Szmidt Robert J. - Ciemna strona księżyca.pdf

(227 KB) Pobierz
Szmidt Robert - Ciemna strona księżyca
Szmidt Robert
Ciemna strona księżyca
Z „science Fiction” nr 05 – czerwiec 2001
Droga do Dryfieid należała do najmniej uczęszczanych w całym stanie. Zawsze dziwiło mnie, dlaczego
wybudowano tu motel, a obok niego dwa sklepy i restaurację, że nie wspomnę o warsztacie i stacji
benzynowej. Kompleks ten powstał dawno temu, zanim się urodziłem. Ponoć były to lata prosperity dla
naszej okolicy, cokolwiek to miało znaczyć. Pobliska kopalnia i rządowy ośrodek badawczy sprawiały, że
gości nie brakowało. Niestety, seria tragicznych wypadków i wydarzeń spowodowała zamknięcie całego
kompleksu, a, nawet kilkuletnią kwarantannę pobliskich terenów. W końcu izolacja się skończyła, ale
Dryfieid już nigdy nie wróciło do dawnej kondycji. W miarę upływu czasu ruch w osadzie powoli zamierał.
Coraz mniej komisji pojawiało się w motelu - jedynym tego rodzaju przybytku na przestrzeni dobrych stu
mil w każdą stronę. Potem wyjechali ostatni pracownicy kompleksu badawczego i mogliśmy liczyć już
tylko na przejeżdżających turystów, wybierających się na pustynię. A tych było niewielu. Tego lata jednak
ruch jakby przybrał na sile. Nie było dnia, żeby ktoś nie zatrzymał się przy stacji benzynowej i nie robił
zakupów w sklepiku. Doszło nawet do tego, że stary Dave, właściciel tego interesu, musiał jeździć do
pobliskiego miasteczka po zaopatrzenie co najmniej raz w miesiącu. Dla mnie, siedmioletniego wówczas
chłopaka i jedynego dziecka w promieniu pięćdziesięciu mil, było to najnudniejsze lato, jakie mogłem sobie
wyobrazić. Moja mama przeniosła się tutaj na początku czerwca. Nie wiem, dlaczego tak się stało.
Pewnego wieczora przyszła zapłakana do mojego pokoju. Zebrała trochę rzeczy i zabawek, zapakowała to
wszystko do wozu i tak pożegnaliśmy L.A. Wydaje mi się, że trafiliśmy do tej dziury przez przypadek. A
może mama szukała takiego spokojnego miejsca. W każdym razie pojawiliśmy się w Dryfieid w gorący
czerwcowy poranek i zamieszkaliśmy w motelu Dave'a. Dwa tygodnie później zmarła pani Stower,
staruszka, która pomagała w prowadzeniu interesu, i mama zajęła jej miejsce. W zasadzie była wszystkim,
prała, sprzątała, obsługiwała bar na zapleczu. Rzadko się zdarzało, by miała kilku gości naraz, więc dawała
sobie radę. Chociaż uczciwie muszę przyznać, że wolnego czasu też nie miała zbyt wiele.
Zbliżało się południe.
Tego dnia jak zwykle siedziałem na skraju drogi i z zegarkiem w ręku obserwowałem, jak szybko ścina
się białko jajka, które rozbiłem na asfalcie. Zamierzałem pobić wynoszący 45 sekund rekord Dicka
Rossovitcha z Mostown, ale nic nie wskazywało, że uda mi się to dzisiaj. W pięćdziesiątej sekundzie
pomiaru na horyzoncie pojawił się obłok kurzu. To pierwszy samochód, jaki tego dnia widziałem,
oczywiście prócz miejscowych i radiowozu szeryfa z okręgu, który zaglądał tu często przed lunchem. Z
rekordu i tak były nici. Zostawiłem skwierczące jajko Duffy'emu, psu Danny'ego, który leżąc obok mnie
cierpliwie czekał na rozpoczęcie codziennej uczty i podniosłem się. Przeszedłem w pobliże stacji
benzynowej, wpatrując się w rosnący tuman kurzu. Każda wizyta obcego w Dryfieid była dla mnie
przeżyciem, krótką odmianą we wszechobecnej nudzie. Czasami pozwolono mi umyć szyby albo przetrzeć
z kurzu reflektory. Jeśli właściciel stacji, pan Jenkins, miał dobry humor, pozwalał mi nawet sprawdzić
olej.
Nadjeżdżający właśnie samochód był dość starym i zaniedbanym modelem chevroleta. Kobieta, która go
prowadziła, zwolniła na widok zabudowań, a potem, jakby rozważając czy zatrzymać się, czy jechać dalej,
parokrotnie lekko zmieniła kierunek jazdy. Odsunąłem się od jezdni i pomachałem ręką. To chyba
ostatecznie ją przekonało, bo w chwilę później włączyła kierunkowskaz i skręciła na podjazd stacji.
Pan Jenkins wyszedł ze sklepu na jej powitanie. Zawsze wychodził, gdy miał klienta. Kobieta
zatankowała za dwanaście dolarów, a ja w tym czasie przetarłem jej zakurzone szyby i lusterka. Gdy
podszedłem po napiwek, spojrzała na mnie i delikatnie pogładziła dłonią po policzku. Na jej spokojnej i
bardzo ładnej twarzy o dziwnie nieobecnym spojrzeniu malował się wyraz melancholii.
- Nie wiesz, chłopcze, czy są wolne miejsca w tym motelu? - zapytała bardzo ciepłym głosem. Skinąłem
twierdząco głową.
- Tutaj zawsze są wolne pokoje - powiedziałem. Dała mi dolara i ruszyła za mną w kierunku recepcji.
Pobiegłem po mamę, która właśnie przygotowywała lunch dla szeryfa Kilijoya, jego zastępcy Jacka i
dwóch robotników z miasteczka, od wczoraj naprawiających zerwane ogrodzenie, ciągnące się milami
wokół terenów ośrodka.
- Mamo, mamo, masz gościa! - zawołałem, stając w progu przestronnej sali jadalnej.
Mama wyjrzała z okienka kuchni i uśmiechnęła się do mnie. Jak zwykle promieniście. Uwielbiałem ten
jej uśmiech.
- Powiedz proszę, żeby poczekał, zaraz przyjdę, tylko skończę podawać lunch...
Szeryf popchnął Jacka, zmuszając go by wstał od stołu i powiedział:
- Damy sobie radę sami, Jo-Ann. Idź i załatw sprawę, zanim gość się nie rozmyśli. Jack nas obsłuży.
Fajny był z niego facet, choć miał straszne nazwisko. Mama pokręciła przecząco głową, co zapewne
było odmową skorzystania z tej propozycji i zniknęła w okienku. Kilka sekund później zobaczyłem, jak
wychodzi z zaplecza, niosąc cztery talerze z parującą jajecznicą.
- Nie potrzebuję żadnej pomocy - powiedziała, stawiając je przed mężczyznami na stole. Wasze
zamówienie zostało już zrealizowane. Ale jeść będziecie bez mojego towarzystwa.
Podeszła do mnie i zdejmując poplamiony fartuch ruszyła podwórzem do recepcji. Kobieta siedziała na
fotelu przy kontuarze, przyglądając się zdobiącym ściany portretom ukazującym czasy Dzikiego Zachodu.
Gdy weszliśmy, wstała.
- Czym mogę służyć? - zapytała mama.
- Potrzebuję pokoju, może być jednoosobowy. Byle z łazienką. W miarę możliwości z wanną albo dużą
umywalką. Wie pani, jestem w podróży z małym dzieckiem - Wskazała głową zaparkowany przed stacją
samochód.
- Oczywiście. - Mama podsunęła jej formularz do wypełnienia: - Proszę to podpisać. Andy pomoże pani
przynieść bagaże - wskazała głową na mnie. - Ale proszę nie dawać mu napiwku, to jego obowiązek.
Należy się 35 dolarów, łącznie z podatkiem.
- Nie potrzebuję pomocy - odparła kobieta uśmiechając się. - Nie mam zbyt wielu rzeczy...
Mimo to poszedłem z nią do samochodu. Odstawiła go na plac przed motelem. Rzeczywiście, miała tylko
jedną torbę podróżną oraz reklamówkę z pampersami i rzeczami dla dzieciaka. To był jeszcze niemowlak,
mógł mieć zaledwie kilka miesięcy. Nosiła go w zawiniątku. Wskazałem jej pokój, a gdy już się
rozlokowała, powiedziałem:
- Tam za toaletami, przy sklepie pana Rolstona, jest bar. Gdyby pani chciała coś zjeść, to mogę teraz
przekazać zamówienie mamie.
- Dziękuję ci, kochanie - powiedziała kobieta. -Zajrzę tam potem. Ale nie zamawiaj dla mnie niczego.
Pobiegłem do baru i usiadłem przy stole obok szeryfa. Czasami dawał mi do zabawy swoją wielką
latarkę albo kajdanki. Tym razem jednak zajęty był rozmową z robotnikami i nie zwrócił na mnie uwagi.
Niewiele z tego rozumiałem, ale mówili cos o wydarzeniach w Los Angeles. O jakiejś panice i nowym
prawie... Mama przyniosła mi kubek kakao i tak siedziałem, gapiąc się w szybę i czekając, aż przyjdzie ta
kobieta. Pojawiła się może kwadrans później, niosąc dziecko na ręce. Weszła do baru i, widząc
policjantów, zatrzymała się w progu. Szeryf i Jack przerwali dyskusję. Spojrzeli na nią jak to policjanci,
badawczo i poważnie. Uśmiechnęła się do nich i rzuciwszy kilka słów na powitanie weszła do sali. Ja też
się uśmiechnąłem. Kobieta przeszła do oddalonego małego stolika ustawionego obok starego
elektronicznego bilardu - jedynej rozrywki, jaką tu miałem prócz oglądania telewizji. Poprosiła o kawę i
siedziała wpatrzona w okno, kołysząc dzieciaka. Mama podeszła do jej stolika z dzbankiem świeżej kawy.
Skończyłem właśnie pić kakao i ruszyłem za nią. Szeryf i pozostali też się już zbierali. Odnieśli talerze na
kontuar i zakładając kapelusze zmierzali do drzwi.
Byłem o kilka kroków od automatu, gdy zauważyłem, że mama zamarła, a z przechylonego dzbanka
kawa wylewa się na stół i strumyczkiem cieknie na podłogę. Spojrzałem na kobietę. Była blada jak kartka
papieru z mojego bloku rysunkowego. Jej czarne oczy stały się niemal okrągłe, a usta drgały, jakby chciała
coś powiedzieć. W tej samej chwili i ja zauważyłem, co było przyczyną tego niezwykłego zachowania.
Łyżeczka leżąca na stole poruszała się miarowo. Wyglądało to tak, jakby bawiła się nią niewidzialna ręka.
Wpatrywałem się w to zjawisko jak zauroczony, gdy nagle poczułem na ramieniu czyjąś dłoń. To szeryf
odsunął mnie z drogi. Łyżeczka tymczasem przesuwała się w kierunku kobiety, a właściwie zawiniątka,
które trzymała w ręku. Wreszcie oderwała się od stołu i przeleciała do ręki dzieciaka.
- Odsuń się od stołu, Jo-Ann - powiedział szeryf, sięgając po broń. - A ty, ani się rusz.
Kobieta wyglądała, jakby zaraz miała wpaść w histerię. Błagalnie spojrzała na policjanta i wyszeptała
drżącym głosem:
- Proszę, proszę...Puśćcie mnie, ja nic złego nie zrobiłam...To tylko dziecko...
Ale szeryf Killjoy tylko pokręcił głową i mierząc do niej z rewolweru twardo powiedział:
- Wstawaj suko i nie próbuj żadnych sztuczek, bo od razu wpakuję ci kulkę w łeb.
Pierwszy raz słyszałem żeby szeryf mówił takim tonem.
- Ja nie jestem... - próbowała się tłumaczyć kobieta, ale nikt jej nie słuchał. Jack zaszedł ją z boku i
odebrał zawiniątko z dzieckiem. Robotnicy tymczasem przynieśli z pick-upa swoje sztucery i przeładowali
je, dając wsparcie dwójce policjantów. Kobieta posłusznie wstała.
- Hank, ty sprawdzisz jej pokój, a ty, Danny, leć do Dave'a i powiedz, żeby otworzył warsztat. Idziemy! -
To mówiąc szeryf lufą pistoletu wskazał kobiecie drzwi. Minęła go idąc niepewnie i mamrocząc coś pod
nosem. Wtedy chwycił ją za włosy i przystawił lufę do karku.
- Powiedziałem: żadnych sztuczek - syknął jej do ucha, ale na tyle głośno, że nawet ja go usłyszałem.
- Ja się tylko modlę - odparła, a z oczu pociekły jej wielkie łzy.
- I słusznie - powiedział Killjoy, popychając ją za drzwi. Chciałem iść za nimi, ale mama mnie
zatrzymała i obróciła w kierunku kontuaru.
- To nie dla ciebie, Andy - powiedziała. - Poczekaj na mnie w kuchni.
Przeszedłem na zaplecze, ale ciekawość okazała się silniejsza, niż zakaz wydany przez mamę. Drugim
wyjściem dostałem się na plac przy wieży ciśnień i pobiegłem do tylnych drzwi warsztatu. Były wprawdzie
zamknięte, ale stała pod nimi beczka ze zużytym olejem, a nad nią znajdowało się niewielkie okienko,
przez które często obserwowałem, jak Dave naprawia swojego wiśniowego Land Cruisera. Znalazłem się
na miejscu przed wszystkimi i wyraźnie zobaczyłem wszystko, co stało się w garażu. Najpierw Dave
otworzył drzwi. Wszedł do środka i zapalił światło. Potem weszli robotnicy z bronią i rzeczami kobiety,
wreszcie Jack z dzieciakiem na ręku. Na końcu pojawił się szeryf z zatrzymaną kobietą. Nadal trzymał
pistolet przy jej głowie. Nie bardzo wiedziałem, czego się bał. W końcu był mężczyzną. Wielkim jak
niedźwiedź i pewnie równie jak ten zwierz silnym. Wiele razy dla zabawy kruszył dla mnie orzechy w
jednej ręce. Ona ważyła może jedną trzecią tego co szeryf i nie wyglądała na osobę mogąca sprawić komuś
jakąkolwiek przykrość. A jednak pan Killjoy uznał, że jest groźna. Mama nie weszła do warsztatu. Chyba
stała na zewnątrz i rozmawiała z panem Jenkinsem albo Rolstonem.
- Klękaj, suko - powiedział szeryf, a ona posłusznie klęknęła. - Wysuń ręce do tyłu.
Wprawnym ruchem założył jej kajdanki, potem zapiął na nich drugie i przyczepił do podnośnika, którym
Dave wyciągał silniki z wraków. Po chwili usłyszałem, jak ktoś włącza zasilanie i wciągarka podniosła hak
na tyle, że kobieta musiała stanąć na palcach, by nie wyłamało jej rąk ze stawów.
- Puszczałaś się dziwko z odmieńcami - powiedział jeden z robotników. - A teraz chcesz zniknąć z tym
bachorem. Do Meksyku się wybierasz... Gadaj!
- Do Meksyku - potwierdziła kobieta.
- A może sama jesteś mutantką? Co, laleczko?
- Nie. - Wiedziałem, że stanie na palcach lada chwila przyniesie jej większy ból, niż mogłem sobie
wyobrazić. Oni jednak nie popuścili wysokości podnośnika. Danny przeszukał torbę kobiety i sprawdzał
jakieś papiery, które znalazł w notesie. Jeden z nich podał szeryfowi. Ten wprowadził dane do terminalu
swojego podręcznego komputera i po chwili otrzymał odpowiedź z sieci.
- No proszę, co my tu mamy? Anna Nicole Davis z domu Kramer. Decyzja sądowa o usunięciu ciąży, z
dziesiątego marca. Mutacja potwierdzona w 96 procentach. Nakaz przymusowego usunięcia płodu. Za to
można dostać ładnych parę latek. A urodzenie i ukrywanie mutanta to, według prawa stanu Kalifornia, co
najmniej dwadzieścia lat kolonii karnej plus znakowanie.
- Proszę, nie. - Kobieta mogła ustać w tej pozycji nie więcej niż minutę. Szeryf wiedział o tym doskonale
i odczekał jeszcze chwilę. Gdy omal nie upadła, co skończyłoby się nąjmarniej wyłamaniem rąk, kazał ją
opuścić, ale tylko o tyle, by stanęła na całych stopach.
Co znaczy, nie? Uciekłaś z miasta przed nakazem. Urodziłaś pieprzonego mutanta i ukrywasz go wbrew
prawu. I jeszcze prosisz nas o litość? Wiesz, co wyrośnie z tej kupy zmutowanego gówna? Nie wiesz?
Może ci podpowiem... W Barstow minionej zimy dwuletni szczeniak ukrywany przez sukę taką jak ty
spowodował śmierć siedemdziesięciu dwóch cholernie porządnych obywateli. Wystraszył się psa i
spopielił połowę miasteczka. W tym żonę obecnego tu zastępcy szeryfa, Jacka Muligana, a także dwójkę
jego dzieci. Chcesz słuchać dalej?
- Nie... To jeszcze małe dziecko. Ono potrafi tylko... przyciągać przedmioty...
- Jak Magneto z X-menów - wtrącił jeden z robotników, chyba Danny - On też niby miał tylko władzę
,nad magnetyzmem. A omal nie zniszczył świata.
- Zamknij się - przerwał mu Jack. - To nie komiks, to-życie.
- Nie krzycz na niego. - Szeryf poklepał robotnika po plecach. - Danny dobrze mówi. Może to jakiś
pieprzony mały Magneto nam tu rośnie. Za kilkanaście lat nie będzie przyciągał łyżeczek, ale strącał
samoloty. Taki przypadek też odnotowano. W pieprzonej Europie. Dwieście dziesięć ofiar śmiertelnych i
kilkuset rannych. Samolot spadł na dom towarowy.
- Ze mną zróbcie, co chcecie, ale dziecko zostawcie, błagam... - Kobieta jakby trochę się uspokoiła. -
Bądźcie ludźmi, przecież to niemowlę... Wyjadę stąd i nie wrócę. On nigdy nie zrobi nikomu nic złego...
- Tego dziwko nie wiesz i nie możesz wiedzieć - skwitował szeryf, spluwając jej tytoniem pod stopy. - A
teraz zamknij pysk i oszczędzaj siły, bo będą ci potrzebne.
Skinął na Dave'a, dając mu znak, by zapalił palnik acetylenowy i podciągnął nieco podnośnik. Jack
położył dzieciaka na stosie puszek i wyszedł na zewnątrz. Po chwili wrócił, niosąc pręt do znakowania
bydła. Tak mi się przynajmniej wydawało w pierwszej chwili. Ustawili się przed kobietą i powoli
rozgrzewali metal w płomieniu palnika. Spoglądała na to z przerażeniem i niedowierzaniem.
- Nie możecie tego zrobić. Nie tak, nie jestem zwierzęciem! - Chciała się poruszyć, ale paraliżował ją ból
wykręconych rąk. - Proszę, błagam, nie!
Szeryf przytrzymał jej głowę, odgarniając delikatnie włosy z czoła.
- Gdzie chcesz mieć znaczek? Tu, czy na policzku? - zapytał obojętnie, jakby chodziło o tatuaż z henny.
- Zwierzęta - jęknęła, ledwie przytomna z bólu w wykręconych ramionach. - Jesteście... jak... zwierzęta...
- To ty jesteś zwierzęciem, moja droga. Złamałaś prawo, powodujesz zagrożenie wielu istnień ludzkich i
śmiesz nas pouczać? Spójrz w oczy Jacka - odwrócił jej głowę w kierunku swojego zastępcy. - Taki
skurwiel jak twój synek zabrał mu rodzinę. A mnie przyjaciół. Nie znajdziesz tu ani krzty zrozumienia.
Wybieraj, czoło czy policzek...
Desperacko próbowała się wyrwać, ale nie mogła. Nie dałaby rady, będąc nawet silnym mężczyzną. Jack
wybrał za nią, przykładając rozpalony metal do jej prawego policzka. Zaskwierczało palone ciało, nieludzki
skowyt kobiety o mato nie rozdarł mi uszu pomimo grubej zbrojonej szyby dzielącej mnie od wnętrza
warsztatu... Zamknąłem oczy i odruchowo cofnąłem się od okna, o mało nie spadając z beczki. Gdy wycie
zmieniło się w cichsze jęczenie, znów odważyłem się spojrzeć. Kobieta zwisała bezwładnie na wyciągarce.
Prawdopodobnie wyłamała sobie ręce, rzucając się z bólu. Szeryf właśnie podnosił dłoń, chcąc pokazać
Dave'owi by ją opuścił, gdy nagle klucze wiszące na ścianach zaczęły drżeć. Łańcuchy, na których wisiała
kobieta, zatrzęsły się, wydobywając z jej gardła jeszcze jeden nieludzki dźwięk. To z kolei spotęgowało
dziwne zachowanie metalowych przedmiotów. Śruby, nakrętki, wreszcie ciężkie klucze unoszone
niewidzialną siłą zaczęły wirować po warsztacie. Jeden z nich trafił w głowę Danny'ego, posyłając go od
razu na ziemię. Jack rzucił rozgrzany pręt i sięgnął do kabury, ale szeryf go uprzedził. Kula z czterdziestki
piątki rozniosła na strzępy becik razem z maleńkim ciałem, jakie się w nim znajdowało. Wszystkie
unoszące się w powietrzu przedmioty opadły natychmiast na ziemię.
- Widziałaś, szmato, widziałaś! - Jack dopadł kobiety i odchylił jej głowę, ciągnąc za włosy. -Niewinny
dzieciak, co?
- Wszyscy zdechniecie - wychrypiała. - Któryś was kiedyś dopadnie...
Chciała zaśmiać się Jackowi w nos, ale ból sprawił, że ponownie straciła przytomność. Odpięli ją od
łańcuchów i wywlekli przed budynek. Musiałem wrócić do baru zanim mama zobaczy, że mnie nie ma.
Zdążyłem w samą porę. Właśnie wchodziła z bladym jak kreda panem Jenkinsem. Posadziła go przy
najbliższym stole i nalała mu wystygłej kawy. Potem podeszła do mnie i mocno przytuliła. Przez okno
widzieliśmy jak Szeryf odjeżdża swoim wozem, wioząc na tylnym siedzeniu zmaltretowaną kobietę.
Staliśmy tak przez dłuższą chwilę, a mama gładziła się po brzuchu. Wtedy nie zdawałem sobie jeszcze
sprawy z tego, co ów gest oznaczał, ale dzisiaj jestem tego niemal pewien...
Mama zniknęła miesiąc później, zostawiając mnie u pana Jenkinsa. Wtedy zacząłem się domyślać,
dlaczego opuściliśmy dom w środku nocy i czemu wylądowaliśmy w tej okolicy. Ale nie mówiłem nic,
czeki przychodziły regularnie a od czasu do czasu dostawałem list. Przeważnie z Ameryki Południowej. W
jednym z nich znalazłem zdjęcie. Mama stała na tle morza pod palmami, a obok niej zobaczyłem
dziewczynkę, kilkuletnią blondynkę o zielonych oczach. To był chyba ostatni kontakt, jaki z nimi miałem.
Zaledwie trzy miesiące później wybuchła wojna.
* * *
To było niemal dwadzieścia lat temu, ale nadal budzę się zlany potem, gdy w nocy przyśni mi się
Dryfield. Nie wiem czemu, ale mam wrażenie, że to ja byłem sprawcą tamtych zdarzeń. Gdybym nie
pomachał do tej kobiety stojąc przy drodze. Gdybym nie podniósł ręki... Ale pomachałem i nikt ani nic tego
nie zmieni.
Z kieszeni kurtki wyjąłem manierkę i pociągnąłem łyk chłodnej wody. Klimat na tej szerokości
geograficznej był nieznośny. Żar lał się z bezchmurnego nieba wyciskając ostatnie poty z każdego.
Zwłaszcza z nas, którzy rzadko opuszczaliśmy klimatyzowane wnętrza bazy. Nie wiedziałem czy się
cieszyć, czy martwić, gdy otrzymałem rozkaz przelotu do Europy. Zazwyczaj lądowaliśmy w jednej z baz
amerykańskich, ale tym razem rozkaz był jasny. Dawna Francja, Paryż. Standardowa procedura, brak
jakichkolwiek danych o operacji. To oznaczało robotę dla wywiadu. Ale również opuszczenie betonowych
korytarzy i podziemnych kopuł. Słońce i błękitne niebo. Na to nigdy nie trzeba było nikogo namawiać,
chociaż
Europa po wojnie nie należała do turystycznych atrakcji, a radiacja jeszcze nie wróciła całkiem do
normy.
Lotnisko Charlesa De Gaulle'a było kiedyś jednym z największych portów lotniczych świata. Dzisiaj, w
czternaście lat po nuklearnym sztormie, który zmiótł prawie wszystkie państwa Starego Kontynentu, z jego
świetności nie pozostało nic. Przestronna hala przylotów i odlotów była jedynie wypaloną i pustą skorupą
widoczną na horyzoncie. Gdy odwróciłem wzrok w przeciwną stronę, widziałem panoramę odległego o
kilkanaście kilometrów miasta, z kikutem nadtopionej Wieży Eiffla, ongiś symbolu jednej z
najpiękniejszych stolic Europy. Nie wiedziałem, jak Paryż wyglądał przed wojną. Może dlatego widok
bezkresnego morza ruin nie działał na mnie tak bardzo, jak na żołnierzy z Latającej Fortecy, którą
przydzielono nam do ochrony.
Siedzieliśmy tu już niemal dwie godziny, a oni nadal nie opuścili wnętrza swojego pojazdu. Spojrzałem
raz jeszcze na monstrualny kształt spoczywający na sześciu masywnych, stalowych dźwigarach, nie dalej
niż trzysta metrów od promu. Rzadko miałem okazje przyjrzeć się takiej maszynie tkwiącej w bezruchu. W
zasadzie zaczęto ich używać dopiero w ostatniej fazie działań wojennych, podczas walk w Azji i Australii.
Ja w tym czasie byłem już oddelegowany do projektu "Paradise" i zajmowałem się przerzucaniem tysięcy
ton materiałów budowlanych na orbitę. Jedyną okazję do przyjrzenia się tym bojowym kolosom miałem
podczas przelotów nad bazami w Teksasie, tam gdzie je produkowano. Ale to były obserwacje dość
powierzchowne. Dzisiaj po raz pierwszy mogłem tak naprawdę napatrzeć się do woli najpotężniejszemu z
latających urządzeń stworzonych do zabijania.
Wysoki na dziesięć metrów kadłub najeżony był stanowiskami ogniowymi. Statystyki mówiły o
osiemnastu laserowych działach większego kalibru i czterdziestu ośmiu stanowiskach broni strzeleckiej, w
tym działkach i karabinach maszynowych oraz wyrzutniach rakiet. Zapamiętałem ze szkolenia, że każda
forteca zabiera na pokład prawie osiemset ton amunicji i dwustu czterdziestu członków załogi, wliczając w
to oddziały szturmowe marines. Pancerz był w stanie ochronić ukrytych pod nim ludzi przed średniej
wielkości eksplozją nuklearną. Oczywiście, jeśli nie miała ona miejsca w odległości mniejszej niż pięć
tysięcy jardów, a forteca nie znajdowała się w powietrzu. Ale kto miał taką broń pod koniec konfliktu...
Musiałem przyznać, że patrząc na B-520 czuło się obecność prawdziwej potęgi. Zabawne było
obserwowanie, jak lufy stanowisk ogniowych nieustannie naprowadzają się automatycznie na każdy cel
pojawiający się w zasięgu systemów obrony, obojętnie czy był to ptak, czy zwierzę, buszujące w ruinach
portu lotniczego. Dawało to poczucie bezpieczeństwa. Moi rozebrani do pasa chłopcy, śledzeni przez tuzin
luf różnego kalibru, rozgrywali mecz piłki nożnej. Grali pustą puszką po coli na skraju rezerwowego pasa
startowego. Odwróciłem wzrok od metalowego kolosa i przez chwilę przyglądałem się, jak spoceni biegają
za pseudopiłką.
- Szaleństwa młodości - mocno zniekształcony głos rozległ się tuż przy moim uchu. Właśnie podnosiłem
manierkę z wodą do ust, gdy go usłyszałem. Drgnąłem zaskoczony, okrągły pojemnik wyleciał mi z ręki.
Obok mnie stał jeden z komandosów w pełnym bojowym rynsztunku. Gapiąc się na grających nawet nie
usłyszałem, jak się zbliżał. Cały kombinezon żołnierza był czarny. Jedynie na ramieniu nosił znak
wskazujący jego szarżę.
- Sierżant Ramon Ramirez, siedemnasty korpus ekspedycyjny USA. Departament szósty. Euroazja -
przedstawił się, stając w pozycji zasadniczej. Nie zasalutował. Trzymał w rękach ciężki karabin
szturmowy. - Mam chwilowy przydział do ochrony tego transportu. Odebraliśmy właśnie meldunek, że
pańska przesyłka nadleci za sześć minut.
- Kapitan Andrew Scrapper. - I ja nie zasalutowałem. Schyliłem się po manierkę, mając nadzieję, że nie
cała woda się z niej wylała. Potrząsnąłem naczyniem, sądząc z dźwięku i ciężaru zostało nie więcej niż dwa
łyki. Spojrzałem w miejsce, gdzie powinna znajdować się twarz Ramireza, ale wizjer jego hełmu przy tym
oświetleniu odbijał tylko mój zniekształcony wizerunek.
- Klimatyzowany - powiedział komandos.
- Słucham?
- Kombinezon jest klimatyzowany. Patrzył pan tak na mnie, kapitanie, jakby zastanawiał się pan, czy aby
nie przechodzę potowej kuracji odchudzającej. - Dźwięk, którym zakończył tę wypowiedź, powinien być
śmiechem, ale przez interkom hełmu brzmiał dziwnie skrzekliwie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin