesą. Myśl o bujnym ciele i woni płowych włosów
namiętnej Yvanny w połączeniu z wypitym winem podsyciła Ŝądzę Cymmerianina. Zamierzał
spędzić z dziewczyną ostatnią noc rozkoszy, podarować jej bransoletę i ruszyć do Shadizar.
Hassem przysiadł się do Conana i wyciągnął zza pasa szmaciane zawiniątko. Nerwowo
gładząc rzadki wąsik, Zamorańczyk spojrzał uwaŜnie na ogorzałego barbarzyńcę.
— Witaj, Conanie. Jak ci szło dzisiaj przy kościach?
— Nieźle — Cymmerianin skinął głową w stronę rojowiska graczy. — O wiele lepiej niŜ
wielu z nich, Hassemie.
Conan mówił po zamorańsku z barbarzyńskim akcentem. Nauczył się tego języka niedawno,
lecz posługiwał się nim biegle.
— W takim razie nie będzie kłopotów z zapłatą. Czterdzieści sztuk srebra lub dwie złote
korony, tak jak się umówiliśmy.
— Zgoda, Hassemie, ale najpierw chcę zobaczyć twój towar.
Strona 3
Moore Sean U - Conan niezłomny
Osłaniając zawiniątko dłonią, Conan rozchylił sukno i dokładnie przyjrzał się bransolecie, by
upewnić się, czy zamorański złodziej nie podsuwał mu bezwartościowej imitacji. Oględziny te
rozdraŜniły Hassema.
— Zapewniam cię, Ŝe jest prawdziwa. Moja reputacja ucierpiałaby, gdybym oszukiwał
klientów. Poza tym widać, Ŝe jesteś doskonałym wojownikiem. Nie puściłbyś płazem oszustwa, a
ja nie mam ochoty przez resztę Ŝycia oglądać się niespokojnie przez ramię.
— Znam dobrze honor zamorańskich złodziei. Sprzedałbyś własną matkę handlarzom
niewolników, gdybyś mógł dostać za nią dobrą cenę. Masz swoją zapłatę!
Przygana Cymmerianina rozgniewała Hassema. Ciebie równieŜ spotka dzisiaj godziwa
zapłata, północny dzikusie, pomyślał z wściekłością. Sięgnął po złote monety, skłonił się nisko i
podszedł do graczy.
Uśmiechając się na myśl o Yvannie, Conan wetknął zawiniątko do kieszeni. Gdzie, na Croma,
podziewała się ta dziewczyna? Miała spotkać się z nim tu dwie godziny po zachodzie słońca, gdy
skończy ostatni taniec w zajeździe „Pod Złotym Lwem”. Barbarzyńca szybko dopił wino i nalał
sobie następny kubek. Był zbyt zajęty swoimi myślami, by dostrzec, Ŝe Hassem wyszedł z
oberŜy.
Niecałą godzinę później Conan nalał do kubka resztę wina z dzbana. Nie był jeszcze pijany,
lecz wino wprawiło go w lekki rausz. Yvanny wciąŜ nie było. Cymmerianina ogarnęło
zniecierpliwienie. Przyszło mu do głowy, Ŝe moŜe pogra jeszcze trochę w kości, a potem
zrezygnuje z czekania. Gdy zastanawiał się nad tym pomysłem, z parteru dobiegła go wrzawa.
Rozległ się ogłuszający łoskot, po którym nastąpiły nie dające się z niczym pomylić odgłosy
wyciągania mieczy. Conanowi od razu przejaśniło się w głowie. PołoŜył dłoń na rękojeści
pałasza. Pozostali goście, o wiele bardziej pijani od niego, nie zwracali uwagi na dobiegające z
dołu hałasy. Bez wątpienia nocne bijatyki były „Pod Łękiem” pospolitym zjawiskiem. Conan
odpręŜył się nieco, lecz zachował czujność.
Chwilę później na schodach rozległ się głośny tupot podkutych butów. Conan ujrzał, Ŝe na
piętro wkracza prowadzony przez oficera patrol straŜy miejskiej. Dowódca róŜnił się od
pospolitych miastowych słabeuszy, częstokroć obejmujących znaczące stanowiska. Jego
wyrazistą twarz ograniczały krótko przystrzyŜone, czarne jak smoła włosy oraz równo przycięta
czarna broda i wąsy. Najwyraźniej nie był to Brythuńczyk. Niemal dorównywał wzrostem
Conanowi, a przewyŜszał go szerokością barów. Oficer miał na sobie kolczugę, w prawej dłoni
dzierŜył zakrzywiony miecz. Jego ciemnobrązowe oczy omiotły piętro oberŜy, najwyraźniej
poszukując kogoś, na kim bardzo mu zaleŜało.
Na piętrze natychmiast wybuchło zamieszanie. Ponad połowa gości była przekonana, Ŝe
straŜnicy przybyli, by właśnie ich aresztować. Niektórzy czynili niemrawe próby zasłonięcia
swych twarzy, inni spoglądali nerwowo w stronę wychodzącego na zaułek duŜego, zalepionego
brudem okna. Paru wczołgało się pod stół w kącie.
Na dole rozległo się gniewne wołanie. W chwilę później łysy Immanus wpadł na górę po
schodach, roztrącając jak słomki trzech straŜników. Stanąwszy twarzą w twarz z oficerem,
połoŜył dłoń na rękojeści szabli, a drugą zacisnął w przypominającą młot pięść. Jego śniada
twarz była purpurowa, nie wiadomo, czy od biegu po schodach, czy gniewu wywołanego
wtargnięciem straŜy miejskiej.
— Co to ma znaczyć, Salvorus? Zapłaciliśmy haracz, Ŝeby straŜ się nas nie czepiała. Jako
kapitan powinieneś to wiedzieć, a nie naraŜać się na gniew swojego przełoŜonego.
— JeŜeli nawet dałeś łapówkę generałowi, on nie wspomniał mi o tym ani słowem, Immanus.
W kaŜdym razie ja nie jestem ci nic winien. Pociesz się, Ŝe nie obchodzi mnie rynsztok, który
przez omyłkę nazywasz oberŜą, ani poniewierające się tu ścierwo. Przybyłem z rozkazu samego
króla. Szukam pewnego człowieka. Odsuń się, chyba nie jesteś taki głupi, by sądzić, Ŝe dasz radę
mnie i całemu patrolowi? No?!
Immanus warknął z wściekłością, rozwarł pięść i dźgnął palcem w kolczugę Salvorusa.
— Śmiesz mnie obraŜać?! „Pod Łękiem” jest daleko od pałacu króla, a w tej dzielnicy łatwo o
wypadek. Wyjdźcie natychmiast, albo, na Isztar, jedyna słuŜba królowi, do jakiej zaraz będziecie
zdolni, to tuczenie kanałowych szczurów własnymi trupami!
Twarz Salvorusa stwardniała. Zaskakująco szybko wyrzucił przed siebie lewą rękę, zacisnął
dłoń na gardle Immanusa i pchnął go na ścianę. Dławiąc się, gospodarz odepchnął oburącz
oficera od siebie i błyskawicznie wyciągnął szablę. Jej zakrzywione ostrze zabłysło złowieszczo.
Zapadła cisza. Przerwali ją gracze przy stole, którzy szeptem zaczęli obstawiać zakłady, co do
końca pojedynku dwóch olbrzymów.
Salvorus cofnął się o krok i uderzył mieczem w broń przeciwnika. Posypały się błękitne skry.
Immanus sparował uderzenie i wyprowadził pchnięcie, lecz cięŜkie ostrze ześlizgnęło się po
kolczudze kapitana. Zanim Immanus zdąŜył się zasłonić, Salvorus doskoczył i ciął w dół. Szabla
Strona 4
Moore Sean U - Conan niezłomny
upadła na podłogę wraz z paroma odciętymi palcami gospodarza. Salvorus wyprowadził z
półobrotu cios lewą pięścią wprost w brodę Immanusa. Krzyk bólu oberŜysty zagłuszył okropny
chrzęst łamanej szczęki. OberŜysta osunął się na podłogę, zaciskając lewą dłoń na krwawiących
kikutach palców. Oniemiali gracze nie mogli oderwać wzroku od jatki sprawionej przez
Salvorusa, lecz przegrane w zakładach pieniądze natychmiast trafiły do rąk nowych właścicieli.
Conan przyglądał się starciu ze zwęŜonymi powiekami. Pierwsze wraŜenie nie myliło go:
kapitan nie był utytułowanym fircykiem, lecz doświadczonym szermierzem. PoniewaŜ
Cymmerianin nie zrobił nic złego, nie wierzył, by straŜ zjawiła się tu po niego. Zabłysło mu, Ŝe
być moŜe to szubrawiec, Hassem, ściągnął na siebie gniew króla. Conan przeniósł wzrok na
graczy przy stole i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, Ŝe Zamorańczyk zniknął.
Otarłszy czubek miecza o pantalony powalonego przeciwnika, Salvorus pewnie ruszył do
stołu, przy którym siedział Conan. Barbarzyńca wsparł łokieć na stole, lecz prawą dłoń wciąŜ
trzymał na rękojeści pałasza.
— Ty jesteś Conan z Cymmerii? — zapytał kapitan tonem świadczącym, Ŝe z góry zna
odpowiedź.
— Czego ode mnie chcecie? Nic nie zrobiłem.
— Masz udać się ze mną do pałacu, gdzie czeka cię przesłuchanie. JeŜeli nic nie zrobiłeś, jak
powiadasz, będziesz zwolniony.
— Za co jestem poszukiwany? Jestem zwykłym wędrowcem, przybyłem do Pirogii niecały
tydzień temu. Jestem tutaj tylko przejazdem. Zostawcie mnie w spokoju.
— Moja cierpliwość się wyczerpała, Cymmerianinie. JeŜeli nie pójdziesz z nami po dobroci,
weźmiemy cię siłą. Widziałeś, co spotkało Immanusa. Nie chcę wyrządzić ci krzywdy, jedynie
doprowadzić na przesłuchanie.
Conan zaczynał tracić opanowanie. W swojej ojczyźnie zabiłby człowieka rzucającego
bezpodstawne oskarŜenia, lecz zdąŜył nauczyć się, Ŝe obyczaje cywilizowanych ludzi są zupełnie
odmienne. Ponadto nie miał ochoty gnić miesiącami czy latami w jakimś cuchnącym,
brythuńskim lochu.
— Powiedz mi, o co jestem oskarŜony, a zdecyduję, iść z tobą czy nie.
— Męczy mnie ta zabawa, psie! Masz za pazuchą zawiniątko z kradzioną bransoletą. NaleŜała
do córki króla, którą zamordowałeś zeszłej nocy. Co z ciebie za diabeł, barbarzyńska hieno, Ŝe
porąbałeś jej ciało na kawałki? Gdyby mi pozwolono, wymierzyłbym ci sprawiedliwość tu i
teraz!
Conan spojrzał wstrząśnięty. Powinien był zorientować się, Ŝe Hassem zaŜądał o wiele za
niskiej ceny. Bezczelny zamorański pomiot wydał go straŜnikom, być moŜe dla nagrody, w tej
chwili motywy Hassema nie miały znaczenia.
Conan pojął, Ŝe nikt nie uwierzy słowu wędrownego barbarzyńcy. Musiał obezwładnić
kapitana i uciekać z miasta.
Korzystając z zaskoczenia Conana, Salvorus chwycił jego prawy nadgarstek w kleszczowy
uścisk wielkiej dłoni. Cymmerianin spróbował wyrwać się z gniewnym pomrukiem, lecz siła
kapitana była tak wielka, Ŝe kość w nadgarstku pękła z przejmującym trzaskiem.
Rozwścieczony Conan złapał w lewą rękę pusty dzban po winie i rąbnął nim Salvorusa po
głowie. CięŜkie naczynie trafiło kapitana prosto w twarz, łamiąc mu nos. Z obydwóch nozdrzy
trysnęły fontanny krwi. Oficer rozluźnił uścisk na nadgarstku barbarzyńcy, który ponownie
zamachnął się dzbanem jak maczugą. Tym razem trafił Salvorusa w skroń. Odłamki gliny
posypały się na podłogę, a ze szpetnego rozcięcia na głowie kapitana pociekła struga krwi.
Na zbroczonej twarzy Salvorusa odmalowała się ślepa furia. Rycząc przekleństwa, kapitan
potrząsnął głową i ze śmiercionośną wprawą zadał cięcie w szyję Cymmerianina. Conan zdołał
uchylić się przed ostrzem, staczając się z ławy. Wyszarpnął pałasz lewą ręką, sparował kolejne
cięcie Salvorusa, zerwał się z podłogi i rąbnął z całych sił w odsłoniętą głowę oficera. Z powodu
otrzymanych ciosów zastawa Salvorusa była odrobinę spóźniona. Klinga Conana trafiła go
płazem w skroń i nieprzytomny kapitan runął jak wór piasku na podłogę.
Conan przeskoczył przez niego i pognał w stronę schodów. PrzeraŜeni widokiem pędzącego
na nich olbrzyma straŜnicy pierzchli mu z drogi. Cymmerianin dodał im impetu paroma
kopniakami i zbiegł po schodach po parę stopni naraz. Drzwi oberŜy były wywaŜone z zawiasów,
bez wątpienia przez patrol Salvorusa. Barbarzyńca przebiegł między zaskoczonymi
biesiadnikami i wypadł w zaułek. Przed wejściem o mało nie zderzył się z Yvanną.
Rozjaśniający wąską uliczkę blask księŜyca podkreślał szczupłą figurę i pełne piersi
dziewczyny. Kaskady złocistych za dnia włosów spadały na jej smukłe ramiona. Miała na sobie
skąpą, jedwabną tunikę, a przy boku na cienkim pasku nosiła pochwę ze sztyletem; jeszcze jeden
widać było wetknięty w cholewę buta.
— Na Croma! Gdzie się podziewałaś, dziewczyno?! Czekałem na ciebie całymi godzinami!
Strona 5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin