Masterton Graham - Lolicia.rtf

(73 KB) Pobierz
Lolicia

Lolicia

 

Wrócił ze studia tuż przed jedenastą wieczór. Spodnie miał wygniecione, włosy mu odstawały, cały tył koszuli przesiąkł potem. Położył płaszcz na oparciu kanapy w salonie, wszedł do kuchni, pocałował Susan w policzek, szybkim krokiem podszedł do lodówki i wyjął butelkę zmrożonej stolicznej.

Nalał sobie sporą szklankę i wypił jak wodę. Znów napełnił szklankę i wychylił połowę.

— Boże, nie wyobrażasz sobie, jaki miałem dzień.

— Naprawdę? — Susan ostro stuknęła stojącym na kuchence garnkiem, co powinien był zauważyć.

— Skończyliśmy ostatnią scenę grubo po dziewiątej.

— Mogłeś zadzwonić. Sos małżowy jest do wyrzucenia.

— Przepraszam, nie sądziłem, że to tak cholernie długo potrwa. Scena, w której duszą dziewczyny… Mogłeś zadzwonić.

— Przecież przeprosiłem. Jeśli jedzenie jest do wyrzucenia, wezmę cię na kolację. Gdzie zechcesz.

— Jeff, nie chcę wychodzić na kolację. Spędziłam całe popołudnie na gotowaniu. To miało być coś specjalnego. Zrobiłam ci frittata — i sałatkę pinzimonio. Co mam twoim zdaniem z tym zrobić?Wyrzucić?

Podszedł i zajrzał do garnka.

— Dla mnie to wygląda, jak należy. Może trochę gumowate, ale nic nie szkodzi. Możemy to nazwać spaghettini alla gummy von gol.

Pewnie! — Wzięła rondel i jednym ruchem obróciła go do góry dnem nad zlewem.

— Na Boga, Susan, co ty wyprawiasz? To był żart, zgoda? Przepraszam, że się spóźniłem, i przepraszam, że zażartowałem, ale teraz o tym zapomnijmy. Zjedzmy coś. Mógłbym zjeść konia z kopytami, mógłbym nawet zjeść gumowate spaghetti.

Puściła rondel, który załomotał o ścianki zlewozmywaka.

— Spóźniasz się co wieczór od trzech miesięcy… jeśli w ogóle chce ci się wracać do domu. Odkąd zacząłeś ten serial, widuję cię jedynie w weekendy. Stale opowiadasz, że odżyłeś. „Susan, czuję się, jakbym miał dwadzieścia lat mniej…”. Zastanawiałeś się choć przez chwilę, jak to na mnie wpływa? Pomyślałeś, jakie wszystko zrobiło się nudne?

— Susan, posłuchaj, skarbie, jeśli nie liczyć postsynchronów, serial został skończony. Jest w pudle. Możemy wyjechać na dwa tygodnie. Może do Napy? Odwiedzimy twoją matkę, napijemy się trochę wina. No, może lepiej napić się wina przed wizytą u twojej matki…

Susan rozwiązała kuchenny fartuch i rzuciła go na podłogę.

— Jeff, przestałeś mnie bawić. Stałeś się kimś, kogo nie znam i nie lubię. Nawet kiedy się widujemy, mówisz tylko, że „Potwory” to, „Potwory” tamto i wiesz, kochanie, tak się martwię „Potworami”. Stałeś się egoistą, masz obsesję i myślisz tylko o jednym.

Może było to wynikiem wyczerpania po szesnastu ciężkich godzinach kręcenia ostatniego odcinka „Potworów”, może wypił za dużo wódki na pusty żołądek, może chodziło o to, że wyszedł ze studia, w którym wrzało od radosnych pogwizdywań i okrzyków i wrócił do kogoś kompletnie nie rozumiejącego, co udało mu się osiągnąć. W każdym razie uderzył ją w twarz.

Poczuł się okropnie. Czuł się, jakby przeszedł przez lustro: jakby opuścił jedno życie i wkroczył w drugie.

— O cholera, Susan… Przepraszam. Naprawdę… przepraszam.

— Ty… — wydyszała i zamachnęła się, by mu oddać, puścił jednak szklankę z resztką wódki i chwycił ją za nadgarstki. Szkło rozprysnęło się na kafelkach. Jeszcze raz spróbowała go uderzyć, ale nie mogła, więc wyrwała ręce i ruszyła do wyjścia.

Poszedł za nią, dotknął jej ramienia.

— Susan! Przepraszam! Puściły mi nerwy, to wszystko!

Złapała wiszące na haczyku przy drzwiach klucze. Jej policzek był jaskrawoczerwony, oczy pełne łez.

— Posłuchaj, skarbie, naprawdę przepraszam! Nie wychodź! Możesz wrócić i oddać mi, dobrze? Przepraszam!

— Ty draniu… — wydyszała z pasją.

— Susan, na Boga, nie wychodź! Nie powinnaś w takim stanie jechać samochodem.

— A co, boisz się, że mogłabym się zabić?

Wyszła i trzasnęła za sobą drzwiami. Wypadł na zewnątrz, była już jednak w połowie schodków przed domem.

— Susan, posłuchaj!

Nie zamierzała słuchać. Wsiadła do swojej małej sportowej hondy i wyjechała tyłem na ulicę. Kiedy dobiegł do chodnika, znikała w oddali.

Po drugiej stronie ulicy w otwartych drzwiach stał Bill Arnold w szlafroku i wbijał w niego wzrok.

— Co się, kurwa, gapisz?! — wrzasnął Jeff.

 

Wszedł do mieszkania i nalał sobie następną dużą wódkę. Rozejrzał się po kuchni — popatrzył na starannie przygotowaną sałatkę, dopiero co usmażone spaghetti frittata, na perkoczącą na kuchence fasolę. Huknął pięścią w kontuar, co spowodowało, że z ulubionego pojemnika Susan na ciastka — tego o kształcie figury W. C. Fieldsa — spadła pokrywka. Upadając pękła na pół.

Jak on mógł ją, do cholery, uderzyć? Wpatrywał się w dłoń, którą to zrobił, i nie mógł zrozumieć, jak to się stało. Sprzeczali Się niejednokrotnie, można by nawet powiedzieć, że często, i niekiedy kończyło się to zatrzaskiwaniem drzwi oraz spaniem na kanapie w salonie, ale nigdy dotąd jej nie tknął. Gdyby mógł cofnąć czas i wyciąć te kilka sekund… Siedzieliby teraz przy stole, pili dla uczczenia chwili orvieto i jedli kolację, której przygotowanie zajęło jej tyle czasu. Wyjął ze zlewu rondel i spłukał rozlany sos małżowy. Był tak roztrzęsiony, że dygotały mu dłonie.

Poszedł do telefonu w salonie. Zanim odebrano, musiał odczekać wiele dzwonków.

— Hazel? To ja, Jeff. Przepraszam, że dzwonię o tej porze… nie, nie o to chodzi. Mieliśmy właśnie z Susan drobną kłótnię. No… tak To tylko i wyłącznie moja wina. Byłem cholernie zmęczony i trochę straciłem panowanie nad sobą. Wiem, ale posłuchaj… myślę, że przyjedzie do ciebie… Jakieś pięć minut temu. Oczywiście, ale… mogłabyś, kiedy przyjedzie, poprosić ją, żeby do mnie zadzwoniła? Możesz to dla mnie zrobić? Mogłabyś jej powiedzieć, jak bardzo mi przykro? Tak, oczywiście, że to zrobię, ale może trochę pomoże, kiedy usłyszy to od ciebie.

Hazel była siostrą Susan i mieszkała pół godziny drogi od nich, w Sherman Oaks. Zawsze były ze sobą tak blisko, że bez umawiania się zdarzało im się włożyć tego samego dnia sukienki w tym samym kolorze i kończyć zdanie zaczęte przez drugą.

Odłożył słuchawkę. Na stoliku obok telefonu stało duże zdjęcie w ramce, jego i Susan, zrobione w zeszłym roku na plaży pod meksykańskim Cancun. Susan obejmowała go w pasie i śmiała się. Popatrz na nią, stary… jak mogłeś ją uderzyć?

Istnieje powiedzenie, że ludzie zakochują się zwykle w swojej podobiźnie — w przypadku Jeffa i Susan była to stuprocentowa prawda. Oboje byli wysocy, bardzo szczupli i oboje mieli delikatne rysy — tak podobne, że często brano ich za rodzeństwo. Chyba najbardziej różniły ich włosy i oczy: Jeff był ciemnowłosy i ciemnooki, Susan miała blond loki, a oczy zielone jak pokruszone szmaragdy. Na zdjęciu miała na sobie jednoczęściowy kostium koloru błękitu, jaki występuje na pawich piórach, podkreślający jej wspaniałą figurę: pełne piersi, szczupłą talię i nieskończenie długie nogi.

Urzekła go od pierwszego dnia, a miało to miejsce podczas kręcenia filmu o surfingowcach — ona była statystką, on asystentem scenarzysty. No, może raczej asystentem asystenta człowieka asystującego scenarzyście, ale Susan sądziła, że jest kimś ważnym, i dała się namówić na randkę. Aby zabrać ją do „The Palm” w West Hollywood, niemal całkowicie opróżnił konto. Kochali się jeszcze tego samego wieczoru i rano znowu, a kiedy Susan się zorientowała, że jej nowy chłopak jest tylko znakomicie się prezentującym robolem, lubiła go już na tyle, że jej to nie zniechęciło.

Siedział obejmując głowę dłońmi i wyrzucał sobie, że zapomniał o czasie, kiedy miłość więcej znaczyła od ambicji.

Nie pojechała do Hazel. Pojechała do „Cafe del Rey” przy Admiralty Way w Venice Beach, a to dlatego, że w pierwszym okresie ich znajomości przyjeżdżali tu niemal co tydzień i wiedziała, że jest tu bar, gdzie samotni ludzie mogą coś spokojnie zjeść i wypić.

— Usiadła przy stoliku z widokiem na przystań i zamówiła chardonnay z wodą sodową. Nie wiedziała, czyjej policzek jest w dalszym ciągu czerwony, ale na wszelki wypadek rozwiązała włosy i zasłoniła nimi boki twarzy.

Barman miał z przodu głowy ogromny czarny sterczący lok j wyglądał jak Frankie Avalon w którymś z kręconych w latach pięćdziesiątych filmów o przyjęciach na plaży.

— Chce pani coś zjeść? — spytał. — Mamy kawior ikura i miso*[1] z sosem vinegrette.

Pokręciła głową.

— Bardzo długo nie będę miała ochoty na jedzenie.

— Jeśli się pani nie obrazi, powiem, że wygląda pani na nieco zdenerwowaną.

— Naprawdę? Chyba właśnie skończyło się moje małżeństwo i nie bardzo wiem dlaczego.

— Bez przesady. Na pewno pamięta pani, co mówiła Scarlett O’Hara.

Susan pchnęła pusty kieliszek do barmana. Czuła się zbrukana i zdołowana i choć w głębi serca nie miała ochoty się upić, nie bardzo wiedziała, co innego miałaby zrobić. Długowłosa wiolonczelistka w rogu sali grała absurdalnie ponurą wersję Yesterday. Susan miała ochotę się rozpłakać, ale wiedziała, że jak zacznie, to długo nie skończy, cóż zaś mogło być bardziej żenującego od siedzącej w barze samotnej kobiety z płonącym policzkiem i spływającymi po twarzy łzami?

Barman podał jej drugiego szprycera.

— Proszę bardzo. Na koszt firmy — powiedział.

Kiedy upiła łyk, uświadomiła sobie, że tuż obok niej stoi mężczyzna. Był potężny, szeroki w barach, mocno opalony i miał niezwykle jasne włosy. Ubrany był w biały płócienny garnitur i jasno — turkusową koszulę.

— Szuka pani towarzystwa? — spytał. Susan pokręciła głową.

— Przepraszam. Nie teraz.

— Cóż, wielka szkoda. Pan Amberson chciałby wiedzieć, czy dotrzymałaby mu pani towarzystwa.

— Słucham? — Odwróciła się na stołku.

Po drugiej stronie sali — osłaniany przez stojących po obu stronach dwóch następnych potężnych ochroniarzy — siedział niski, krępy mężczyzna w tak wzorzystej hawajskiej koszuli, aż bolały oczy. Mimo że jego głowa wydawała się nieco zbyt duża w stosunku do ciała, w oczach wielu kobiet uchodziłby z pewnością za przystojnego, choć mężczyźni uznaliby go raczej za przechodzonego gogusia, próbującego rozpaczliwie walczyć z wiekiem za pomocą makijażu. Miał diaboliczne brwi i nie mniej diaboliczny uśmiech. Uniósł ku Susan szklaneczkę i zawołał:

Salut!

To ten aktor Jack Amberson?

— Lepiej niech pani w to uwierzy, madam. I bardzo chciałby panią poznać.

— Wie pan, nie wiem… Miałam nie najlepszy dzień. Proszę mu powiedzieć, że jestem zaszczycona, ale dziękuję.

Mężczyzna zagryzł wargę.

— Nie mogę mu tego powiedzieć.

— Jak to nie może pan?

— Pan Amberson jest typem człowieka, który nie przyjmuje do wiadomości „nie, dziękuję”, madam. Zwłaszcza jeśli chodzi o to, co lubi najbardziej.

— A co lubi najbardziej?

— Wysokie blondynki, madam. Takie jak pani. Zwłaszcza jeśli są wyższe od niego.

— Cóż, przykro mi. — Popatrzyła znów w kierunku Ambersona. Przywoływał ją ruchem dłoni i poruszał ustami, bezgłośnie formułując słowa: „Proszę do mnie”.

Wahała się. Było coś niesamowitego w tym, że siedział tak niedaleko, twór z krwi i kości. Widziała go w tylu filmach, że miała wrażenie, jakby go znała od dawna. Zawsze grywał „wilkowate” postacie o złej reputacji, choć zawsze udawało mu się wnieść do roli nieco wdzięku słabego, łatwego do zranienia chłopca. Ponownie poruszył ustami, formułując nieme „proszę do mnie”, i pomyślała sobie: „Czemu nie? Jesteśmy w publicznym miejscu, co może mi się stać? Hazel padnie, jak jej o tym jutro opowiem”. Jej siostra uwielbiała Jacka Ambersona.

Poza tym był to dowód na to, że jeszcze istnieją mężczyźni, którym się podoba.

— No dobrze — powiedziała i zsunęła się z barowego stołka.

Wielki słomianowłosy ochroniarz ujął ją za łokieć i zaprowadził do stolika Ambersona. Kiedy podeszli, aktor wstał, uśmiechnął się i pocałował ją w rękę. Jak na człowieka grającego robotników, pastuchów i pracowników platform wiertniczych miał nieoczekiwanie miękką dłoń.

— Może ma pani ochotę na drinka? Robią tu rewelacyjne mrożone daiquiri. A może woli pani coś mocniejszego z tequilą?

— Kieliszek wina będzie znakomity.

Jack klasnął w dłonie i zawołał:

— Barman, proszę szampana! Butelkę Dom Perignon i miskę kuleczek parmezanowych!

Przysunął się do Susan i konspiracyjnym tonem powiedział:

— Dałbym się zarżnąć za ich kuleczki parmezanowe. Tak chciałbym umrzeć: kochając się z blondynką i krztusząc się parmezanowymi kuleczkami.

— Pański przyjaciel mówił, że ma pan słabość do blondynek.

Jack Amberson zmarszczył czoło, jakby nie zrozumiał, co powiedziała.

— Mój przyjaciel…? — Nagle odwrócił się do wielkiego blondyna i roześmiał się. — Christopher nie jest moim przyjacielem! Jest tylko wynajętym mięsem. Nie mam przyjaciół. Mam jedynie wrogów i kochanki.

— Nie jestem ani jednym, ani drugim. Dlaczego chciał pan ze mną rozmawiać?

— Bo mam nadzieję, że zanim stanie się pani tym pierwszym, zostanie tym drugim.

— Ma pan dość wysoką opinię o sobie. Jestem mężatką.

— Widzę. Jest pani zbyt kiepsko ubrana jak na samotną kobietę.

— Dziękuję za komplement. Umie pan sprawić, by kobieta poczuła się w siódmym niebie.

Jack Amberson położył dłoń na jej dłoni, a kiedy spróbowała ją wyciągnąć, przycisnął mocniej. Jego oczy wyglądały jak dwa nie pasujące do siebie kamyki i miał znakomicie opanowaną sztuczkę aktorów filmowych — nie mrugał.

— Jest pani także zbyt piękna, by cierpieć samotność. Kobiety takie jak pani nie są długo pannami, a mężczyźni ich życia uważają, że zawarcie związku małżeńskiego zapewnia utrzymanie wilczej sfory z daleka. Tyle że piękna kobieta pozostaje piękna, choćby miała dziesięć obrączek i pas cnoty z najlepszym zamkiem.

Przyniesiono szampana i wielką miskę parmezanowych kulek. Jack Amberson natychmiast wepchnął sobie garść smakołyku do ust. Siedział, uśmiechał się, ruszał ustami i wpatrywał się w Susan w ogóle nie mrugając oczami.

— Wzniosę na pani cześć toast — oświadczył, kiedy przełknął. Uniósł kieliszek i stuknął się z Susan. — Za równoczesny orgazm!

 

Nie umiała dokładnie określić momentu, w którym zdecydowała się pójść z nim do łóżka. Włożył pustą butelkę Dom Perignona szyjką do dołu do kubełka z lodem i powiedział:

— Mam mnóstwo szampana w domu.

Uświadomiła sobie wtedy, że pójdzie do niego — i co to oznacza.

Wyszli z restauracji tuż po pierwszej, otoczeni barykadą z ludzkich ciał. Czekające na chodniku dwie dziewczyny zapiszczały i krzyknęły:

— Jack, kochamy cię! — kiedy jednak chciały podejść bliżej, zostały odepchnięte.

Do krawężnika podjechał błyszczący długi lincoln i wsiedli do kabiny pachnącej skórzaną tapicerką i bardzo drogimi perfumami. Zamknięto drzwi i skryci za ciemnymi szybami popłynęli w noc.

— Jaki jest twój mąż? — spytał Jack.

— Jeff? Robi programy telewizyjne. Bardzo ciężko pracuje. Za ciężko.

— To dlatego cię uderzył?

Susan poczerwieniała.

— Skąd wiesz?

— Piękna mężata blondynka siedzi o jedenastej wieczór sama w barze z czerwonym śladem na policzku i rozmazanym tuszem do rzęs… jaki inny wniosek można wyciągnąć?

Susan przez chwilę zwlekała z odpowiedzią.

— Przyszedł późno do domu i kolacja nadawała się już tylko do wyrzucenia. Pracowałam całe popołudnie, chciałam przygotować coś szczególnego.

— Powinnaś go upokorzyć. Tacy faceci muszą być upokarzani.

— Nie chcę go upokarzać. Chcę tylko, by poświęcał mi więcej uwagi. Wszystko skupia się wokół niego i tego, co robi. Gdyby mi pozwolił, mogłabym zostać dobrą aktorką. Tony Scott powiedział, że byłam jednym z najbardziej obiecujących młodych talentów, jakie widział w ciągu kilku lat.

Jack położył jej dłoń na kolanie.

— W pełni się z nim zgadzam. To kolejny powód, dla którego powinnaś sprawić, by twój mąż poczuł się malutki. Wiesz, co powinnaś zrobić?

— Co?

— Iść ze mną do łóżka, a po powrocie do domu dokładnie mu o wszystkim opowiedzieć, z najdrobniejszymi szczegółami. Powiedzieć, jak wielkiego mam palanta. Jak krzyczałaś, kiedy dostałaś orgazmu.

Nic na to nie odpowiedziała. Podjęła decyzję, że się z nim prześpi, ale postanowiła, że nikomu o tym nie powie — nawet Hazel. Nie wyszła z domu, by Jeff źle się poczuł — chciała tylko znaleźć potwierdzenie, że inni mężczyźni uważają ją za seksowną, podniecającą i interesującą, a sześć lat małżeństwa nie wyprało z niej osobowości, jak proszek wypiera atramentową plamę z chusteczki.

Jechali przez Bel Air i w którymś momencie skręcili we wznoszącą się stromo drogę. Otwarła się zdalnie sterowana brama z kutego żelaza i limuzyna wjechała na teren posiadłości. Na szczycie wzgórza — wśród kwitnących krzewów — stał ogromny, pokryty czerwoną dachówką dom o architekturze kojarzącej się z włoską. W każdym oknie paliło się światło.

— Witam w moim skromnym domu — powiedział Jack, delikatnie głaszcząc udo Susan.

 

Kiedy wyszła z łazienki, czekał w łóżku. Miał na sobie jedynie czarne jedwabne spodnie od pidżamy, a na głowie czarną bandanę. Oglądał jeden ze swoich starych filmów w telewizorze wielkości małego budynku.

— Włączyłem i właśnie szedł — wyjaśnił. — „Jeźdźcy chmur”. To dobry znak.

Przed wyjściem z łazienki Susan owinęła się czarnym jedwabnym szlafrokiem, który tam znalazła. Podeszła do łóżka i uklękła obok Jacka. Sypialnia cała była urządzona w bieli: białe dywany, białe zasłony w oknach, na pomalowanych na biało stolikach stały w białych wazonach białe lilie. Na ścianie naprzeciwko łóżka wisiał wielki obraz, ukazujący kobietę o skórze tak bladej, aż białej, z dziwnymi — także niemal białymi — włosami. Miała szeroko rozchylone uda i bladoróżowa plamka między nogami była jedynym kolorowym akcentem w całym pomieszczeniu.

Jack wyłączył głos w telewizorze, obraz zostawił. Na filmie jechał właśnie na koniu granią góry w Montanie. Prawdziwy Jack wyciągnął rękę i rozwiązał luźny jedwabny pasek wokół talii Susan, a potem uniósł się i zsunął szlafrok z jej ramion. Była całkowicie naga.

Skórę miała prawie tak bladą jak dziewczyna na obrazie, tyle że u niej widać było na piersiach błękitne żyłki, a u tamtej nawet sutki miały kolor opadłych płatków białych róż, leżących na mokrej ziemi. Blond włosy Susan niemal świeciły w jasnym świetle.

Jack położył ją na łóżku i zaczął całować. Tak dawno nie całował jej nikt oprócz Jeffa, że bardzo jej to przeszkadzało, ale równocześnie było podniecające i niemal natychmiast poczuła, jak robi się mokra. Mężczyzna obrócił ją na plecy, ukląkł obok i wyjął ze spodni sztywny członek. Był ogromny, znacznie większy niż Jeffa, miał wielką, napęczniałą purpurową żołądź z dziurką, która wyglądała jak oko wyrzuconego na brzeg pstrąga.

Jack wziął członek w rękę i zaczął nim pocierać sutki Susan, aż stwardniały. Potem wsunął jej członek najpierw pod jedną pachę, potem pod drugą, poprowadził go wokół jej barków i szyi. Przeciągnął nim prowokująco po jej wargach ruchem tak szybkim, że ledwie zdążyła liznąć. Potem przekręcił się i usiadł okrakiem nad jej głową, otworzył jej usta obydwoma kciukami i wepchnął członek do ust — tak głęboko, że zaczęła się krztusić.

— Jak ci się podoba? — spytał patrząc na nią triumfalnie. — Możesz powiedzieć Jeffowi, że o mało się nie udusiłaś kutasem Jacka Ambersona.

Nieoczekiwanie jego brutalność jeszcze bardziej ją podnieciła. Kiedy zaczął wyjmować członek z jej ust, przytrzymała go i choć niemal się dusiła, wciągnęła go jeszcze głębiej. Gdy Jack szarpnął, by się uwolnić, wbiła w członek zęby, aż mężczyzna zawył z bólu.

Ból i jego jeszcze bardziej podniecił. Poprawił pozycję i zaczął rytmicznie wpychać członek głęboko w usta Susan. Chwyciła z całej siły materiał jego pidżamy i rozerwała ją niemal do kolan. Wessała członek najgłębiej, jak tylko mogła, a potem wypuściła go z ust i zajęła się jądrami. Zaczęła je ssać i gryźć tak mocno, jakby zamierzała je amputować. Gryzła uda i wbijała paznokcie w posadki, aż zaczęły krwawić. Potem wepchnęła w odbyt Jacka oba zakończone długimi paznokciami palce wskazujące.

— A niech to cholera! — wrzasnął, ale ona wepchnęła palce jeszcze głębiej.

Obrzucał ją wszelkimi obelgami, jakie tylko mógł sobie przypomnieć. Nazwał ją kurwą, dziwką, szmatą. Oboje stracili panowanie nad sobą. Jack był wściekły, bo jeszcze żadna kobieta nie odważy — ja się tak go ssać i drapać. Ale Susan była sfrustrowana i mocno podpita, poza tym chciała pokazać, że jest z nim w łóżku dlatego, że chciała, a nie dlatego, że on ją musiał mieć.

Jack przewrócił Susan na plecy, rozłożył jej nogi i wszedł w nią. Walczyła, kopała i drapała, ale choć był niski, nie brakowało mu siły. Wbijał się w nią raz za razem i przy każdym pchnięciu przeklinał. Ciężko dyszała z podniecenia. Jeszcze nigdy nie miała w sobie tak wielkiego członka. Jeszcze nigdy nie spotkała mężczyzny, którym tak gardziła. Złapała go za włosy i pociągnęła tak mocno, że wyrwała kępkę.

W tym momencie się wściekł. Ale w stanach krańcowej wściekłości Jack Amberson nie krzyczał ani nie klął.

Wyszedł z Susan i wstał z łóżka ze sterczącym członkiem. Podszedł do lustra nad stolikiem kosmetycznym i długo oglądał głowę, przyklepując włosy, jakby sprawdzał, czy uda się ukryć ubytek. Do Susan jeszcze nie w pełni docierało, co zrobiła. Nie myślała o nim w tej chwili jak o gwiazdorze. Dla niego jednak było to najważniejsze: fizyczny ból, jaki odczuł, kiedy wyrywano mu włosy, był drobiazgiem — martwił się o wygląd.

Leżała na plecach i obserwowała go. Powoli naciągnęła na siebie prześcieradło. Czuła coraz bardziej jego wściekłość i zaczynała się bać.

— A więc taka jesteś?...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin