Kesey Ken - Jaskinie.pdf

(1025 KB) Pobierz
Kesey Ken - Jaskinie
tytuł: "Jaskinie"
autor: Ken Kesey
Wydawnictwo Da Capo
Warszawa 1992
Te pałające oczy mówią wszystko
Słowo wstępne Kena Keseya
Zanim z nastaniem administracji Reagana obcięto wydatki na
sztukę i wszystko, co związane z humanistyką, często objeżdżałem
elitarne i modne kursy dla początkujących pisarzy organizowane
przez uniwersytety. Opłacano mi przelot samolotem, wręczano garść
maszynopisów i wciskano grupę studentów. Po kilku seminariach i
bankietach dostawałem czek i leciałem do domu.
Pieniądze były duże, pracy niewiele, pławiłem się w sławie
i chwale. Ale kiedy spoglądam wstecz i zastanawiam się, czego też
właściwie nauczyłem na tych kursach, stwierdzam, że tylko jedno
wydarzenie utkwiło mi na dobre w pamięci: pewien weekend w
Teksasie z grupą adeptów sztuki pisarskiej. Rada uniwersytecka
wybrała trzydzieścioro ludzi do udziału w warsztatach
literackich, ale, jak się wkrótce przekonałem, nie kierowała się
zdolnościami kandydatów, tylko wysokością kwoty, jaką rodziny
kursantów wspierały kasę uniwersytetu.
Wśród wybranej trzydziestki znalazła się też pewna
zdenerwowana starsza pani. Miała jakieś sześćdziesiąt pięć lat i
siwe włosy podbarwione fioletową płukanką. Zanim nas sobie
przedstawiono, jeden z członków rady szepnął mi na ucho, że pani
ofiarowała kupę pieniędzy na restaurację historycznego skrzydła
biblioteki uniwersyteckiej. Środowisko miejscowych
intelektualistów znało ją z listów do redakcji, a cały stan z
działalności filantropijnej, społecznej oraz z jej pasji
antropologa-amatora. Ale ja od razu wiedziałem, że to literatura
jest tym, czym naprawdę chciała się wsławić. Przecież te pałające
oczy mówiły wszystko...
Kiedy nadeszła jej kolej, starsza pani podreptała z
godnością do katedry, dzierżąc w dłoniach wesoły bukiet
zapisanych na różowo kartek, i zaczęła czytać. Czytała nam
opowieść o swojej młodości, o tym, jak w sadzie zbierała
brzoskwinie i jak w dojrzałym już wieku, w domu opieki
społecznej, usiłowała przybliżyć literaturę angielską ludziom,
którzy ledwie władali tym językiem. Było tam też o mężu, któremu
niewiele zabrakło, by zostać senatorem. Biedaczek. A między
jednym, drugim i trzecim znalazło się miejsce na obfity wybór z
niczym nie związanych wdowich przemyśleń, które wyciągnęła z
lodówki akurat przy tej okazji. Wyszedł z tego jakiś paranoiczny
sos, gdzie pływało i to, i tamto, i owo. "Scyzoryk mojego papy
nigdy nie był dość ostry, jego zdaniem, ale komuniści
skonstruowaliby to lepiej, choć niewątpliwie najwspanialszą
 
książką na świecie jest "Przeminęło z wiatrem", a tatuś wiedział,
że zanim dojedziemy na lotnisko, nie zdołamy już trafić do domu."
Słuchałem tego natchnionego potoku zdań przez bite trzy
kwadranse. Byłem zdumiony, wstrząśnięty, przerażony, wzruszony i
zakłopotany. A przede wszystkim - zdruzgotany. Nikt tego tekstu
wcześniej nie czytał! Nie, nie, jeszcze gorzej! Ktoś go na pewno
czytał, ale nie odrzucił, bo uznał, że gdyby uświadomiono
starszej pani, iż to, co napisała, jest niewiarygodnym bełkotem,
oznaczałoby to dla uniwersytetu finansowe samobójstwo.
Po jakiejś półgodzinie czytania nie trzeba jej było już
nic mówić. Sama wiedziała. Każdy, kto kiedykolwiek czytał swój
tekst przed publicznością, wie... "Chryste, jakie to koszmarne, a
jestem dopiero w połowie!" W jej leciwych oczach zaczął przygasać
płomień, ale starsza dama bohatersko parła naprzód. Maszynopis
drżał jej w dłoniach jak uschnięte liście, studenciaki w tylnych
rzędach zaczęły chichotać, by w końcu gruchnąć gromkim śmiechem.
Kiedy wreszcie skończyła i opadła na krzesło, w sali teksańskiego
uniwersytetu unosił się zapach krwi. Dwadzieścia dziewięć rekinów
ostrzyło literackie kły, a nasza czcigodna wdowa dobrze
wiedziała, że zasłużyła na straszliwą śmierć.
Na szczęście przypomniałem sobie coś, czego nauczył nas
Malcolm Cowley w Stanfordzie - i kto wie, czy nie jest to
najważniejsza rzecz, jakiej można nauczyć grupę aspirujących
pisarzy (nie, nie chodzi o pisarzy, chodzi właśnie o grupę). Otóż
Cowley często nas poskramiał mówiąc: "Obchodźcie się łagodnie z
pracą kolegów. Bądźcie wyrozumiali i taktowni. I pamiętajcie, że
napisanie złej książki kosztuje tyle samo wysiłku, co napisanie
dobrej".
Na szczęście byłem w stanie przekazać tę myśl dalej,
przekazać ją grupie na tamtych warsztatach literackich. I udało
się. Podziałało jak balsam na ranę. Wszyscy byliśmy wdzięczni
Cowleyowi.
Każdy znany mi pisarz uczy. W pewnym momencie, nawet jeśli
nie musi, to i tak musi. Jeśli w czasach studenckich chodziłeś na
zajęcia w akademickim klubie sportowym, to wiesz, że to zupełnie
tak samo jak wykrzykiwanie wskazówek w czasie meczu zapaśniczego.
Mogłeś nie być żadnym sportowym objawieniem, ale miałeś swoją
specjalność, ze dwa, trzy zagrania taktyczne, które wyciągałeś
znienacka z kieszeni, proste sztuczki w rodzaju: "Uważaj na
półnelsona!" albo "Uważaj na dźwignię!" Z niewyjaśnionego powodu
po prostu musisz to z siebie wykrzyczeć, musisz innych nauczyć
tego, czego uczono ciebie. Zwłaszcza jeśli trafił ci się dobry
trener.
Miałem szczęście do kilku świetnych trenerów. Bill Hammer
 
nauczył mnie najrozmaitszych chwytów i kombinacji. Na retoryce
Robert C. Clark zdradził mi trzy sekrety dobrej dykcji: "Wargi,
język, zęby! Wargi, język, zęby!" A wspaniały nauczyciel sztuki
pisarstwa, James B. Hall, odkrył przede mną jedną z tajemnic
literatury.
Byłem studentem na wydziale retoryki i dramatu uni-
wersytetu stanu Oregon. Jednym z warunków zrobienia dyplomu było
zaliczenie semestru zajęć z pisania scenariuszy dla telewizji.
Nauczyciel prowadzący owe telewizyjne zajęcia powiedział:
"Najpierw musi się pan nauczyć czegoś o konstruowaniu fabuły.
Przenoszę pana do grupy literackiej J. B. Halla".
Doskonale, myślałem. Uwielbiałem beletrystykę, zwłaszcza
science-fiction. Moim ukochanym pisarzem był Ray Bradbury. "Nie
ma lepszego nad Bradbury'ego", mawiałem z zadowoleniem. I właśnie
wtedy profesor Hall zadał mi do przeczytania opowiadanie Ernesta
Hemingway'a, "Powrót żołnierza", a potem kazał mi je opowiedzieć
kolegom.
- Hm... - Wzruszyłem ramionami. - Moim zdaniem, to po
prostu historia jakiegoś Krebsa, który siedzi u matki w kuchni i
je śniadanie. Ona mu wypomina, że teraz, kiedy wojna się
skończyła, powinien ruszyć się z domu, poszukać sobie pracy,
znaleźć jakieś zajęcie, ale on chce tylko patrzeć, jak jego
siostra gra w baseball...
- Nie! - przerwał profesor Hall. - O, proszę! Tutaj!. To
opowiadanie jest właśnie o tym! - Podszedł do mnie w tych swoich
białych butach i dźgnął palcem stronę gdzieś w środku książki. -
O tu, kiedy matka podaje mu jajka na boczku i opowiada, jak go
nosiła na sercu, gdy był malutki... Co Krebs robi? Na co patrzy?
Niech pan to jeszcze raz przeczyta. Głośno.
Akapit składał się tylko z jednego zdania. "Krebs patrzał
na tłuszcz z boczku krzepnący na talerzu". *
- Właśnie o tym jest to opowiadanie! To jest kluczowa
linijka. Ona nadaje ton całej historii. Bez tego dźwięku cała
kompozycja nie miałaby harmonii. Czy pan to widzi?
* "Powrót żołnierza" z tomiku 49 opowiadań Ernesta
Hemingway
Cholera, pewnie, że widziałem! To zdanie stało się dla
mnie kluczem otwierającym podwoje do prawdziwej literatury i w
końcu wciągnęło mnie do środka. Dzięki kilku opowiadaniom
dostałem stypendium Woodrowa Wilsona i trafiłem do Stanfordu,
żeby uczestniczyć w kursie pisania prowadzonym przez słynnego
Wallace'a Stegnera.
 
Boję się, że profesor Stegner omyłkowo wziął mnie za
antyintelektualistę, podczas gdy tak naprawdę byłem postacią
daleko mniej złożoną, zwyczajnym analfabetą, zwłaszcza w
porównaniu z resztą jego studentów - śmietanką samych pewniaków.
Byli tam: C. J. Koch z Australii "Year of Living Dangerously"
("Rok niebezpiecznego życia"), Ernest Gaines "The Autobiography
of Miss Jane Pittman" ("Autobiografia panny Jane Pittman"),
Tillie Olsen "Tell Me a Riddle" ("Zgaduj-zgadula"), Peter Beagle
"A Fine and Private Place", "The Last Unicorn" ("Miłe
Odosobnienie", "Ostatni Jednorożec"), Robert Stone "A Hall of
Mirrors", "Dog Soldiers", "A Flag for Sunrise", "Children of
Light" ("Komnata luster", "Najemnicy", "Wiwat wschód słońca",
"Dzieci światła"), Ken Babbs "Cassady in the Backhouse" ("Cassady
w wygódce"), trio zwane Mafią z Kentucky - Wendell Berry, Ed
McClanahan i Gurney Norman; już wtedy wszyscy zdążyli wydać licz-
ne ważne powieści i zbiory opowiadań, kolejne zaś mieli w druku,
a Larry McMurtry miał dorobek, który, gdyby go rozłożyć strona po
stronie, wyścieliłby drogę z Teksasu do Sztokholmu.
Byli też inni, ale wiecie już, o co chodzi: niesamowita
drużyna, klub zwycięskiej ekstraklasy i super szkoleniowiec. A
jeśli dodać do tego trenerów wspomagających - Richarda
Scowcrofta, Malcolma Cowleya i Franka O'Connora - to dopiero
wtedy widzimy, co to było za szkolenie! I chociaż być może w
tamtych czasach niecałkiem zdawaliśmy sobie z tego sprawę (mówimy
o wczesnych latach sześćdziesiątych, kiedy byliśmy bardzo młodzi,
a, jak wiecie, był to okres, kiedy naszą uwagę mogło zaprzątać
wiele innych rzeczy), to teraz wszyscy spoglądamy na wspólnie
spędzony okres z jakąś nabożną czcią.
Zostaje szczególna więź łącząca członków dobrego,
zżytego zespołu, taka więź, która nigdy do końca nie wygasa, choć
sezon się kończy i każdy idzie w swoją stronę. Większość z nas
wciąż pozostaje w kontakcie - a wielu zawarło bliskie i trwałe
przyjaźnie. Rodzinne przyjaźnie. Moje dzieciaki, dzieciaki Eda,
Wendella i Boba Stone'a znają się od urodzenia. Dzieci Kena
Babbsa chodziły z moimi do tej samej szkoły, od przedszkola do
matury.
Co więcej, dzięki naukom Cowleya nadal pełnimy wobec
siebie role łagodnych, wyrozumiałych krytyków. Możemy wzajemnie
przesyłać sobie brudnopisy książek bez obawy, że zostaniemy
inteligentnie zjedzeni w kaszy przez jakiegoś nienasyconego
demona literatury. Kiedy za "Wiwat wschód słońca" Bob Stone
dostał National Book Award, a Larry za "Samotną gołębicę" nagrodę
Pulitzera, odczułem głęboką radość z ich sukcesu. Wszyscy
jesteśmy z nich dumni, bo - jak nas uczył Cowley - "Dobre
pisarstwo opromienia blaskiem wszystkich autorów. Wy nie
 
jesteście dla siebie konkurencją".
No i dobra. Wszystko pięknie, ładnie, ale kiedy się już
dość najeździłem po tych ekskluzywnych warsztatach literackich,
stwierdziłem, że wcale nie jest łatwo wprowadzić te nauki w czyn.
Bo gra się już toczyła, ostra gra, a zaproszony trener nie zdążył
jeszcze dojechać na miejsce. Jeżeli młody pan Pyszałek zjedzie
słodką opowieść panny Melancholii o dramatach panienek w
wianeczkach na głowie, możecie założyć się o wasz najlepszy
słownik, że panna Melancholia zje go na surowo za jego opis
hulaszczego życia na obozie Korpusu Szkolenia Oficerów Rezerwy.
Po wielu latach sędziowania tym okrutnym i bezcelowym pojedynkom
wpadłem wreszcie na pomysł: trzeba wszystkich posadzić do pracy
nad tym samym zadaniem. I zamiast zmuszać ich, żeby zasuwali pod
górę w cudzych butach, trzeba wszystko tak dobrze wymieszać, żeby
sami nie wiedzieli, które buty są czyje.
Dyskutowaliśmy nad tym z kilkoma ludźmi z uniwersytetu
oregońskiego przez parę lat i wreszcie postanowiłem spróbować.
Wydział literatury zebrał mi trzynastkę studentów ze specjalności
pod tytułem "sztuka twórczego pisania". Byli to uczestnicy
drugiego roku studiów podyplomowych w wieku od lat dwudziestu
dwóch do czterdziestu dwóch. Spotykaliśmy się u mnie w domu. Mamy
z żoną jednopiętrowy domek niedaleko kampusu, za który płacimy,
choć wcale w nim nie mieszkamy. Dom stoi dwie przecznice za
biblioteką uniwersytecką. Salon jest na tyle duży, że bez
problemu mieści stół, przy którym może zasiąść trzynaście osób.
Stół jest bardzo ważny. Stół w sali Jonesa w Stanfordzie był
równie ważny, jak książki na półkach: długi, owalny z wycięciem
na jednym końcu, gdzie niczym kapitan na mostku siedział
nauczyciel. Stół w naszym salonie nie miał aż takiej klasy, ale
spełniał swoje zadanie.
W pierwszym dniu zajęć jechałem z farmy do uni-
wersyteckiego domu zdenerwowany i spóźniony. Ręce mi się pocą, w
ustach zaschło. Prowadzę Eldorado z podnoszonym dachem, rocznik
1973, białe z czerwoną lamówką, i mam nadzieję, że swym
przyjazdem zrobię na zebranych wrażenie. Na podjeździe wszyscy
już czekają i nagle okazuje się, że drzwi są zamknięte, że nie ma
Faye i klucza też nie ma! Odzywa się we mnie farmer. Wchodzę
przez małe okienko do piwnicy, ale drzwi do domu są zaryglowane
na amen. Wypełzam na zewnątrz, znajduję okno od tyłu, które nie
jest zamknięte na głucho. Próbuję je otworzyć, ale rama jest tak
zasmarowana farbą olejną, że nie daję rady. Wyjmuję z samochodu
solidny łom, wpycham go pod okno przy parapecie i dźwignią
cholerstwo. Napieram. Puściło. Pcham je do góry. Chwytam się
mocno parapetu, podrywam się i walę głową prosto w ramę okna,
które przed chwilą otworzyłem. Tracę przytomność i wpadam do
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin