Hyde Christopher - Duch Rembrandta.doc

(990 KB) Pobierz

Paul Christopher

Duch Rembrandta

Przełożyła DOROTA MALINOWSKA

 

Gabrielowi, amerykańskiemu chłopcu, którego klasyczne gusta były inspiracją do napisania tej powieści, dedykuję ją w podziękowaniu za niezliczone wspaniałe godziny spędzone razem. Z czułością - dziadek i autor.

 

Jeśli żeglarskie pieśni i gawędy Żyją dziś - z przygód przeróżnych się splótłszy, Jeśli okręty, wyspy, burz zapędy, Ukryte skarby oraz morscy łotrzy I wszystkie baśnie, klecone trzy po trzy Na stary temat - zabawią mądrzejszą Od starych dziadów młodzież teraźniejszą, Jak mnie bawiły, kiedy byłem młodszy, Niech i tak będzie! Może spocznę właśnie I młódź się dawnych swych mistrzów wypiera, Jeśli zachwytów już nie budzą tyle Kingston, Ballantyne o niezłomnej sile Lub morsko-leśne powieści Coopera, Niechaj tak będzie! A jeśli się mylę, Wraz z korsarzami mymi w tej mogile, Gdzie dawno leżą - oni i ich baśnie...

- Robert Louis Stevenson Wyspa skarbów przeł. Józef Birkenmajer

 

1

Fiona Katherine Elizabeth Ryan - w ostatnich latach mieszkanka Nowego Yorku, a wcześniej Columbus w Ohio, tym, którzy ją lubili lub kochali, znana jako Finn - stała w oknie swojego mieszkanka nad restauracją przy Crouch End Broadway w Północnym Londynie i przyglądała się Emirowi, sprzedawcy wyrobów tytoniowych, który po drugiej stronie ulicy zwijał roletę i otwierał sklep dla porannych klientów czekających na przystanku autobusowym na ciemnym od deszczu chodniku.

Oczywiście w Anglii chodnik nazywał się inaczej - pawiment, a Broadway nie jest dzielnicą teatrów, ale główną ulicą i to nie miejscowi odróżniali się akcentem, tylko Finn. Westchnęła i dopiła herbatę z dużego kubka - wodę podgrzała grzałką. Herbata smakowała jak palone żołędzie. Siódma rano, kwiecień i pada deszcz. Oczywiście, że padał. W Londynie, jeśli akurat nie prószył śnieg, z pewnością siąpił deszcz, niezależnie od pory roku.

Jeszcze raz westchnęła. Londyn nie spełnił jej oczekiwań. Po przygodach w Nowym Yorku, eskapadach na Pustynię Libijską i w głąb Karaibów, które przeżyła w minionym roku, gotowa była wziąć się do poważnej pracy w kulturalnym, wyrafinowanym otoczeniu. Praca w roli doradcy klientów w prestiżowym domu aukcyjnym Mason-Godwin oznaczała przestawanie z inteligentnymi i wykształconymi ludźmi, zaś życie w mieście, które wciąż stanowiło centrum świata sztuki, zapewniało odpowiednie zaplecze kulturalne.

Przykro powiedzieć, ale nic z tego nie wyszło. Stanowisko „doradcy klientów” w Mason-Godwin oznaczało wyglądać świetnie podczas wieczorów aukcyjnych, czyli obowiązkowe wysokie obcasy i krótką czarną, koktajlową suknię, a do jej zadań należało ocenianie z wyprzedzeniem, do jak wysokich sum gotów jest przebijać stawkę potencjalny klient, ile może wypić oraz ile jest w stanie wydać podczas jednej aukcji, zaś w czasie normalnych godzin pracy parzenie kawy i herbaty oraz podawanie ciasteczek obleśnym palantom na wysokich stanowiskach, w tym Upiornemu Ronaldowi, generalnemu dyrektorowi Mason-Godwin.

Jeśli chodzi o wyrafinowanie Finn stwierdziła, że w Londynie więcej jest Starbucks niż w Seattle, więcej KFC niż w Kentucky, oraz że Anglicy mają własną wersję Amerykańskiego Idola. A szczytem wszystkiego był fakt, że płaciła więcej za dwupokojowe mieszkanko z wnęką kuchenną i wspólną łazienką na Crouch End niż za swój schludny apartamencik na Manhattanie, nie wspominając już o burgerze z frytkami w „Pick More Daisies”, samozwańczej „kalifornijskiej” restauracji na parterze jej domu, za jedenaście funtów - co oznaczało dwadzieścia pięć dolców, oczywiście wraz z podatkiem i napiwkami. Mówiąc krótko, Londyn to ździerstwo.

Wzdychając kolejny raz, Finn narzuciła na siebie deszczowiec, złapała leżącą na półce przy drzwiach składaną parasolkę i zbiegła na dół, by dołączyć do kolejki dojeżdżających do pracy autobusem numer 41. Czekała ją długa jazda w stronę odległej Tamizy i centrum.

Nieco ponad dwa tysiące lat wcześniej na skrzyżowaniu dwóch rzymskich dróg, które łączyły się u zachodniego krańca portowego miasta Londinium, zaczęła wyrastać niewielka wioska. Takie były początki Mayfair, którego nazwa pochodzi od wiejskiego rynku i pogańskiego festiwalu, obchodzonego każdej wiosny.

W latach 1720-1740 całą wioskę zawłaszczyła rodzina Grosvenor i hrabia Chesterfield, słynący z aksamitnych kołnierzy przy swoich płaszczach, wynalazca wyściełanej sofy. Około tysiąc osiemsetnego roku Mayfair stała się najmodniejszą dzielnicą Londynu, zabudowaną gęsto majestatycznymi rezydencjami przy eleganckich brukowanych ulicach. U progu nowego tysiąclecia Mayfair dotknęło wiele zmian, z których część spowodowały bomby podczas drugiej wojny światowej. W wyniku nieuchronnego kryzysu na giełdzie kamienice podzielono na mieszkania i apartamenty, następnie wskutek wzrostu gospodarczego mieszkania frontowe stały się najdroższymi nieruchomościami na świecie, mieszkania zaś wynajmowali tu wszyscy od Fortnuma i Masonów do Prądy oraz Dolce & Gabbana.

Środkiem całego tego obszaru przebiegała Cork Street, na długości jednej tylko przecznicy pomiędzy Clifford Street i Burlington Gardens, o rzut kamieniem od Piccadilly, zakończona wyjściem z Burlington Arcade, gdzie James Bond kupował pióra marki Mont Blanc, a tuż za rogiem ręcznie zwijane papierosy Morland.

Przy Cork Street mieszczą się dwadzieścia trzy galerie sztuki, w których można kupić wszystko od starych mistrzów holenderskich po drobne bazgroły Basquiata i delikatne esy-floresy Keitha Haringa. Obiekty sztuki, autorstwa każdego znaczniejszego artysty, żyjącego lub nie, warte łącznie, w dzisiejszych czasach, ponad miliard dolarów, sprzedawane są po cenie zależnej w dużej mierze od łatwowierności kupca i wszystko to na odcinku jakichś stu siedemdziesięciu metrów. A w samym środku, pod numerami od 26 do 28 mieści się firma Mason-Godwin, dom aukcyjny Sztuki przez wielkie „S”, założona w 1710 roku - trzydzieści dwa lata przed tym, jak Sotheby’s dokonał pierwszej sprzedaży używanych książek, które poszły za niecałe trzysta funtów - fakt ten, zdaniem zarządu Mason-Godwin, miał wywoływać u każdego zainteresowanego odruch szacunku.

Lokal początkowo należał do firmy dekoratorów i stolarzy specjalizujących się w wyrobie mebli dla utytułowanych klientów. Firma koniec końców zbankrutowała w związku z niefortunnym zwyczajem tychże klientów, by nie płacić na czas, jeśli w ogóle, swoich rachunków. Pracownie i warsztaty zamieniono na mieszkania i apartamenty dla osób zamożnych, następnie na biura dla już mniej bogatych, a wreszcie, na dziesięć lat przed wybuchem II wojny światowej, wykupiła je para ukrywających swoją orientację gejów. Otworzyli tam fabrykę czekolady wraz z salonem sprzedaży i specjalizowali się w niezwykle popularnych deserowo-miętowych mieszankach znanych pod nazwą Minto-Bits Turnera & Townsenda.

Fabryczka prosperowała aż do wybuchu wojny, która kompletnie zniszczyła czekoladowy biznes. Cukier był racjonowany, a ludzie między trzydziestym dziewiątym a czterdziestym piątym mieli ważniejsze sprawy na głowie niż wytwarzanie, a potem zjadanie Minto-Bist czy równie popularnych Hinto-Minto. A Mason-Godwin zarówno przed wojną, podczas, jak i po niej radził sobie wyjątkowo dobrze, kupując i sprzedając z równą gorliwością zarówno od okupantów, jak i od okupowanych, głównie przez szwajcarskich pośredników. W 1946 Mason-Godwin, z nadmiarem gotówki i towarów w magazynach, szukając kolejnych lokali, rzucił się na pomieszczenia przy Cork Street, która była dopiero na początku swej drogi do sławy. Reszta jest historią. Wszystkie te informacje, z wyłączeniem upodobań seksualnych Turnera i Townsenda oraz działań w Szwajcarii podczas wojny i tuż po niej, zostały umieszczone w broszurze informacyjnej, którą wręczono Finn, kiedy podjęła pracę w firmie.

Mason-Godwin, gdzie nie pracował żaden Mason ani Godwin od ponad stu lat, nie był tak wielki jak Sotheby’s ani, Boże uchowaj, ten parweniusz, Christie’s, ale przynajmniej jego morale było nieskażone. Na aukcjach wystawiano jedynie sztukę, nie tak jak w Sotheby’s, w którym sprzedawano wszystko od nieruchomości po stare zegarki na rękę lub jak w Christie’s, też wyspecjalizowanym w sprzedaży dzieł sztuki, który zniżył się ostatnio do sprzedawania rekwizytów ze starych programów telewizyjnych, w tym kompletnego, przepoconego munduru kapitana Jean-Luc Picarda z pierwszego sezonu Star Trek - następne pokolenie. Upiorny Ronald mawiał, że hasło arsgratia artis - sztuka dla sztuki - stanowiło motto Mason-Godwin na sto lat przed powstaniem MGM.

Na parterze starego budynku z georgiańskim frontonem mieściła się niewielka elegancka recepcja umeblowana antykami i obrazami dziewiętnastowiecznych malarzy z Akademii Królewskiej - robiącymi wrażenie acz mało znaczącymi. Chodziło o to, by potencjalny nabywca lub sprzedawca od razu wiedział, iż Mason-Godwin nie wypadł sroce spod ogona i traktuje sprawę sprzedawania obrazów klienta z najwyższą uwagą. Dalej znajdowała się duża galeria dla kupujących, którzy mogli obejrzeć obrazy przed aukcją; białe ściany, profesjonalne oświetlenie i strażnicy w nieskazitelnych mundurach - wszystko to pokazywało skalę zabezpieczeń w Mason-Godwin. Na tyłach budynku mieściła się przepastna sala, niegdyś hala fabryczna Turner & Townsend i Finn mogłaby przysiąc, że nadal czuje się tam lekki zapach Minto-Bits. To w tym miejscu odbywały się aukcje, a urzędnicy-dowcipnisie nazywali je mennicą. Po lewej stronie wisiał rząd telefonów, a po prawej znajdowały się windy bagażowe i pokoje do przechowywania obrazów przed aukcją, pośrodku podium dla licytatorów, z tyłu zaś znajdował się olbrzymi ekran. Poza tym w pomieszczeniu stało trzysta pięćdziesiąt bardzo wygodnych krzeseł dla ludzi, którzy podnosząc karty, z każdą upływającą minutą wieczoru aukcyjnego podnosili jednocześnie stawki, a co za tym idzie, prowizje domu aukcyjnego.

Na pierwszym piętrze mieścił się departament badawczy, gdzie młodzi mężczyźni i kobiety badali pochodzenie licytowanych przedmiotów, oraz małe biura, w których Finn i kilkanaście innych młodych podobnych do niej kobiet troszczyło się o to, by cenni klienci dostali komfortowe apartamenty, jeśli przybywali spoza miasta i żeby wszyscy otrzymali na czas katalogi. Zdarzało się, że doradcy klienta mogli nawet przez chwilę popatrzyć na obiekt sztuki dostarczony do wyceny, ale generalnie ich praca polegała na jak najszybszym wprowadzeniu, a potem odprowadzeniu klienta do wyjścia lub wysłaniu go do biura ekspertów na drugim piętrze, gdzie wszyscy wydawali się mieć imiona typu Philoda, Felix lub Alistair, czy nawet w jednym przypadku Jemimah, i gdzie wszyscy byli absolwentami St. Edmund Hall w Oksfordzie lub Trinity College w Cambridge. W pomieszczeniach na trzecim, czwartym i piątym piętrze odbywały się bardziej prozaiczne czynności, takie jak oczyszczanie, rekonstrukcja, oprawa i magazynowanie przyjętych do sprzedaży obrazów.

Finn szybko zorientowała się, iż zatrudniono ją jako doradcę klienta, by zajmowała się potencjalnymi klientami ze Stanów, którzy niekiedy nie czuli się w Londynie komfortowo. Jej swojskie, środkowozachodnie przeciąganie samogłosek miało działanie terapeutyczne. Posiadała jeszcze jedną cechę, zdecydowanie podnoszącą jej wartość. Była niewiarygodnie piękna. Ciało modelki, szmaragdowe oczy i długie rude włosy wydawały się znacznie ważniejsze niż wykształcenie uniwersyteckie.

To, że miała licencjat z antropologii i magisterium z historii na nowojorskim uniwersytecie, nie mówiąc już o rocznej praktyce we Florencji, wydawało się nie mieć większego znaczenia. Była trybikiem w dobrze naoliwionej maszynie, zabierającej z grubsza dwadzieścia procent wylicytowanej ceny od sprzedawcy oraz podobną kwotę od nowego właściciela.

Na przykład obraz Jeana Dubuffeta, ponad pół metra na metr, olej i emalia na płótnie, sprzedany za 111 000 dolarów amerykańskich, w rzeczywistości kosztował nabywcę 140 000, ponieważ M-G dodało z góry swoją prowizję, z kolei sprzedawca musiał oddać 28 000, ponieważ prowizja sprzedaży została policzona od pełnej sumy. W rezultacie Mason-Godwin zarobił na tej transakcji, która tak naprawdę polegała na przedstawieniu sobie sprzedającego z kupującym, 56 000, czyli połowę ceny dzieła. Nie wspominając już o wpływach z katalogu, który traktowano jako wydawnictwo całkowicie komercyjne, mimo że było to sprzedawanie komuś jego własnej listy zakupów, w dodatku obciążone przekazywaniem części egzemplarzy „specjalnym klientom”, przy czym pod określeniem „specjalny” krył się każdy, kto o to poprosił i był gotów zdrowo przepłacić za sam fakt otrzymania katalogu dwa tygodnie wcześniej niż inni.

No i oczywiście jest jeszcze ów najsubtelniejszy czynnik, który równoważy wszystkie elementy całego procesu, czyli zręczny trik licytatora polegający na przekonaniu sprzedawcy, że wystawiony obiekt stał się już dla niego bezwartościowy, a kupującego, że musi go mieć, i to za każdą cenę. Im wyższą, tym lepiej.

Jeśli obie strony odniosą wrażenie, że ich potrzeby zostały zaspokojone, jest też wielce prawdopodobne, że zamienią się rolami i kupujący stanie się sprzedającym, a sprzedający kupującym, tworząc korowód biegnący przez całe życie lub nawet dłużej. I tak jeden przedmiot sztuki może wędrować od klienta do klienta, za każdym razem pozostawiając prowizję w rękach właścicieli M-G.

Upiorny Ronald chełpił się, że podczas swojej kariery w Mason-Godwin udało mu się przepchnąć pewien wschód słońca Turnera przez aukcje jedenaście razy, dzięki czemu zarobił dla firmy ponad milion funtów. Jednym słowem wszystko to było szachrajstwem. Podczas minionego roku Finn odkryła, że na rynku sztuki malarz i jego dzieło traktowani są wyłącznie jako towar, niczym pomarańcze czy buraki cukrowe, i że rynek sztuki, podobnie jak rynek giełdowy, jest wynalazkiem, w którym tyle da się znaleźć uczciwości, co smrodu w huraganie, jak zwykł mawiać jej ojciec. Czy jakoś tak.

Finn wsiadła do brzydkiego jaskrawoczerwonego piętrowego autobusu, dojechała do stacji Euston, gdzie przesiadła się do metra. Linią Victoria dotarła do Green Park. Kiedy wyszła na powierzchnię, okazało się, że ciągle pada. Pomaszerowała do Albemarle Street, tam kupiła największy z dostępnych kubek kawy i jagodziankę w lanczowni Pret-a-Manger. Niosąc śniadanie, dotarła wąskimi krętymi uliczkami do dyskretnie osłoniętego wejścia Mason-Godwin, starannie otrząsnęła parasolkę i złożyła ją, po czym weszła przez mosiężne, oszklone drzwi do środka. Orientalny dywan w barwach krwistej czerwieni i czerni zakrywał politurowaną drewnianą podłogę pomieszczenia recepcyjnego o ścianach wyłożonych dębową boazerią.

Była ósma rano i po spędzeniu godziny w przegrzanych środkach londyńskiego transportu miejskiego, pełnych równie przegrzanych pasażerów, Finn Ryan nie była w najlepszym humorze. Jej nastroju nie polepszył bynajmniej widok Upiornego Ronalda stojącego przy ozdobnym sekretarzyku w stylu Ludwika XV, który pełnił rolę recepcji, gawędzącego z Doris, pospolitym babskiem działającym jako pierwsza linia obrony przed każdym, kto wkraczał w święte progi Mason-Godwin.

Upiorny Ronald w rzeczywistości nazywał się Ronald Adrian DePanay-Cottrell, przez znajomych nazywany był Ronnie, a niekiedy, za plecami, Lady Ron. Zgodnie z tym, co sam mówił, Ronnie był skoligacony z królową, ale nigdy nie potrafił wyjaśnić, w jakim stopniu. Mówił z silnym oksfordzkim akcentem, miał stopień naukowy z czegoś, o czym nigdy nie wspominał, przerzedzone czarne włosy, wilgotne usta i inteligentne ciemne oczy, które wydawały się być w nieustannym ruchu. Długie, nieco niezgrabne ciało mogłoby pasować do zespołu Monty Pythona, gdyby wygląd Johna Cleese’a nie został zatarty kosztowną walizeczką z cielęcej skóry Crockett & Jones w stylu „niegrzeczny student Oksfordu” oraz jeszcze droższym garniturem w prążki od Anderson & Sheppard, oraz klubowym, granatowym, w maleńkie złote korony krawatem z delikatnego jedwabiu kupionym w Dege & Skinner, mającym przypominać związki z rodem królewskim, do czego - Finn była całkowicie pewna - nie miał najmniejszych podstaw.

Ronnie i Doris podnieśli wzrok na wchodzącą Finn, spoglądając na nią z lekką dezaprobatą, jakby popełniła właśnie gafę, mieszając się do poufnej i ważnej rozmowy. Finn poczuła się natychmiast skrępowana, o co im oczywiście chodziło, więc zakłopotanie zmieniło się w urazę. Cała ta atmosfera snobizmu i tysiącletniej tradycji arogancji brytyjskiej arystokracji zaczynała ją lekko nużyć.

- Ach, panna Ryan - wycedził Ronnie. - Jak widzę, zjawiła się pani w pracy.

A przecież nie była spóźniona; do granicy ustalonej ruchomej godziny przyjścia brakowało jeszcze prawie pół godziny.

- Ach, pan DePanay-Cottrell - odpowiedziała równie oschłym tonem, odrobinę podkreślając słowo „pan”, wiedząc, jak bardzo pragnie, by zastąpiło je coś w rodzaju „jaśnie oświecony”, ewentualnie „baron” czy „jego lordowska mość” lub ostatecznie „sir”, wskazujące na tytuł szlachecki. Po moim trupie, pomyślała Finn.

- Człowiek powinien jeść śniadanie w domu, panno Ryan, a nie kruszyć na biurku w miejscu pracy.

Finn zastanawiała się, jak często Ronnie może używać słowa „człowiek”. Naprawdę potrafił ją wyprowadzić z równowagi.

- Nie wtedy, gdy człowiek musi brać poprawkę na londyński transport, przez który człowiek traci niepotrzebnie godzinę - odpowiedziała.

- Mieszka pani w Tooting? Czy może w Stepney?

- Na Crouch End.

- Ach tak? Crouch End? Oczywiście Ronnie mieszkał w domu przy Cheyne Walk, który niegdyś zajmował amerykański malarz James McNeill Whistler i jego słynna matka.

- Ach tak - odparła Finn i obdarzywszy Ronnie’ego najbardziej nieszczerym uśmiechem, odwróciła się. Jak na jeden poranek miała go już szczerze dosyć. Prawdopodobnie skwasił śmietankę w stygnącej kawie.

- Bardzo proszę uważać na okruszki, panno Ryan! - krzyknął Ronnie, kiedy zaczęła się wdrapywać po schodach na piętro.

- Nie rozsypię ani odrobiny! - odkrzyknęła, nie odwracając się nawet. - Pacan - mruknęła pod nosem. Doszła do podestu i ruszyła korytarzem w stronę swojego biura.

2

Biuro Finn było jednym z wielu boksów na tyłach plątaniny pomieszczeń i korytarzy pierwszego piętra Mason-Godwin. Finn nie mogła się przyzwyczaić, że nazywano je pierwszym piętrem, ponieważ dla niej było to piętro drugie, ale tu pierwsze piętro zwano parterem, co miało pewien sens, ale również było nieco irytujące. Mieszkanie w Anglii wydawało się niekiedy mieszkaniem na stronach Alicji w Krainie Czarów, co także było dość logiczne - myślała sobie - ponieważ autor tej książki tak naprawdę wcale nie nazywał się Lewis Carroll, a co więcej - wcale nie był pisarzem, tylko pastorem anglikańskim i profesorem matematyki w Oksfordzie.

Anglia była miejscem, które mąciło jej w głowie, pełnym dziwacznych ludzi. Zdaniem matki Finn, która zmarła zaledwie rok wcześniej, Anglia, podobnie jak cała reszta Europy, cierpiała od nadmiaru historii. Ujęła to w ten sposób: „Przez to są nieco ekscentryczni, jakby cywilizacja zmuszała ich, by wszystko komplikowali, począwszy od ludzi, a skończywszy na pornografii”. Wiedza Finn, jeśli chodzi o pornografię, nie wykraczała poza leżące w każdej budce telefonicznej ulotki zachwalających rozliczne specjalizacje prostytutek, ale jeśli chodzi o ekscentryków, w pełni zgadzała się z matką. Weszła do swojego boksu, zjadła bułkę, popijając kawą, i zagłębiła się w pracy, próbując zapomnieć o Ronniem i wszystkim, co się z nim wiąże.

Tego dnia Finn wertowała stare katalogi sprzedaży, by odkryć zmiany w zainteresowaniach stałych klientów, których mogli się spodziewać na kolejnej aukcji pod koniec miesiąca. Kwietniowa sprzedaż nie była zadawalająca; zamiast koncentrować się na jakimś prostym temacie, jak na przykład: „Brytyjscy malarze współcześni okresu międzywojennego 1918-1939”, aukcja przypominała raczej wiosenne porządki, podczas których zagląda się do wszystkich kątów. Sprzedano kilka płócien szkoły z Delft, które spoczywały w magazynach od lat pięćdziesiątych, oraz małego Cezanne’a, którego Ronnie trzymał w ukryciu, czekając, aż jego cena wzrośnie.

Magazyn, brzydkie słowo w przemyśle aukcyjnym, ale jakże ważne. Niewiele osób wie, jak bardzo jest to spekulacyjny rynek. Wszystkie wielkie domy aukcyjne stosują od setek lat tę samą metodę - skupują obrazy i inne przedmioty sztuki dla siebie, nie dla klientów, a wyprzedają wtedy, gdy potrzebują gotówki albo gdy ceny odpowiednio wzrosną, zgarniając pełną wartość, a nie tylko prowizję.

Ten kwiecień nie był wyjątkiem, ponad połowa przedmiotów wystawionych na aukcję pochodziła z magazynów na górnych piętrach. Złośliwa plotka mówiła, że Ronnie w ostatnim roku poświęcił zbyt wiele czasu na zdobywanie przedmiotów niejasnego pochodzenia lub nawet wątpliwej autentyczności. Finn wiedziała ponad wszelką wątpliwość, że Lady Ron ostatnimi czasy zakupił piętnastowieczne popiersie Pieroa de’Medici, jakoby wykonane przez współczesnego Leonardowi Mino de Fiesole, które okazało się świetnym falsyfikatem sporządzonym przez Giovanniego Bastianini mniej więcej w 1850 roku. Różnica między tymi dwoma rzeźbiarzami była jak różnica między platyną a surówką żelaza. Koszty pomyłki popełnionej przez Ronnie’ego trzeba było jakoś wyrównać. Nie śmiał sprzedać podróbki jako prawdziwego Fiesole, więc prawdopodobnie przypisze mu określenie „szkoła okresu renesansu”, ale i tak strata będzie ogromna.

Do drugiej trzydzieści zakończyła przeglądanie w katalogu komputerowym klientów do litery „D” włącznie i zrobiła sobie przerwę na lancz. Ponieważ nie było jej stać na ekskluzywny irlandzki gulasz w „Mulliganie”, poszła do „Europy” na kawałek pizzy, potem wróciła za biurko i zabrała się za „E”. Około czwartej zaczęła żałować, że nie pali, bo wtedy miałaby wymówkę, żeby wyjść na dwór; było już jej wszystko jedno, czy pada, czy nie. Uratowała ją Doris. Jak zwykle poczuła irytacje, słysząc w słuchawce jęczący głos recepcjonistki:

- Mam tu nieumówionego klienta. Mówiłam mu, że nie robimy wyceny bez wstępnej rezerwacji, ale twierdzi, że to Jan Steen. Pomyślałam, że wyślę go do pani. Pozna go pani po jednej z tych śmiesznych koszulek z napisem HARVARD na piersiach. Fioletowa. Ma też sportowe buty, dość zniszczone.

Innymi słowy, nie był to typ osoby, która powinna trzymać pod pachą holenderskiego mistrza z XVII wieku. W głosie Doris brzmiało lekceważenie. Kłopotliwy gość, więc podrzucała go Finn.

- Czy to Amerykanin?

- Nie. Anglik. Bardzo uparty. Chciał widzieć pana DePanay-Cottrell, ale poinformowałam go, że to pani go przyjmie, panno Ryan. Proszę sobie z nim poradzić. - Doris odwiesiła słuchawkę, nie dając jej szans na odpowiedź. Fakt, że na koszulce był napis HARVARD, spowodował, że padło na nią. Szybko sprawdziła w bazie komputerowej, czy pojawi się tam nazwisko Steena. Pojawiło się. Niewielki obraz przedstawiający wieśniaków tańczących wokół umajonego kwiatami słupa sprzedano za niewiele poniżej miliona funtów. Sporo ponad milion dolarów. Jan Steen zawsze był renomowanym artystą, nawet za życia.

Dwie minuty później zapowiadana postać stanęła w drzwiach jej pokoju. Wszystko zgadzało się z opisem Doris: fioletowa koszulka Harvardu, znoszone buty Nike i niechlujnie wyglądająca paczka pod pachą zawinięta w pakowy papier, przewiązana czymś, co ludzie ze środkowego zachodu, jak ona, zwykli nazywać powrozem, a czego używano raczej do związywania snopków słomy. Poza podkoszulką i butami miał na sobie wytarte na kolanach, a gdzieniegdzie poplamione dżinsy. Zdecydowanie nie była to osoba, u której pod pachą można by się spodziewać Jana Steena czy jakiegokolwiek arcydzieła.

Doris nie wspomniała tylko o jednym: mężczyzna był irytująco przystojny. Miał szczupłą, opaloną twarz pod strzechą jasnych niczym słońce włosów i ciało pływaka olimpijskiego. Był potężnie zbudowany, a jego błękitne oczy spoglądały pogodnie zza drucianych okularków w stylu Harry’ego Pottera. Nieco starszy od niej, musiał mieć jakieś trzydzieści parę lat. I na mężczyźnie, i na paczce, którą niósł, widać było ślady deszczu. Nie miał parasola. Finn uśmiechnęła się. Nie bardzo wiedziała, co może innego zrobić.

- Czym mogę służyć?

- Mam tutaj obraz - powiedział, wyciągając paczkę spod ramienia. Akcent miał zdecydowanie oksfordzki, nic podrabianego w wersji Lady Ron. Paczka była prostokątna, jakieś trzydzieści na czterdzieści centymetrów, w sam raz jak na Jana Steena. Mężczyzna położył ją ostrożnie na biurku.

- Niech pan siądzie. - Finn wskazała jedyne krzesło w pokoiku. - A tak przy okazji, nazywam się Finn Ryan. - I znowu się uśmiechnęła.

- William Pilgrim - zrewanżował się. - Pani jest Amerykanką?

- Z Columbus w Ohio.

- Goodbye, Columbus.

- Philip Roth.

- Jego pierwsza książka.

- Ali McGraw i Richard Benjamin w hollywoodzkiej wersji „My Mom made me watch it on TV once”.

- No cóż - uśmiechnął się Billy Pilgrim - myślę, że wyczerpaliśmy ten wątek.

- Proszę pokazać obraz - odezwała się Finn.

- Obraz, oczywiście. - Zachęcił ją skinieniem głowy, by rozwinęła paczkę.

Olej na płótnie, bez ram, płótno przymocowane do blejtramu za pomocą zardzewiałych żelaznych półksiężyców. Na obrazie widniała typowa pogodna scenka rodzajowa, kilku piwoszy na ławie pod drzewem. Właśnie takie obrazy przyniosły mu sławę. Na dole widniały inicjały JHS, Jan Havickszoon Steen.

- Bardzo ładne - powiedziała Finn. - Ładne, ale nieautentyczne.

- Ładne, tyle że nie malował tego Jan Steen - Pilgrim podtrzymał jej ton.

- Nie sądzę, żeby o niego chodziło - potwierdziła Finn.

- Dlaczego? Obraz jest u nas w rodzinie od zawsze. Mamy holenderskich przodków. Wszyscy zawsze mówili, że to Jan Steen.

- Tej wielkości obraz Jan Steen namalowałby na dębowej desce - wyjaśniła Finn. - A jeśli już na płótnie, zostałoby ono przybite gwoździami do blejtramu, a nie przymocowane w ten sposób. Ponadto po trzech wiekach płótno potrzebowałoby ponownego naciągania i dodatkowego wzmocnienia.

- Naprawdę?

- Podpis też nie jest dobry. Sygnował swoje obrazy jako J. Steen, nie używał inicjałów. Przede wszystkim nienawidził imienia Havickszoon. Ale to koniec złych wieści - dodała.

- Tak?

- Jeśli ma pan szczęście, może się okazać, że to Keating.

- Keating?

- Tom Keating. Znakomity brytyjski fałszerz, który malował po drugiej wojnie światowej. Specjalizował się w mistrzach holenderskich. Jego obrazy warte są same z siebie mnóstwo pieniędzy.

- Ale nie tyle, ile bym dostał za Jana Steena.

- Zdecydowanie nie tyle - odparła Finn.

- Całkiem sporo pani wie na ten temat - stwierdził Pilgrim. W jego głosie nie było kąśliwości, jedynie bardzo duża ciekawość.

Finn wzruszyła ramionami.

- Skończyłam dwie specjalizacje, robiąc licencjat ze sztuk pięknych. Złoty wiek holenderski i malarze renesansu. A mój profesor doktoryzował się z Jana Steena.

- Balon przekłuty, można powiedzieć. - Pilgrim uśmiechnął się.

- Można tak powiedzieć - zawtórowała mu Finn. Jak to dobrze, że nie przejął się zbytnio porażką. - Dam panu telefon do Courtauld Institute, tam można zadzwonić w sprawie Toma Keatinga, jeśli miałby pan ochotę. Na pewno się temu przyjrzą.

Pilgrim przez chwilę się zastanawiał, ale potrząsnął głową.

- Nie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin