Inglot Jacek - Quietus i chrześcijanie.pdf

(175 KB) Pobierz
Inglot Jacek - Quietus i chrześcijanie
J ACEK I NGLOT
Quietus i chrzeŚcijanie
Po raz pierwszy zobaczył Nipuańczyków, przechodząc przez Forum Apostaty. Stali na szerokiej
podstawie kolumny wielkiego cesarza, otoczeni przez hałaśliwy tłum żebraków. Na przedzie tkwił nieduży,
pomarszczony mężczyzna, w chitonie dziwacznego kroju, przepasanym pośrodku szerokim czarnym
pasem, za którym miał zatknięty krótki miecz. Trzymał w ręku sakiewkę i rzucał w tłum żebraków płci
obojga drobne monety. Gdzie upadły, tam od razu powstawał niesamowity harmider i wrzask,
konkurencyjne bandy usiłowały kijami poprzepędzać się nawzajem z placu. Suchy mężczyzna obserwował
to z nieruchomą twarzą, patrząc małymi, ciemnymi oczyma – dopiero teraz Quietus zauważył, że są lekko
skośne, jak to kiedyś słyszał.
Za mężczyzną, nieco z tyłu i bliżej trzonu kolumny, stała kobieta, mała i delikatna niczym figurka z
przejrzystego prawie alabastru, ubrana w osobliwe peplos kroju nieco podobnego do chitonu mężczyzny –
znacznie jednak dłuższe, sięgające poza kostki stóp, i przy tym nieskazitelnie białe. Głowę miała pochyloną
i pokornie patrzyła w dół, tak że ledwo widział drobny, łagodny nos i zarys czerwonych ust. Za nią
dostrzegł dwóch zamaskowanych mężczyzn, nieco wyższych od pierwszej pary, odzianych w czarne,
obcisłe szaty podobne do tocharyjskich. Zza pasów sterczały im po dwa skrzyżowane długie miecze. Ci
tkwili zupełnie nieruchomo, prawie że przyklejeni do kolumny, a spod zawojów na głowach bez przerwy
błyskały białka oczu, pilnie przepatrujących kotłujący się dookoła tłum.
„A więc tak wyglądają” – pomyślał Quietus, który nigdy dotąd nie oglądał prawdziwych Nipuańczyków,
tyle że o nich słyszał. Nie dotarli jeszcze do tej prowincji, jednej z najbardziej zapadłych w imperium. W
ogóle ostatnio mniej obcokrajowców odwiedzało Calisję, co tylko potwierdzało tezę, że stają się coraz
bardziej pograniczni i prowincjonalni. Tu kończyło się imperium, a zaczynały nieokiełznane ludy Wschodu
i niezmierzone lody Północy. Przyśpieszył kroku. Na ostatnim skrawku Forum, kiedy już miał skręcić w
uliczkę zwaną Zaułkiem Kotlarzy, odwrócił się i jeszcze raz zerknął na plac. Nipuańczyk rzucił właśnie
ostatnią monetę i chował sakiewkę za pasem; podniósł na moment wzrok i niespodziewanie popatrzył
prosto na Quietusa, który drgnął uderzony jego zimnym wejrzeniem. Nipuańczyk zwrócił się do kobiety i ta
również spojrzała na niego z zaciekawieniem. Quietus nie czekając na nic więcej, obrócił się na pięcie i
spiesznie ruszył w głąb zaułka.
W gospodzie starego Ataoklesa, zwanego pospolicie Agamemnonem, jako że też pochodził z Argos,
zgodnie z oczekiwaniami zastał Marcusa Corejmusa Tranquilla, królującego za największym stołem. Przed
nim widniało kilka glinianych kufli, których zawartość, sądząc po stanie zachlapanej i tak zazwyczaj nie
najczystszej togi, została właśnie łapczywie pochłonięta. Marcus pracował jako lektor w bibliotece
miejskiej, ale nad zawalone papirusami sale i zasuszonych skrybów stanowczo przedkładał lokal
Agamemnona, gdzie w zamian za trunki udzielał publicznych wykładów neocynizmu, którego to kierunku
filozoficznego – jego zdaniem, ostatniego sensownego – mienił się największym po Diogenesie
przedstawicielem.
Na widok Quietusa filozof wyprostował się i z zadowoleniem podkręcił sumiastego wąsa, jedyny spadek
po rzekomo sarmackich przodkach. Szparko pociągnął z najbliższego kufla i robiąc boleściwą minę, splunął
pivem na podłogę.
– No i co ty na to, mój zacny Quietusie?! – zawołał. – W tym przeklętym kraju nie potrafią już nawet
robić piva! Wszystko schodzi na psy. To nie pivo, ale szczyny tego cholernego grubasa! – ryknął, zezując w
stronę pękatego ciała Agamemnona, siedzącego przy ściennej półce z mocniejszymi napitkami. – Ta gruba
świnia nie ma za grosz przyzwoitości. – Marcus złapał za kufel i chlusnął resztką w stronę karczmarza.
Agamemnon pracowicie żuł kawałek ciasta, z krowią obojętnością gapiąc się przed siebie. Zdążył się już
przyzwyczaić, podobne sceny spotykały go co wieczór.
Quietus wsadził rękę pod chiton i wymacał w skrytej kieszonce złotą drachmę. Wydobył ją i rzucił na stół
przed Agamemnonem, którego tępe spojrzenie od razu nabrało ostrości i blasku. Karczmarz chwycił
monetę i jął próbować krawędź w zębach, po czym, uspokojony, wrzucił krążek do skórzanej sakwy na
brzuchu. Spojrzał pytająco na Quietusa.
– Odszpuntuj dla nas, przyjacielu, małą beczułkę najlepszego saskiego, tylko ma być świeże! –
powiedziawszy to, Quietus opadł na ławę obok Marcusa, który, cały rozjaśniony, zlewał resztki z kufli na
obiatę Swarogowi, co można było wywnioskować z niewyraźnej mamrotaniny pod nosem.
– Jakże to – zauważył Quietus – nie jesteś już materialistą i agnostykiem? Przedwczoraj udowadniałeś
komu popadnie, że bogów nie ma, że to jeno czczy wymysł tudzież ludzka bojaźń i głupota. Czy nie tak
było?
– Może tak, a może nie, któż to na dobrą sprawę na pewno wie? – odparł wymijająco filozof,
niecierpliwie strząsając resztę kropel z opróżnianego naczynia. – Wczoraj za to poczytałem sobie Platona i
wiem, co spotkało oskarżonego o bezbożność Sokratesa. Moja wątroba mówi mi, że woli pivo od cykuty.
W tym momencie Agamemnon przytaszczył wreszcie całkiem zgrabną beczułeczkę. Marcus chciwie
podstawił pod nią kufel i z upodobaniem patrzył na tryskającą z niej pienistą, ciemno bursztynową strugę, a
potem długo delektował się napitkiem. Na jego twarzy odbił się wyraz bezbrzeżnej rozkoszy.
– Tylko Sasi i Longobardowie potrafią robić je dobrze – skonstatował, pociągając kolejny łyk. – I
pomyśleć, że był to swego czasu nasz plemienny, wenedyjski napitek. A bywało tu kiedyś pivo, bywało,
znano tu ongiś sztukę warzenia tego boskiego nektaru i może do tej pory mielibyśmy się niezgorzej, gdyby
nie ta południowa zgnilizna – ten grecki wieprz, który tam w kącie potrafi się najwyżej odlać do kadzi, a nie
zrobić dobry odwar. Została tylko Magna Germania, ostatnia twierdza prawdziwego piva.
– Chyba nie będzie tak źle. – Quietus upił łyk i dłuższą chwilę rozkoszował się chłodnym, lekko
gorzkawym a zarazem cierpkim smakiem. – Słyszałem, że nasi pobratymcy z Bohemii warzą całkiem
niezłe, w niczym pono nie ustępujące saskiemu.
– Być może. Tak czy owak nasza Sklawinia schodzi na psy, co najwyraźniej widać po pivie.
– Coś w tym jest, skoro przeszło połowa moich towarzyszy z gimnazjonu porozjeżdżała się po wszystkich
prowincjach imperium, od Pergamonu i Galatii na wschodzie po brytyjskie ostępy na zachodzie. Chwilami
myślę, że najmniej Wenedów zostało tutaj, w Wenedii.
Marcus milczał czas jakiś, w końcu ponuro wejrzał na dno kufla i podstawił go pod beczułkę.
– Kiedyś byliśmy Rzymowi potrzebni – odezwał się. – Kiedy nasze wenedyjskie legie biły buntowników
pod Antiochią, zapewniając Apostacie nieśmiertelną chwałę, byliśmy na ustach całego cywilizowanego
świata. Senat rzymski słał naszym książętom hojne dary i listy dziękczynne, zapewniając o wiecznej
pamięci. No cóż, chyba słusznie powiadają, że nikt i nic na tym świecie nie ma krótszych nóg od
wdzięczności. Teraz, kiedy nasze miecze przestały być potrzebne, nie możemy się nawet napić
przyzwoitego piva. Jesteśmy zapomnianym ludem w zapomnianym kraju. Pies z kulawą nogą nie jest
ciekaw, co u nas słychać.
– Nie tak zupełnie – wtrącił Quietus. – Na przykład dzisiaj, całkiem niedawno, widziałem Nipuańczyków.
Rozdawali jałmużnę na Forum Apostaty.
– Nipuańczycy, tutaj?! – Marcus aż nastroszył brwi ze zdumienia. – Co oni, na Jowisza, mogą robić w
takiej zapyziałej dziurze jak Calisja?
Quietus nie zdążył odpowiedzieć, zresztą nie bardzo wiedział, co by tu rzec na tak oczywiste dictum, gdy
do karczmy wkroczył dostojnie centurion gwardii namiestnika. Oficer stał chwilę w bezruchu na progu,
przyzwyczajając oczy do panującego w izbie mroku. Kiedy ich dostrzegł, ruszył zdecydowanie do przodu,
grzebieniem hełmu zamiatając pajęczynę z powały. Marcus patrzył na niego z obrzydzeniem; jako
zdeklarowany cywil nie czuł ani źdźbła szacunku do wojskowych.
– A ten tu czego… – zaczął, ale żołnierz ignorując go całkowicie, zwrócił się wprost do Quietusa.
– Quietus Fabiusz Mercator? – zapytał formalnym tonem.
– Tak – potwierdził zapytany, zerkając bojaźliwie na Marcusa, który znowu zatopił wąsy w
bursztynowym płynie.
– Masz się niezwłocznie stawić w letniej rezydencji namiestnika – wyrecytował dobitnie gwardzista i, nie
czekając na odpowiedź, wyszedł, siejąc popłoch wśród ocalałych pajęczych resztek.
Quietus w zamyśleniu skubał wargę.
– Dziwne – powiedział. – Sewer Flawiusz od pół roku przebywa w Rzymie, a jego zastępca nie lubi mnie
i unika korzystania z moich usług. Co to może znaczyć?
– Prawdopodobnie chce cię wreszcie wsadzić – zakpił Marcus i stuknął kuflem o beczułkę. – Ale na razie
napijmy się piva.
Letni pałac Sewera Flawiusza, potomka rządzących ongi Wenedią sklawińskich książąt, wybudowany
jeszcze przez jego dziada, miał kształt obszernej willi w stylu noworzymskim. Usytuowano ją we
wschodniej, zamieszkałej przez patrycjat części miasta, na niewielkim, płaskim wzgórzu, tuż obok
akweduktu i biegnącej w tym miejscu pod nim Via Venedia, szerokiej, porządnej rzymskiej drogi, łączącej
Mare Suebicum z Pannonią i dalej, z samą Italią i światowładnym Wiecznym Miastem.
Tuż przy wejściu czekał na niego czarny niewolnik. Weszli razem do środka; sługa poprowadził go przez
przyozdobione niezgorszą kolekcją greckich rzeźb atrium do położonego w głębi perystylu, gdzie zwykle
namiestnik przyjmował swoich gości.
W pierwszej chwili nie dostrzegł nikogo, widok na połowę zalanego słońcem dziedzińca zasłaniała mu
stojąca pośrodku fontanna z posągiem nimfy Aretuzy. Tamci byli po drugiej stronie, siedząc na płaskim
marmurowym podeście, postawionym w rogu obiegającej perystyl kolumnady i ocienionym rozpiętym nad
nim płótnem. Quietus odruchowo drgnął, tak osobliwy ujrzał widok. Na rozłożonej na kamieniu plecionce
siedziały trzy osoby: w oczy rzucał się przede wszystkim Kuno Lichtenus, rosły Szwab o ponurym
wejrzeniu, dowódca gwardii namiestnika, pełniący pod nieobecność Sewera Flawiusza jego obowiązki, po
lewej ręce Kunona spoczywał na podkurczonych pod siebie nogach znany już Quietusowi z Forum
Apostaty, pomarszczony Nipuańczyk, mający naprzeciw siebie tę samą filigranową kobietę, która, lekko
pochylona, z gracją rozlewała do okrągłych czarek jakiś napój. Kuno na jego widok skrzywił się
nieznacznie, ale zaraz ustroił twarz w oficjalny uśmiech, czyniąc ręką zapraszający gest.
– Oto i nasz oczekiwany przybysz, obywatel rzymski Quietus Fabiusz Mercator – powiedział. –
Przedstawiam ci, szanowny Quietusie, pełnomocnego ambasadora cesarza dalekiego kraju Nipu, księcia
Tsuomi…
Siedzący sztywno Nipuańczyk skłonił się nieznacznie, na co Quietus odpowiedział jednym ze swoich
najuniżeńszych ukłonów.
– …oraz jego szanowną małżonkę, panią Taiko.
Kobieta wykonała głęboki dyg, cały czas trzymając skromnie opuszczone oczy; wyglądało na to, że nigdy
ich nie podnosi. Mężczyzna uprzejmym gestem wskazał Quietusowi miejsce obok siebie, na wolnej połaci
ozdobnej plecionki. Usiadł niezgrabnie, podciągając pod siebie nogi. Pani Taiko wdzięcznym, jakby
ceremonialnym ruchem postawiła przed nim bladoniebieską czarkę z jakimś parującym płynem. Pociągnął
nosem: zapach był całkowicie obcy, ale przyjemny.
– Wiele dobrego słyszałem o tobie od mego przyjaciela, senatora Flawiusza – odezwał się książę Tsuomi.
Mówił gładką, poprawną łaciną, wypraną jednak z akcentu i metrum. Quietus ze zdziwieniem stwierdził, że
kostyczny z wyglądu ambasador ma całkiem miły głos. – Sewer Flawiusz wspominał mi kiedyś o twych
rozlicznych talentach…
– Jeśli chodzi o stręczenie młodych dziewcząt, to niewątpliwie miał rację – wtrącił Kuno, pamiętając
dobrze, jak to swego czasu Quietus skutecznie pomógł Sewerowi w pewnej miłosnej historii; ta sama
dziewczyna wpadła w oko i Kunonowi.
Nipuańczyk uśmiechnął się uprzejmie, lecz Quietus dostrzegł w jego zimnych oczach błysk gniewu, od
którego ścierpł mu grzbiet. „Ale śmierdziel z tego Kuna” – pomyślał.
– Chodziło mi o coś innego – senator wspominał o twych umiejętnościach, w odnajdywaniu rzeczy
zgubionych lub skradzionych. Podobno potrzebną rzecz wynajdziesz choćby spod ziemi?
– Wielceś dla mnie łaskawy, panie – odparł Quietus. – Istotnie, udało mi się rozwikłać parę tutejszych
zagadek i afer kryminalnych. Zostałem do tego niejako zmuszony, z racji niskiego poziomu sił policyjnych
– dodał, rzucając jednocześnie serdeczne spojrzenie Kunonowi, któremu podlegała Tajna Służba.
Gwardzista jakby nigdy nic siorbał napar, niezdarnie udając, że się nim delektuje. Quietus sam zamierzał
już sięgnąć po swoją czarkę, kiedy książę Tsuomi zapytał niespodziewanie:
– Co wiesz o chrześcijanach?
Quietus stropił się zaskoczony; chrząknął z zakłopotaniem, zerknął znowu na Kunona, ale tamten gapił
się na panią Taiko, która w dziwny, ale i zarazem miły dla oka sposób przestawiała naczynia. O co temu
Nipuańczykowi chodziło?
– Niewiele, panie – powiedział wreszcie. – Tyle co wszyscy. To zakazana sekta, która kiedyś usiłowała
przejąć władzę w państwie, czemu skutecznie zapobiegł wielki cesarz Julian, zwany Apostatą. Ale to było
trzysta lat temu!
– No właśnie. – Tsuomi uśmiechnął się życzliwie. – Jestem kimś w rodzaju badacza poglądów religijnych
i jednocześnie koneserem, kolekcjonującym stare i rzadkie papirusy. Z natury rzeczy, przebywając w
Rzymie i badając jego tak interesujące i zawikłane dzieje religijne, natknąłem się na wiadomości o owych
chrześcijanach, niestety, bardzo skąpe, nie pozwalające wyrobić sobie zdania o ich doktrynie religijnej. Nie
mogłem też przeczytać żadnych traktujących o tym pism, jako że wszystkie zostały zniszczone z woli
cesarza Juliana. Przepadły, rzecz jasna, pisma samych chrześcijan. Próbowałem szukać w Galii, gdzie były
stosunkowo umiarkowane prześladowania. Niestety, i tam nic nie znalazłem, z wyjątkiem jednej małej
wzmianki w dokumentach miejskich Parisii: mówi się tam w krótkiej notatce, że pewna grupa
prześladowanych chrześcijan uciekła za Ren, ku północno-wschodnim granicom cesarstwa, zamierzając się
osiedlić tak daleko od Rzymu, jak to tylko możliwe. Okoliczności te wskazują, że myśleli o Wenedii.
Trochę to dziwne, zważywszy, co wenedyjscy żołnierze czynili z ich współwyznawcami w Syrii i Galatii…
„Tak, to prawda” – pomyślał Quietus. „Moi przodkowie brodzili po kolana we krwi mieszkańców
Antiochii i Tarsu, mieszkańców Lycji wytępiono do nogi, nie darowano nawet niemowlętom”.
To była rzeź tysiąclecia, niepodobna do niczego, co zdarzyło się przedtem i potem. Nie sporządzono
oficjalnych statystyk, ale znający sprawę historycy ofiary liczyli w miliony. Kogo nie zabito, ten gnany
strachem uciekał, gdzie oczy poniosą, padając łupem lotnych watah numidyjskiej jazdy. Zapomniano o
litości i miłosierdziu. Quietus słyszał, że podobno do dzisiaj są w Małej Azji okolice, gdzie można
wędrować i miesiąc, nie napotykając żywego ducha, jeno kruszejące ruiny kwitnących przed wiekami miast
i zamieszkałe przez wilki widma ludnych niegdyś wiosek. Mimowolnie wzdrygnął się na to wspomnienie.
– To chyba niemożliwe – powiedział po chwili ciszy. – Sugerujesz, książę, że w Calisji działa do tej pory
jakaś chrześcijańska sekta? Nie, to zbyt fantastyczne! A co na to twoja tajna policja, szlachetny Kunonie?
– No tak… – Szwab przestał gapić się na malutką Nipuankę i nostalgicznie westchnął. – Drugi już dzień
tłumaczę księciu, że to jakieś złudzenie. Może moi ludzie nie wiedzą o wszystkim, ale tak grubej sprawy
jak chrześcijanie na pewno by nie przegapili. Tracisz niepotrzebnie czas, mój książę.
– Pozwolicie jednak, że zostanę przy swoim. Mnie się wydaje to prawdopodobne: szukać schronienia
wśród swych katów. Wszak w tych czasach Wenedowie uchodzili za najwierniejszy lud cesarstwa,
całkowicie odporny na wpływ sekty. Tutaj nikogo nie represjonowano.
„Może ma i rację” – przemknęło przez głowę Quietusowi. „Powiadają przecie, że pod latarnią
najciemniej. Teoretycznie, jakaś niewielka grupa istotnie mogła się zakamuflować w Wenedii. Ale czy
przetrwali do tej pory? I jakim sposobem nie zostali przez tak długi czas wykryci?”
– Nie o samą sektę mi chodzi – kontynuował książę. – Interesuje mnie tylko ich księga kultowa, złożona z
czterech wersji opowieści o życiu i nauce ich proroka-boga, Żyda Chrystusa, uzupełnionych o garść listów i
jakichś innych pism. Mogę z dużym prawdopodobieństwem przypuszczać, iż owi uchodzący przed
prześladowaniami członkowie sekty przywieźli ze sobą przynajmniej jeden odpis. Wiem, że czwórksiąg ów
zawsze przechowywany był przez chrześcijan z wielką pieczołowitością. Czy potrafisz go dla mnie
odnaleźć?
– Trudno mi to teraz zmiarkować, panie – odparł zgodnie z prawdą Quietus. – Nie wiem nawet, czy takie
zlecenie jest legalne z punktu widzenia obowiązującego prawa. – Wiedział, że może je przyjąć, ale chciał,
aby Kunon publicznie to potwierdził.
– Och, to drobiazg, mój dobry Quietusie. – Kuno uśmiechnął się, szczerząc radośnie pieńki zepsutych
zębów; widocznie książę hojnie go obdarował. – Wedle mnie niczego nie znajdziesz, ale oczywiście
możemy przyjąć założenie, iż spełnisz życzenie naszego drogiego gościa. Nie widzę w tym żadnych
przeszkód. Z chwilą znalezienia owa księga stanie się własnością księcia, ty występujesz tylko jako jego
pełnomocnik, książę zaś jest dyplomatą opuszczającym właśnie imperium po wypełnieniu swojej misji i
może posiadać takie przedmioty, jakie mu się podoba, a nam nic do tego. No, chyba że w cesarstwie Nipu
chrześcijaństwo też jest zakazane, ale to już jego zmartwienie – dodał, badając efekt żartu na pani Taiko.
Quietus złapał jej szybkie, przedziwnie przenikliwe spojrzenie, rzucone jednak jemu, a nie Kunonowi.
– Zatem sprawę możemy uznać za załatwioną. – Książę Tsuomi sięgnął do leżącej obok szkatuły i
wyciągnął z niej sakiewkę z bogato przetykanego srebrem jedwabiu. Podał ją Quietusowi, który pod cienką
materią wyczuł ciężar krągłych i przyjemnie ciężkich aureusów. – To tylko zaliczka. Dostaniesz dziesięć
razy tyle, jeśli odnajdziesz ową księgę.
Pani Taiko postawiła przed Quietusem nową czarkę z naparem. Podziękował skinieniem głowy i łyknął
ostrożnie. Gorący płyn miał lekko gorzki, ale wcale przyjemny smak. „To całkiem niezłe – skonstatował –
chociaż nie dorównuje oczywiście pivu”.
– W Rzymie herbata jest już dość powszechnym napojem – zauważył książę. – A u was, widzę, to
nowość.
– Jesteśmy prowincjuszami – powiedział Kunon, nieco nawet arogancko. – Nie mamy zbyt dużo czasu i
sposobności na hołdowanie przyjemnościom i najnowszym modom. Zresztą tutejszy lud jest dość ciemny i
nowinkom nieufny.
Quietus przestał słuchać i gorączkowo rozmyślał, jak się zabrać do roboty. Zlecenie na pierwszy rzut oka
wyglądało na beznadziejne; sporo wiedział o tym, co dzieje się w mieście, ale nigdy nie natknął się na
najmniejszy ślad owej sekty. Jeśli nawet są, to tak głęboko ukryci, że może ich szukać do końca swego
żywota. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie lepiej zwrócić zaliczkę i zapomnieć o całej sprawie, ale wnet
przypomniał sobie, ile to ostatnio przerżnął w kości. Chyba nie mógł sobie pozwolić na lenistwo.
– Ile mam czasu? – spytał w końcu.
– Siedem dni – odparł Tsuomi. – Do Id sierpniowych, wedle waszej miary.
Nie było to dużo. Chwilę jeszcze rozmawiał z księciem, potem, pod pretekstem, że chciałby natychmiast
zacząć poszukiwania, podniósł się i po serii ceremonialnych ukłonów skierował ku wyjściu. Kiedy oddalił
się już na parę kroków, usłyszał adresowany do swych pleców głos Kunona.
– Gdybyś jednak coś, a właściwie kogoś, znalazł – mówił tamten powoli, jakby od niechcenia – to
pamiętaj, że nadal obowiązują juliańskie edykty dotyczące chrześcijan. Ci ludzie należą do Rzymu. Należą
do mnie.
„Bodajbyś zdechł, przeklęty Szwabie” – pomyślał Quietus. Prędzej by sam został chrześcijaninem, niż
wydał temu draniowi choć ścierwo szczura. Zacisnął mocno usta i wyszedł.
– Ha, mówisz tedy, że chrześcijanie?! – Marcus ochoczo rąbnął kuflem w stół, ochlapując sobie pivem
togę. – Powiadają, że nie ma nic bardziej podniecającego niż rozpięta na krzyżu dorodna chrześcijanka.
Sam nie widziałem – dodał skromnie – ale mój prapradziadek jeszcze zdążył i ponoć bardzo sobie chwalił.
– Czy może mówił też, jak się tropi chrześcijan? – Quietus leniwie obracał w palcach dopiero co
otrzymanego aureusa, ale zupełnie się tym nie cieszył. Na monecie widniał profil cesarza Juliana. „Ten to
by chyba wiedział” – przyszło mu na myśl. „W końcu sam był przez czas jakiś jednym z nich”.
– Tropiciel chrześcijan to zawód, który zanikł ostatecznie przeszło dwieście lat temu, tutaj zresztą nigdy
nie był specjalnie popularny. – Marcus dolał sobie niezgorszą miarkę piva; przepijali właśnie zaliczkę od
księcia Tsuomi. – Widocznie nasi przodkowie doszli do wniosku, że i tak uczynili dosyć w dziele
zwalczania sekty, wycinając połowę Małej Azji.
– Co w takim razie powinienem zrobić? Jak mam szukać czegoś, o czym nie mam najmniejszego pojęcia?
– Nie wiem. – Marcus pokręcił z rezygnacją głową. – Doprawdy nie mam pojęcia, jak ci pomóc. Na razie
– dodał po chwili.
Kiedy Quietus opuszczał gospodę Agamemnona, dostrzegł czającą się pod portykiem pobliskiej świątyni
Hermesa niewyraźną postać. Udając, że nic nie widzi, spokojnie poszedł do domu. Już na swojej ulicy,
wykorzystując zamieszanie spowodowane pijacką bójką, skręcił nagle do ciemnego wejścia czynszowej
kamienicy; czekał niedługo. Po przeciwnej stronie ulicy skradał się Paolos, zaufany Grek w służbie Kunona
Lichtenusa. Widocznie ostrożny Szwab postanowił na wszelki wypadek go przypilnować. Quietus
uśmiechnął się pod nosem, nie miał nic przeciwko zabawie w kotka i myszkę z Kunonem. Wyszedł z
ciemności i uprzejmie pozdrawiając zaskoczonego Paolosa, udał się prosto do domu.
Następne trzy dni spędził, intensywnie pracując, a polegało to głównie na stawianiu na nogi, a właściwie
na głowę, swojej stałej siatki informatorów. Reakcje napotykał różne – jedni wzruszali ramionami i mówili
wzgardliwie: „Kogo dzisiaj obchodzą chrześcijanie?!”, inni z błyskiem w oku obiecywali bez zwłoki
wywiedzieć się co i jak. A ponieważ płacił bardzo szczodrze, wkrótce cała Calisja na wyścigi biegała z
donosami, najczęściej wyssanymi z palca. Gdyby im wierzyć, to co drugi Weneda był utajonym
chrześcijaninem. Jeden z sutenerów, mający się za szalenie sprytnego, usiłował sprzedać mu jako
chrześcijan grupę przejezdnych Judejczyków – wykorzystał to o tyle, że pozwolił ich aresztować
Paolosowi, który o sprawie wiedział jeszcze mniej od niego. Reszta informacji wyglądała równie
bezsensownie: przedstawiano mu jako chrześcijan właściwie wszystkie ujawnione ostatnio sekty, nawet
czcicieli jakiegoś daleko azjatyckiego tłuściocha, zwanego Buddą, co się poniewczasie okazało. Część
donosicieli wzięła go za kompletnego durnia i bezczelnie usiłowała mu wpychać jako rzekomych
chrześcijan wyznawców mało azjatyckich kultów misteryjnych, ostatnio znowu bardzo modnych. Na
szczęście błyskawicznie zorientował się, że chodzi tu o wyznawców Mitry i Attysa, bogów z dawna
uznanych i obecnych w Panteonie. O prawdziwych chrześcijanach nikt nie wiedział dokumentnie nic.
Sprawa wyglądała na beznadziejną, zupełnie nie do ugryzienia.
Wieczorem trzeciego dnia, kompletnie już zrezygnowany, udał się do gospody Agamemnona. Marcus
Corejmus czekał tam nad wymownie pustym kuflem. Quietus opadł ciężko na ławę.
– Nie daję rady – sapnął. – To idiotyczna sprawa. Przeryłem do dna miejskie kloaki i takem mądry jak na
początku, nie znalazłem żadnego punktu zaczepienia. Ci ukryci w Wenedii chrześcijanie to czysty wymysł!
Powiadomię jutro księcia Tsuomi, że rezygnuję. Jeśli chce, niech zleci to komuś innemu.
Marcus milczał, patrzył tylko z zagadkową miną na dno kufla, jakby widział tam jakieś niezwykle
fascynujące obrazy. Quietus zrozumiał przytyk i skinął na karczmarza.
– Kto źle szuka, ten zwykle nic nie znajduje – powiedział Marcus, zdmuchując nazbyt obfitą pianę. –
Czegoś chciał się dowiedzieć o chrześcijanach pośród tutejszych sutenerów, oszustów, dziwek i złodziei?
Za czasów największych wpływów sekty nie mieli oni z nią wiele wspólnego. Tam nic nie znajdziesz.
– A gdzie? – spytał Quietus, delektując się znakomitym longobardzkim napitkiem. – Wśród patrycjuszy?
– Myślałem ździebko nad twoim problemem, poczytałem też to i owo. Co prawda Julian specjalnym
edyktem nakazał zniszczenie wszelkich prac napomykających choćby o sekcie, oddał płomieniom nawet
Zgłoś jeśli naruszono regulamin