Lerum May Grethe - Córy Życia 01 - Znachorka.pdf

(666 KB) Pobierz
27946911 UNPDF
MAY GRETHE LERUM
ZNACHORKA
ROZDZIAŁ I
Lyster, jesień 1651
Nad fiordem wciąż zalegała gęsta szara mgła, gdy pięciu mężczyzn rozpoczęło
wspinaczkę ku Bergaheim. Niedużą płaskodenną łódź do żeglugi śródlądowej, jak i większy
fjerding, przycumowano do starych bali nad wodą. Na dnie większej łodzi ułożono grube deski,
najpierw poprzecznie, później wzdłuż. Obie środkowe ławki tego dnia usunięto.
Fjerding wprawdzie przystosowany był do przewozu wszelkiego rodzaju ładunków, ale
jako jedynego we wsi używano go do transportu zwłok. Ole Seiderstad gwizdał na, jak mówił,
babskie gadanie, bo takie zlecenia przynosiły mu pewien dochód. Ludziska we wsi żegnali się
znakiem krzyża, a Ole chwalił się miarkami ziarna i koszami jaj przynoszonymi do domu.
- Ci, których wożę, nigdy się nie skarżą - burczał zwykle, gdy ktoś wiedziony
zazdrością lub strachem wyrzucał mu jego zajęcie. Do pracy, której nikt inny nie wykonałby ze
szczególną radością, Ole podchodził obojętnie. Łódź, niegdyś brunatną od żywicy,
przemalował, jakby na znak protestu, na czarno.
Czy to prawda, że zwłoki na pokładzie ściągają na łódź nieszczęście?
Nie, dla Olego śmierć nie znaczyła nic więcej niż przewóz suszonych ryb, kóz czy
liściastych gałęzi. Dzięki niej miał też z czego żyć, trudno wprawdzie mówić o dostatku, ale od
czasu do czasu trafił się pęczek suszonych śledzi, dzban piwa czy mendel jaj. Ole pogodził się z
tym, że dla położonych nad fiordem wiosek jego czarna łódź stała się ponurym znakiem niczym
kruk zwiastującym śmierć, symbolem przemijania. Sam Ole w miarę upływu lat jakby także
czerniał i zarastał, gęste włosy wcale nie siwiały, a broda rosła bujnie jak u młodzieńca. Między
mocno zarysowanymi szczękami ledwo dawało się dostrzec wąskie usta. Oczy zmieniały kolor
w zależności od barwy wody, jednego dnia były szare, innego ciemnoniebieskie, a kiedy
poniżej szczytów gór gromadziły się burzowe chmury - prawie całkiem czarne. I tak jednak
niewielu ludzi patrzyło w oczy temu włóczędze w czarnej łodzi.
O jego sprawach rozmawiano półgłosem, bo Ole trudnił się nie tylko przewozem zwłok.
Po jesiennym jarmarku przed dwoma laty poszeptywano, że obcemu przybyszowi, kramarzowi
z Borgavin, ktoś pomógł przenieść się na tamten świat i wybrać w ostatnią podróż czarnym
fjerdingiem Olego - Miedziaka.
Dzisiaj w tę samą drogę wyruszyć miał Stary Andreas z Bergaheim. Jego maleńka
zagroda leżała na zboczu, na wysokości blisko czterystu metrów. Przodkowie Andreasa w
poszukiwaniu siedziby zawędrowali wysoko, niewielkie gospodarstwo dumnie górowało nad
fiordem i wsią, w której stał kościół. Rodzina z Bergaheim żyła nad zatoką od niepamiętnych
czasów, niektórzy powiadali nawet, że jej mieszkańcy jako jedyni ocaleli od wielkiej zarazy
przed trzystu laty. Później wioski nad fiordem z wolna znów zapełniały się ludźmi, a ostatnio
wyraźnie dawało się zauważyć, że idą lepsze czasy. W Roku Pańskim 1651 zagrody były
większe i piękniejsze niż kiedykolwiek, ziemi uprawnej starczało i dla właścicieli, i dla
dzierżawców. Sporo pól należało do Kościoła i Korony, lecz z braku rąk do pracy leżały
odłogiem.
Mieszkańcy Bergaheim nigdy jednak nie ulegli pokusie opuszczenia zagrody pod
samym niebem, mimo że tak trudno było w niej gospodarować. Kolejne pokolenia utrzymywały
się przy życiu z tego, co zdołało im zapewnić strome zbocze góry, i każde z nich pozostawiło
po sobie na wieki ślady na pnących się w górę stopniach, które z czasem wykuto w skale.
Tą właśnie stromą ścieżką wspinało się pięciu mężczyzn w ciemnych ubraniach.
Pierwszy odcinek prowadzący od fiordu nie był trudny, szli wydeptaną przez ludzi i zwierzęta
drogą wśród niedużych brzóz i głazów. Dalej zbocze wznosiło się niemal pionowo nad ich
głowami, ostrożnie stawiali kroki, przytrzymując się splecionych z wierzbowych witek lin,
które tu i ówdzie zaczepiono o gałęzie.
Wdrapali się na Knutesteinen, minęli Lyvfannroysi i spoceni, zdyszani stanęli na skalnej
półce.
Pod nimi rozciągał się fiord, na który podczas wspinaczki lękali się spoglądać. Woda
tego dnia lśniła granatową czernią, na środku pieniły się białe grzbiety fal. Od wsi z kościołem
dobiegało ujadanie psów, lecz mgła i wiejący zawsze w tym miejscu wiatr zagłuszały dźwięki.
Mężczyźni podnieśli wzrok i pomagając sobie nawzajem, pokonali ostatni odcinek
stromizny. Wkrótce znaleźli się na szczycie. Rozciągał się stąd widok na kilka parafii. Na
przeciwległym zboczu fiordu królował biały kościół w głównej wiosce, nieco dalej rysowały się
kościoły Nes i Gaupne, a w głębi fiordu leżała niewidoczna dla ich oczu parafia Fortun.
Rozpościerał się przed nimi dość duży płaskowyż, lecz porastający go brzozowy las był
rzadszy i bardziej karłowaty niż w dole nad wodą. Zarośla wierzby otaczały wielką skalną
półkę, gdzieniegdzie widniały jeszcze zielone plamy upartej trawy, tkwił też stojak, rozchwiany
pod ciężarem na wpół zgniłego siana.
Mężczyźni mijając go poczuli kwaśny odór zgnilizny.
Przypominał o zadaniu, jakie ich czekało.
Starego Andreasa z Bergaheim nie widziano we wsi od czasów wypadku. Od tamtej
pory upłynęło już sześć lat, ale ludzie wciąż wspominali ów dzień, kiedy młodzi małżonkowie z
Bergaheim wraz z dwojgiem dzieci stracili życie. Wprawdzie los nikogo tutaj nie rozpieszczał,
a śmierć była w wielu domach częstym gościem, jednak o takich tragediach słyszało się rzadko.
Zginęła wszak cała rodzina.
Mężczyźni zapewne i teraz mieli w pamięci tamtą wiosenną niedzielę. Brzozy nad
fiordem dopiero wypuściły maleńkie pączki, a trawa na dziedzińcu kościoła ledwie zaczynała
się podnosić z zimnych objęć ziemi. Mieszkańcy wioski zeszli się na nabożeństwo w wielkim
kościele. Popatrywali na wysoką wieżę widoczną wśród dębów, podczas gdy rozmowy toczyły
się własnym torem. Niemało historii czekało na swoją kolej, od ostatniego spotkania ludzie
doświadczyli i narodzin, i śmierci. Większość z zebranych nie wychylała nosa poza najbliższe
osady od jesieni poprzedniego roku, kiedy to zima odcięła ich odnogę fiordu wrogim
dryfującym lodem, który nie pozwalał się sforsować ani łodzią, ani na piechotę.
Starego Andreasa zobaczyli, jeszcze zanim pokonał zakręt poniżej kościoła. Zniszczony
kapelusz wystawał ponad kępą jarzębin przy plebanii. Andreas maszerował długimi krokami.
Na widok jego twarzy rozmowy na dziedzińcu natychmiast się urwały. Gospodarz z Bergaheim
nieczęsto wyprawiał się do wioski, ale czy przez dwa albo trzy miesiące mógł się aż tak
postarzeć?
Wyszedł mu na spotkanie Jonas, chłop Kari.
Ściszonym głosem zamienili kilka słów. Oczekujący na nabożeństwo ujrzeli, jak ich
potężny, silny sąsiad pobladł. Na jego twarzy odmalowało się przerażenie, dłonie zacisnęły się
kurczowo na niedzielnym kapeluszu.
Wkrótce w półmroku kamiennego kościoła pastor obwieścił, co się stało: Jedyny syn
Starego Andreasa, młoda gospodyni i dwoje wnucząt zginęli. Reszty, tego, czego pastor nie
powiedział, a co ludzi najbardziej interesowało, dowiedzieli się pod kościołem.
Chłopczyk wyplątał się z liny, którą przywiązywała go matka, gdy pracowała na
spłachetku pola przy samej krawędzi urwiska. Malec potoczył się ku przepaści, kobieta ze
sznurem w dłoni rzuciła mu się na ratunek i złapała już w momencie, gdy spadał. Zawieszona
tak między niebem a fiordem, śmiertelnie przerażona, jedną ręką trzymając się sznura, a drugą
przyciskając syna do piersi, zaczęła krzyczeć.
Mąż, usłyszawszy ją, przybiegł wraz z sześcioletnią córką, depczącą mu po piętach.
- Złapał ją za rękę, widziałem, jak wyciąga oboje w bezpieczne miejsce. Ale wtedy
puściła lina, której kobieta się przytrzymywała. Uczepiła się mojego syna i pociągnęła go za
sobą prosto w śmierć - sztywnymi wargami opowiadał Andreas.
Starzec nie płakał, nie wyklinał, nie pokazywał żadnych uczuć. Ciało miał jakby
zdrętwiałe, nie patrzył w oczy tym, z którymi rozmawiał.
- A dziewczynka? Co z nią?
- Skoczyła za nimi - odparł stary równie cicho, ale po raz pierwszy zauważyli jakieś
drgnienie w kąciku jego oka.
Ludzie kołem otaczający Andreasa śledzili wyraz jego twarzy, kobiety mocniej otuliły
się chustami.
Stary zwrócił się do Wielkiego Olego Kaupanga.
- Zajmij się pogrzebem. Kiedy coś takiego się dzieje, Ole - Miedziak zwykle jest
niedaleko.
Obrócił się plecami do wioski, wsiadł do swojej lodzi i powiosłował ku górze,
wznoszącej się po drugiej stronie fiordu.
Więcej go nie widzieli. I chociaż przeszukiwali wody fiordu w mokre od deszczu dni,
choć w ciemne noce sondowali w miejscu, gdzie czworo ludzi spadło z urwiska, nie znaleźli
nawet strzępka ubrania. Wyłowili jedynie drewnianą lalkę unoszącą się na wodzie nieco dalej w
małej zatoczce.
Od czasu do czasu mieszkańcy Lyster widywali siny dym snujący się z paleniska w
Bergaheim, w niektóre dni słyszeli dobiegające od strony skalnej półki beczenie owiec.
Zdarzało się, że Andreas wczesnym rankiem wyprawiał się na fiord łowić ryby, kiedy jednak
inne łodzie podpływały zbyt blisko, z całych sił wiosłował, by jak najprędzej się oddalić. Nigdy
nie odpowiadał na zawołania, na pytania o połów i sprzęt rybacki, nigdy nie przyłączał się do
mężczyzn, kiedy robili sobie przerwę w pracy i schodzili na brzeg napić się piwa.
Mężczyźni trochę się niepokoili. W samotnym wieśniaku zalegał jakiś ponury, ciężki
mrok. Wzdrygali się na jego widok, współczucie z wolna przeradzało się w strach i pogardę,
uczucia nieobce wobec tych, którzy stronią od towarzystwa innych.
O wypadku jednak nie zapominano, rodzina z Bergaheim zawsze bowiem była
wszystkim życzliwa, gotowa do pomocy.
Jasnowłosą dziewczynkę pamiętano przede wszystkim przez jej radosny śmiech i
szczodrość. Często przynosiła ze sobą bukieciki suszonych kwiatów i ziół, kobiety, którym
wręczała je w późne letnie wieczory na dziedzińcu kościoła, wciąż pamiętały unoszący się z
nich delikatny aromat, w jakiś dziwny sposób dodający sił i podnoszący na duchu.
Dziewczynka miała wielkie, mądrze patrzące oczy, można się było wręcz zastanawiać, czy to
dziecko nie siedziało kiedyś na kolanach Zbawiciela. W niedzielę, kiedy chrzczony miał być jej
młodszy brat, troskliwie dźwigała niemowlę i z dumą pokazywała je wszystkim, znajomym i
nieznajomym.
Matka trzymała się z tyłu, przysiadła w słońcu i odpoczywała po długiej, ciężkiej zimie,
kiedy to nosiła w łonie dziecko. Na Elsebet nie od razu zwracało się uwagę. Wioskowe kobiety
z trudem przypominały sobie, jak wyglądała. Przybyła z Północy, syn gospodarza z Bergaheim
Zgłoś jeśli naruszono regulamin