Rodziewiczówna Maria - Ona.pdf

(479 KB) Pobierz
Ona
R ODZIEWICZOWNA M ARIA
O NA
O PRACOWANO NA PODSTAWIE EDYCJI W YDAWNICTWA P OLSKIEGO W
P OZNANIU
115513497.002.png
I
Do izdebki, służącej jej za mieszkanie, słońce wstępowało pierwsze i budziło ją. Wstawała
wtedy żywo, co dzień zaniepokojona, czy nie zaspała, broń Boże.
Ale wielki, murowany pałac, którego zajmowała poddasze, był głuchy i niemy, a świat przed
oknem, różowy od świtu, ledwie się budzić zaczynał.
Była pierwsza w całym dworze.
Uspokojona, odmawiała krótki pacierz, zaplatała dwa wielkie, ciemne warkocze i upinała je
bez cienia pretensji wokoło głowy, obywając się przy tym bez lustra. Odziewała się w wytartą,
starannie cerowaną i oczyszczoną kamlotową sukienkę, kładła na wierzch wielki dymkowy
fartuch i była gotowa.
Pośpiesznie sprzątała izdebkę, otwierała okienko, przy czym starannie obracała do słońca
wazonik z mirtem, brała ze stolika trzy pęki kluczy, koszyk z robotą i wychodziła z izdebki.
Mieszkanie jej sąsiadowało z sypialniami pokojowych i tam wchodziła najpierwej.
— Moje drogie — odzywała się łagodnie, prosząco — wstawajcie już. Pani będzie nierada.
Rozespane garderobiane czasem mruczały niechętnie, czasem przeklinały służbę «psią»,
zwykle jednak, ułagodzone mimowolnie jej głosem i tonem, zrywały się posłuszne i
dziękowały za przysługę.
A ona kiwnąwszy im przyjaźnie głową szła dalej.
Z wyżyn strychu zstępowała na padół folwarku. Schody były strome i ciemne, aleje dobrze
znała i stąpając prędko, mruczała do siebie jak wyuczoną lekcję:
— Śniadanie przygotować, wydać prowizje z apteczki, kompoty, soki, galarety, przesuszyć
stołową bieliznę. Przyjadą kupcy na owce, obejrzeć pytlowaną mąkę, czy się mole nie dobrały,
zdać tygodniowy rachunek z pachtu, rój pszczeli może dziś wyjdzie… no, i serwety poznaczyć.
To i koniec! A może co zapomniałam?…
Schodziła na dół aż do suteren. Największym kluczem otwierała drzwi do apteczki, potem
do piwnicy, potem do różnych innych składów. Kucharze i szafarki szli za nią; napełniała ich
naczynia i worki produktami, załatwiała porządnie i prędko kwestię alimentarną, całodzienną.
Potem zamykała spiżarnie i pobrzękując kluczami, wybiegała na dziedziniec folwarczny,
pełen budzącego się życia i ruchu i śpieszyła w stronę obór, gdzie dojono krowy.
Który ją spotkał z oficjalistów, pozdrawiał bardzo przyjaźnie:
— Dzień dobry, panno Konstancjo. Pani zawsze «najranniejsza!»
— I pan słońca nie zasypia! — odpowiadała z uśmiechem.
— Z obór biegła do piwnicy i dozorowała pomiaru i zlewania mleka, a stamtąd, napędzana
obawą opóźnienia, wracała znowu do pałacu.
W sali jadalnej pod jej nadzorem lokaje zastawiali dla państwa stół do śniadania.
Ogrodnik przynosił przepyszny bukiet, zjawiały się na śnieżnej bieliźnie saskie filiżanki,
ciężkie srebro, w ozdobnych koszach eleganckie przysmaki. Przy oknie ustawiano maszynkę
do kawy i samowar i ona zajmowała tam swe miejsce.
Odpinała fartuch i chowała go na spód kosza, a natomiast wydobywała serwetę nową i
haftowała na niej kunsztownie spleciony monogram pod koroną o licznych gałkach.
Czekała zwykle dość długo, spoglądając niekiedy od roboty swojej to na zegar, to w okno
słońcem objęte, uważna na każdy szelest w głębi mieszkania.
Pierwsza ukazywała się zwykle pani domu, osoba okazałych kształtów ze śladami piękności
na twarzy, osoba arcyenergiczna i arcykapryśna.
— A, jesteś już! To dobrze. Daj mi kawy! Takie było codzienne powitanie.
— Zła śmietanka! Pewnie szafarka za twymi plecami podlewa ją wodą. Tyle razy ci
powtarzam, żeś powinna mniej polegać na służbie, a więcej sama się zajmować.
— Dobrze ciociu — odpowiadała ze zwykłą swą pogodą.
115513497.003.png
Była zatem krewną, nie sługą.
Pani domu sączyła powoli kawę i egzaminowała ją ściśle: ile było mleka, ile usmażono
konfitur, co ma robić dzisiaj. Powoli rysy jej rozchmurzały się i łaskawie spoglądała na
szczupłą postać dziewczęcia, pochyloną nad delikatnym haftem.
— Wypijże śniadanie — kończyła rozmowę zupełnie już uprzejmie.
Potem przychodził zwykle do jadalni sam gospodarz, człek mocno otyły i przysadzisty, z
natury jowialny i szczery.
— Ha, Kostusia! — wołał od progu. — Jak mi dasz kapitalnej herbaty, to ci coś powiem
ciekawego!
Dostawał herbatę, rozsiadał się wygodnie, zapalał cygaro i zaczynał drażnić się z
dziewczyną.
— Słyszałem, że dzisiaj wstałaś o godzinę później.
— Nie, wujaszku! Jak co dzień — broniła się.
— Słyszałem też, żeś wczoraj spaliła na karmelki syrop do konfitur.
— Dajże jej spokój, mój drogi! — protestowała pani.
— Podobno ją oszukał na trzy złote kupiec od twarogu — recytował dalej.
— Nie może być — oburzała się wtedy — jeśliby nawet oszukał, to swoimi pieniędzmi
dołożę.
— Pi, pi, pi! Co za hardość! A dużo ty ich masz? Może mnie pożyczysz?
Śmiała się serdecznie i on się śmiał, tworząc na suficie arabeski z dymu, rozkoszując się
swym dobrobytem, spokojem i dobrym zdrowiem.
Pani domu opuszczała jadalnię i udawała się na przechadzkę do ogrodu, a na jej miejsce
ukazywały się dwie pociechy i chluby domu, dwie panienki w eleganckich szlafroczkach, z
utrefionymi loczkami, uśmiechnięte pieszczoszki i faworytki rodziców.
Szczebiotały z ojcem po francusku, między sobą po angielsku, do Kostusi nie odzywały się
wcale.
Chrupiąc biszkopty, przypuszczały do ojca szturm o przyjemności i rozrywki, układały
wycieczki lub odwiedziny w sąsiedztwie.
Kostusia haftowała w milczeniu.
Nareszcie panienki kończyły ranny posiłek i wybiegały, pociągając za sobą ojca. Nareszcie
panienki kończyły ranny posiłek i wybiegały, pociągając za sobą ojca.
Wówczas ona sprzątała przysmaki, lokaje zdejmowali nakrycie, spożywała kęs chleba z
herbatą i wybiegała do roboty.
Przez dzień cały potem czarny jej kamlot i pasiasty fartuch widać było po wszystkich
zakątkach dworu, migała jak wielki, żałobny motyl od sernika do wędlarni, od lamusa do
kurników, od ogrodu do pasieki. Zaglądała w kąty i zakąty, chwaliła, ganiła, prosiła i
uśmiechała się, jak mrówka niestrudzona i silna, jak skowronek wesoła. Do obiadu i wieczerzy
zjawiała się w pałacu, zarządzała zastawę i miała swe miejsce w gronie rodziny, na szarym
końcu stołu.
Czasem odzywano się do niej protekcjonalnie lub żartobliwie, przy gościach ignorowano ją
zupełnie.
Tak do późnej nocy krzątała się i krzątała. Dopiero gdy pałac oświecał się rzęsiście, a na
folwarku do snu się zabierano, wstępowała powoli na swe wyżyny.
Była to dla niej jedyna chwila odpoczynku. Siadywała u okienka i założywszy spracowane
ręce, śpiewała, do gwiazd zwracając oczy i myśli.
Wspominała wówczas dzień, pracowicie spędzony, i wewnętrznie z siebie zadowolona,
śpiewała głośno i wesoło, potem wspominała rodziców pomarłych, bezdomność swoją, wielkie
sieroctwo i piosenka stawała się cichszą, nuta przeciąglejszą, aż cichła zupełnie.
115513497.004.png
Gdy potem klękała do pacierza, odmawiała same tylko modlitwy za umarłych; dla siebie nie
umiała prosić o nic. Bo i co? Zdrowa była, krzywdy nie miała od nikogo, nie zazdrościła
nikomu niczego.
Prosiłaby o coś przecie, ale wiedziała, że rodzice spod ziemi nie wrócą, do domu jej nie
zabiorą, więc tylko gorąco się modliła dla nich o niebo, dla siebie o siły i ochotę szczerą, by
dobrodziejom swoim płacić mogła zawsze i zawsze za dach ten, za strawę, za każde słowo
przyjazne, za spojrzenie życzliwe. Tło i grunt natury tej, na wskroś szczerej i prostej, stanowiła
do przesady posunięta wdzięczność i ofiarność.
Los od dziecka nauczył ją obywać się bez żadnych słodyczy żywota, nauczył ją też pokory i
cichości, poświęcenia i zapomnienia o sobie; praca ustrzegła ją od goryczy, dała pogodę i
spokój, wyrobiła trzeźwy sąd i poczucie samodzielności.
Mało uczona, posiadała zasady prawe, wrodzoną logikę, umysł jasny, ogromny zapas
stanowczości i woli. Mogłaby przy tych zasobach zapragnąć szerszych celów, wyrywać się do
nieograniczonej swobody; wdzięczność trzymała ją w szarym cieniu zależnego stanowiska.
Dzieckem małym od martwej piersi matczynej wzięli ją ci ludzie, dalecy krewni, hodowali,
karmili, uczyli — teraz ona płaciła z lichwą, przywiązała się do nich jak krzewina młoda do
ziemi i jak krzewina nie pomyślała nigdy, że siły i urodę nie sama ziemia jej dała, ale także
słońce letnie, majowe, rosy wieczorne…
Gdy drobinę tę, na pół martwą, przed laty pan domu przyniósł pewnej nocy do żony, w połę
płaszcza otuloną, pani zafrasowała się mocno. Dziecko mogło umrzeć, co gorzej
skompromitować ich, ale pan ręką na perswazje machał.
— Co tam — rzekł. — Skowrońska, konając, zaklęła mnie na Boże rany, bym dziecko za
swoje wziął i wezmę! Niech się, co chce, dzieje. Co rzucimy za siebie, znajdziemy przed sobą
— nie tu — to tam! Dziecko zostanie. Niech z naszą Jadwisią śpi w kołysce.
Dziecko zostało. Było z nim dużo kłopotu, kosztowało dużo starań. Kostusi opowiadała o
tym stara wieśniaczka, która ją wykarmiła.
Gdy doszła piętnastu lat, zaczęła płacić.
Nie spostrzegła pani domu, jak ten podlotek począł ją we wszystkim wyręczać, jak jej
wreszcie zdjął z barków cały trud gospodarski; nie zdawali sobie państwo sprawy, dlaczego od
trzech lat dochód domowy w trójnasób urósł, a rozchód o połowę się zmniejszył.
Lubili Kostusię, ale nie znali jej wcale.
Wesołość jej brali za głupowatość, pracowitość za wrodzoną chciwość, łagodność za lęk
przed ich powagę, brak wszelkich pretensji za ograniczenie.
Kostusia lubiła ich wszystkich. Ciotka gderała nieraz, ale to tylko wskutek częstej migreny,
starsza kuzynka, piękna Fela, traktowała ją z góry, bo była starsza, nie chowały się razem i była
już tak z natury dumna. Młodsza, Jadwisią, jej rówieśnica i towarzyszka w dzieciństwie, drwiła
i przekpiwała jej wytartą sukienkę, opalone ręce i prostacze rumieńce; Jadwiśka była zawsze
kpiarz i śmieszek! Szczególne przywiązanie żywiła Kostusia do wuja. Pamiętała, że on ją
przyniósł maleńką do domu, że ją często gładził po głowie, a czasem w swe ręce brał jej twarz i
całował w czoło. Kostusia za wuja gotowa była iść w ogień! Żarty jego były takie zabawne i
serdeczne, on też najwięcej myślał o niej.
Z podróży przywoził jej zawsze pamiątkę, na gwiazdkę obdarzał na równi z dziećmi
własnymi, a w ciągu roku, gdy dojrzał za wiele łat w sukience, wsuwał jej do fartucha trochę
pieniędzy i wołał wesoło: — Kostusiu, jak mi się nie ubierzesz porządniej, każę cię jutro
postawić w prosie, wróblom na postrach, ludziom na widowisko! Pamiętaj!
Predylekcję też szczególną miała Kostusia do kuzynka Kazia, który tylko na parę letnich
miesięcy przyjeżdżał ze szkół do domu. O rok był młodszy od niej, dziećmi będąc, bawili się z
sobą najlepiej, zawarli nawet pakt koleżeństwa, którego ani lata, ani oddalenie nie zatarło.
Chłopak był jak ona pracowity i ambitny, podczas wakacji czytywał jej piękne książki,
pomagał jej w zajęciach, wyciągał z sobą w niedzielę na dalekie spacery łódką po rzece lub
115513497.005.png
pieszo po gajach, otaczających dwór. Śpiewali wtedy lub śmiejąc się, odnajdywali kryjówki,
gdzie przed laty udawali Robinsona.
Tak bywało latem. Ale potem przychodziła pracowita jesień, Kazio odjeżdżał, ptaszki
milkły. Kostusia zbierała resztę owoców, napełniała spiżarnię konserwami i suszeninami,
dozorowała sprzętu warzywa, zalewała złote miody, topiła wosk, a z pierwszymi płatkami
śniegu żegnała świat smutny i nikła na czas jakiś, owładnięta wielką tęsknotą za latem.
Wtedy nie budziło już jej słońce, lecz przyzwyczajenie. Wstawała przy świetle lampki,
odziewała się w futerko i kapturek, zsiniałe ręce chowała w wełniany zarękawek, dreptała po
mrozie i śniegu. Wieczory trwały bez końca. Na dole bawili się goście często, sąsiedztwo było
liczne i zażyłe, a dom ten uważano za najświetniejszy.
Kostusia wówczas siadywała u siebie i szyła. Ciotka dawała jej robotę dla siebie lub córek,
było też do sporządzania dużo bielizny domowej, dużo szarego płótna na gospodarskie
potrzeby.
I siebie oporządzała wtedy z podarowanych przez ciotkę, wysortowanych sukienek letnich
Jadwisi.
Z tego powodu Kostusia miała zwykle perkale na zimę, a welnianki na lato.
Na ten szczególny zbieg okoliczności zwrócił uwagę, jak zwykle, wuj żartobliwie. Uśmiała
się z jego konceptów szczerze, bez cienia urazy. Jej zawsze dogadzało wszystko, a perkalik, tak
srodze skrytykowany, właśnie bardzo się jej podobał. Po co go miała chować aż do lata?
Wuj się uśmiał do syta, uszczypnął ją za policzek, a w dwa tygodnie potem przywiózł jej z
miasta ładną, granatową flanelkę.
Kostusia aż się przestraszyła, podziękowała ze łzami, ale flanelki nie włożyła nigdy.
Żałowała na krawca, szyć sama nie umiała, schowała ją na sam spód zielonego kuferka,
gdzie miała całą swą garderobę i wszystko, co swoim nazywała na świecie.
W te długie, samotne wieczory na strychu towarzyszył jej świerszcz, przyniesiony ze
strąkami fasoli do łuskania i ulokowany za piecem, a wśród zimy, w najtęższe mrozy,
dostawała zawsze kwaterunek. Przychodziła do niej mamka, biedna komornica, ulokowana za
łaską wuja w chatynie samotnej na granicy majątku.
Latem zarabiała w polu, zimą głód i zimno wypędzało ją z budy. Brała z sobą prząśnicę i
garść lnu, podpierała kołkiem chatę, nakładała na siebie, ile miała, odzieży i szła do dworu.
Kostusia, za pozwoleniem ciotki, dawała jej przytułek. Baba przędła w kącie za piecem,
wygrzewając swoje kości, i gwarzyła ze swą zazulą .
Po wsiach uchodziła za wielką znachorkę, umiała też wiele bajek i pieśni, które czasem,
rozochocona, śpiewała trzęsącym głosem.
Kostusia lubiła bajki, a szczególniej jedną, o którą co dzień prosiła i którą zwała «moją»
bajką.
…Był kiedyś biały dwór, a w nim dwa gołębie białe i w nim pisklę maleńkie, ot, takie
malutkie. Na dwór spadły ognie, a na gołębie szulaki (jastrzębie). Urwały głowę gołębiowi i
poleciały, urwały głowę gołębicy i poleciały. I po małe przyleciały, ale nie znalazły — i
odleciały. Taki bajki koniec: na dworze żyto faluje, to tu, to tam, niby żywe. A pod żytem, pod
ziemią, pod siwą, gołąb leży — taj przez to żyto stęka: «gdzie gniazdo moje» — taj przez trawę
miedzową szepce: «gdzie malutkie moje?». Nie płacz, gołąbko moja, nie płacz, malutkie twoje
piórkami porosło, w skrzydełka uderzyło! Gołębie przylecą w swaty, zagruchają, zatokują, taj
gniazdo jej złote uścielą!…
Baba nie miała nikogo na świecie. To cudze dziecko wykarmiła swym mlekiem i do niego w
swym sieroctwie jak do swego rodzonego przylgnęła. Opowiadała czasem Kostusi, jak jej męża
zły człowiek pouroczył, jak mu uroki kołtunem wyszły, pokręciły ręce i nogi, aż umarł. Nie
płakała po nim. Opowiadała potem, jak jej ostatniego, Janka, mlecznego brata Kostusi, na
noclegu przy koniach zła febra opadła, że ni zioła, ni wywary, ni maście nie pomogły. Zbielał
jak «gęś», spuchł «jak szklanka» taj za tamtymi na mogiłki poszedł.
115513497.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin