Tur Henryk - Armia Krasnoluda.pdf

(112 KB) Pobierz
Tur Henryk - Armia Krasnoluda
Tur Henryk
Armia Krasnoluda
Z „Science Fiction” nr 13 – marzec 2002
Włócząc się po wschodnich rubieżach Imperium, trafiłem pewnego razu do małej osady, położonej w
Sylwańskim Lesie, jakieś 30 kilometrów od Gór Krańca Świata.
Jestem najemnikiem, więc przyzwyczaiłem się do wojaży i poznałem wiele miejsc, nawet takich, których
nie ma na mapach, lecz tutaj byłem po raz pierwszy. Wieś chyba nie miała jeszcze nazwy. Składało się na
nią kilka chałup, otoczonych palisadą. Był dzień, więc bez problemów dostałem się do wnętrza przez
szeroko otwartą bramę. Mieszkańcy musieli być bardzo naiwni. Zbrojny we wsi, w dodatku obcy,
tymczasem chłopina pełniący straż przy bramie zaledwie raz na mnie zerknął, a zrobił to, dalibóg, nie
przerywając drzemki! A gdybym był zwiadowcą banitów?
Tak, tak, niektórzy ludzie do dziś się nie nauczyli, że niebezpieczeństwo może nadejść z każdej strony.
Oczywiście, gospody tu nie było. Zagadnąłem więc pierwszego lepszego chłopa, gdzie by tu można
odpocząć. Wskazał na okazalszy od innych dom po drugiej stronie placyku.
- Naczelnik Vorphacke ma dużo pokoi - powiedział i odszedł do swoich zajęć.
Zapewne miało to znaczyć, że można się u niego przespać, zjeść, wypić i może coś jeszcze?
Skierowałem Raga, mojego konia, we wskazaną stronę. Na środku wioski stały obok siebie dwa posągi.
Pierwszy wyobrażał Sigmara, dzierżącego potężny młot, drugi zaś postać bliżej nieokreśloną z twarzy,
wznoszącą nad głową kamienny topór. Domyślałem się, że to Taal Gromowładny, czczony powszechnie na
wschodzie Imperium. Kilkoro dzieci i dwie chłopki obrzucało mnie cały czas ciekawymi spojrzeniami. Jak
zwykle w takich miejscach. Przywykłem, tak jak do kur i owiec, pętających się wszędzie po wioskach
Imperium.
Dom naczelnika jako jedyny w osadzie był piętrowy, otoczony werandą i pokrywała go czerwona
dachówka, trudno więc było go nie zauważyć. Na werandzie siedział w wyplatanym fotelu łysiejący,
wąsaty osobnik, którego brzuszysko zaprzeczało, jakoby tutejsi mieszkańcy utrzymywali się z ganiania po
lesie za zwierzyną czy też uprawiania roli przez większą część dnia.
Zeskoczyłem z Raga. Naczelnik wstał. Skłoniłem mu się lekko.
- Dżeń dobry, dżeń dobry - wyseplenił z silnym północnym akcentem. - Co szprowadża wasz, panie, do
nasz?
- Nazywam się Wolfgang Nur. Oferuję swój miecz i łuk w zamian za niewielkie opłaty - wyrecytowałem
swoją stałą formułkę; wymówiłem ją w tym roku ze sto razy i ze sto razy usłyszałem w odpowiedzi: „Nie".
- Mamy szwoich ludzi - sto pierwszy raz - ale brakuje nam rąk do praczy. - Spojrzał na mnie pytająco, a
ja poczułem, jak jasny szlag mnie trafia! Ja, uczestnik pięciu bitew, dziesiątków starć, mam był
parobkiem?! Ja, weteran spod Biberdorfu?!
- Nie - rozwiałem wątpliwości - nie interesuje mnie to. - Wskoczyłem na Raga.
- Żaraż, żaraż! - Vorphacke podszedł do mego strzemienia. - Niech no pan nie jedże. Nocz niedługo, a do
innych farm daleko.
Fakt. Tu miał rację. Poza tym, od dwóch dni nic porządnego nie piłem. Wody nie licząc.
- Macie pokój na noc? - spytałem. Przytaknął z uśmiechem. Ha! Typ podobny do mnie. Każdą okazję
wykorzysta, aby zarobić. Czyli - lekki sukinsyn.
- Piwo się znajdzie? - Zeskoczyłem z wierzchowca. W odpowiedzi gestem ręki zaprosił mnie do środka.
Ragiem zajął się parobek - wychudzony chłoptaś z odstającymi uszami, cały czas gapiący się na mnie z
małej stajni.
Naczelnik Vorphacke zdarł ze mnie całą koronę, ale nie narzekałem. Pokoik był bardziej komórką i z
trudem mieścił łóżko, ale za to kolacja okazała się znakomita: kurczak z ziołami, do tego świeży chleb i
parę piw.
Siedzieliśmy właśnie nad czwartym. Obsługiwała nas żona gospodarza, kobieta nie pierwszej młodości,
ale widać, że dobra gospodyni. Wymieniłem z nią kilka uprzejmości. Córki, niestety, nie mieli. Za to
Vorphacke gadał, a raczej seplenił - za czworo. Wręcz nie mógł się zamknąć. Widać, że dawno nikogo tu
nie było z szerokiego świata. Podobno ród Vorphacke pochodził od lordów Suddenlandu. Wątpię.
Uśmiechnąłem się tylko niewinnie. Opowiedziałem mu sam, co nowego słychać w Imperium. Słuchał
uważnie, co jakiś czas potakując, jakby potwierdzał moje informacje.
Chciałem właściwie już wstać i udać się na spoczynek, gdy wtem rozległo się stukanie do drzwi.
Usłyszeliśmy, jak gospodyni otwiera je.
- Niech Hrungor błogosławi temu domowi - dobiegł nas z sieni stary, zmęczony, lecz o głębokim
brzmieniu głos. - Czy znajdzie się tu gościna dla Gorama Grammsona, jego sługi?
- Ależ proszę, wejdźcie, panie - zaprosiła go frau Vorphacke.
Do izby wkroczył sędziwy krasnolud. Na Sigmara! Podobnie wiekowego jeszcze nigdy nie spotkałem, a
wędruję dużo. Twarz miał tak porysowaną zmarszczkami, że przypominała bardziej maskę niż oblicze.
Mlecznobiałe włosy wylewały się spod skórzanego czepca, sięgając niemal do pasa. Takiej samej
długości broda zapleciona była w cztery potężne warkocze. Imponujące, zaiste. Musiał być bardzo
poważany wśród krasnoludów, mnie jednak złośliwie przemknęło przez głowę, że jeśliby powiązał brodę z
włosami, mógłby zaoszczędzić na kaftanach, co - zważywszy liczbę przeżytych przeszłych i przyszłych lat
- nie byłoby bez znaczenia. Zachowałem jednak to odkrycie dla siebie. Szanuję starszych - i ludzi, i
krasnoludów.
Wracając do wyglądu gościa: w prawej dłoni dzierżył rzeźbiony mahoniowy kostur. W lewej zaś, pod
pachą, ściskał dość duże pudło szachów. Jego strój był prosty - ciemna, kontrastująca z włosami tunika;
mocne skórzane buty. Do szerokiego pasa miał przytroczony sztylet. Bardziej chyba ku ozdobie niż
obronie.
Powtórzył jeszcze raz formułę, którą wymówił przy wejściu. Vorphacke i ja wstaliśmy i ukłoniliśmy się
gościowi, po czym naczelnik zaprosił go do stołu. Goram Grammson podziękował skinieniem i z
westchnieniem ulgi, po długiej zapewne podróży, zasiadł naprzeciw mnie. Kostur oparł obok siebie o stół,
pudło zaś położył na blacie. Takie zwykłe pudełko, które w środku zawiera figury, a po jego rozłożeniu
otrzymujemy szachownicę. Umiem grać w szachy. Zimą, na strażnicy w Helmgarcie, nie było ciekawszych
zajęć.
Frau Vorphacke postawiła przed obcym chleb i talerz gorącej zupy. Zaczął jeść powoli, starannie
przeżuwając każdy kęs, i na tej czynności skoncentrował całą swą uwagę. Posiedzieliśmy z Vorphackem
chwilę w milczeniu, a potem wróciliśmy do przerwanej rozmowy.
- Czydżeszczi mil na południe - odezwał się gospodarz - widziano oszadników. Tam szpróbujcze, panie
Nur. Na pewno wasz miecz szę pszyda.
Krasnolud przerwał jedzenie. Spojrzał na mnie.
- Jesteś najemnikiem? - zapytał tym swoim głębokim głosem. Przytaknąłem.
- Nie odchodź - powiedział. - Zaraz porozmawiamy. - Nie czekając na moją odpowiedź, wrócił do
posiłku.
- Pszygotuję panu pokój. - Vorphacke wstał od stołu. Krasnolud skinął głową przyzwalająco, jakby to on
był tu gospodarzem.
Siedziałem w milczeniu, czekając, aż Grammson skończy Gdy to uczynił, pojawiła się gospodyni,
postawiła na stole dwa kufle piwa, wzięła mój pusty i wyszła. Grammson ignorował mnie jednak jeszcze.
Drżącymi nieco ze starości, ale silnymi dłońmi zaczął nabijając fajkę, a potem zapalił ją. W pomieszczeniu
rozszedł się miły aromat tytoniu. Pyknąwszy kilka razy, krasnolud oparł się łokciem o stół i zaczął
wypytywać:
- Dobry jesteś?
- Dziesięć lat nie dałem się zabić, a nie narzekam na brak służby.
- Znasz te tereny?
- O tyle, o ile. Konkretnie?
- Do Gór Krańca Świata?
- Tak.
Przyjrzał mi się badawczo, niczym kupiec nabywający konia na targu. Próbę przeszedłem pomyślnie, a w
przeciwieństwie do konia nie musiałem pokazać zębów.
- Pięć koron za dzień. Potrzebuję cię na tydzień. Nie wahałem się ani chwili. Zaczął majstrować przy
pudełku; nie wyjął jednak z niego sakiewki, lecz figury. Rozłożył szachownicę i zaczął je rozstawiać.
- O interesach najlepiej porozmawiać przy pożytecznym zajęciu - wyjaśnił.
Przyjrzałem się figurom. Były naprawdę niezwykłe. Wyrzeźbione z najdrobniejszymi detalami, każda z
nich miała inny strój, inną twarz, inne rysy, inny ubiór i broń. Dostała mi się biała armia. Wziąłem do ręki
pionek wojownika. Był lekki, jakby pusty w środku, a jednocześnie wykonany z nieznanego mi drewna.
Biały hełm na głowie, bojowe spojrzenie, rozwidlona, brązowa broda. Oburącz trzymał przy piersiach młot.
- To Gottard Hubbar - odezwał się nagle starzec.
- Nazwaliście figury, panie? - zdziwiłem się szczerze. Przez jego twarz przemknął smutny uśmiech.
- Nie. Nie musiałem - dodał po chwili. Podczas gdy wszyscy moi wojownicy mieli młoty, jego posiadali
topory. W drugich rzędach także były różnice. U mnie funkcję wież pełnili zabójcy olbrzymów (czy też
trolli), u niego zakute w stal krasnoludy zakonne, o dziwnych herbach na tarczach. Zapytałem Grammsona,
jaki zakon reprezentują.
- To wojownicy podziemni Krignara, boga wojny - odparł - znanego także jako Morngrim. To były
wspaniałe krasnoludy, Moggard i Thartin - wskazał swoje pionki.
- Były? - zdziwiłem się. - Zakon przestał istnieć?
- Zakon nie - posmutniał - ale oni tak. Nie przeczę, rozmowa z nim coraz bardziej mnie intrygowała.
Spojrzałem na kolejne figury. Laufry były wyobrażone przez gońców podziemnych. Moi - z białymi, jego z
czarnymi opaskami na głowach. Natomiast rolę skoczków pełniły figury ubrane w robocze fartuchy, z
różnymi narzędziami przy pasach i w dłoniach.
- Inżynierowie? - zagadnąłem. Przytaknął. Moi król i królowa wyglądali naprawdę po królewsku. On
odziany był w bogato zdobiony płaszcz, w żelaznej koronie na głowie, na szyi miał zawieszony mały
symbol kilofa. Ona w czerwonozłotej sukni, obwieszona wieloma różnymi ozdobami. Rzadko zdarza się
widywać krasnoludki, więc przyjrzałem się jej twarzy. Nawet jak na ludzkie standardy - była piękna.
- To para książęca - odezwał się starzec. - Dena Barak-dottir i Harald Goramson. Króla i królową mam ja.
- Wskazał na swoje figury.
Uśmiechnąłem się. Zapewne więcej czasu spędzał nad tymi figurami, niż rozmawiając ze swymi
ziomkami. Stąd też wszystkie te imiona, pewnie każdy pionek miał też swoją historię. Niektórych
rzeczywiście mógł nazwać na cześć żyjących lub raczej tych, których kiedyś znał.
- Pewnie myślisz - odezwał się niespodziewanie Grammson - że to tylko moja fantazja? Nie zaprzeczaj,
potrafię doskonale odróżnić kłamstwo od prawdy. To nie fantazja. To długa historia, która sprowadziła
mnie tutaj... - zawahał się - pierwszy raz od prawie dwustu lat.
Zaskoczył mnie! Dwieście lat???
- Nie obraźcie się, panie - zacząłem delikatnie - ale czy mogę zapytać o wasz wiek?
Skinął głową.
- Więcej lat mam pewnie niźli twój pradziad. Jestem być może najstarszym żyjącym krasnoludem, lub
jednym z kilku. Hrungor obdarzył mnie długim żywotem. Mój czas zapewne niedługo dobiegnie końca.
Gdy się urodziłem, mój ojciec wyruszał do Norski, odpierać wraz z innymi inwazję Chaosu. Mam 215 lat.
Zaczynasz - zmienił temat, wskazując na planszę.
Rozpoczęliśmy grę. Pan Vorphacke pojawił się po chwili z zaproszeniem do spania.
- Jeśli nie mielibyście, panie, nic przeciwko - odezwał się krasnolud - chcielibyśmy dokończyć partię.
- Oszywiszcze, oszywiszcze - zgodził się szybko naczelnik. - Poszyczę więcz panom dobrej noczy. -
Skłonił się i wyszedł.
Gra toczyła się dalej. Mój przeciwnik był geniuszem. Po kwadransie Gottard Hubbard i trzej inni biali
wojownicy leżeli z boku, dołączył do nich jeden z inżynierów. Ja zbiłem tylko jednego czarnego
wojownika. Po kolejnych dziesięciu minutach z wyższych figur został mi tylko jeden zabójca trolli, para
książęca oraz jeden wojownik. Gra toczyła się w całkowitym skupieniu i milczeniu, czasem tylko
krasnolud wzdychał i mruczał coś w swym języku. Ostatnia część gry trwała niecałe 10 minut. Choćbym
nie wiem co wymyślał, on był przygotowany na każdy mój ruch. W końcu dostałem mata.
- Gracie, panie, doskonale - powstałem i skłoniłem się. Goram Grammson zapatrzył się przed siebie i
rzekł cicho:
- Gdybym wtedy tak grał - westchnął i zaczął zbierać figury. Czynił to bardzo powoli i delikatnie, jakby
chciał ogrzać je ciepłem swych dłoni. - Jutro o świcie wyruszamy, Wolfgangu Nur.
Pogoda dopisywała. Jechaliśmy średnim tempem, ja na Ragu, starzec na krępym kucu, dźwigającym
prócz jeźdźca juki z jego rzeczami.
- Tutaj, w Górach Krańca Świata, znajdowało się kiedyś podziemne miasto Varak Validan, dom dla setki
krasnoludów. Spędziłem tam wiele lat - zaczął snuć wspomnienia starzec po godzinie jazdy. - Tak. -
Zamyślił się na dłuższą chwilę. - Zostałem uczniem jedynego kapłana Varak Validan, Thama Mądrego,
czciciela Hrungora, jak zresztą wszyscy wtedy. - Zamilkł znów, zatapiając się we własnych myślach.
Skorzystałem z okazji, by spytać:
- Panie, wiele razy wymieniliście imię Hrungora. Słyszałem kiedyś o tym bogu, lecz nic o nim nie wiem.
Czy pouczylibyście mnie o nim?
Starzec skinął głową.
- Tutaj, w Imperium, moi pobratymcy czczą go pod imieniem Gazula. Prowadzi on dusze zmarłych do
swego królestwa, ukrytego głęboko we wnętrzu świata. Tam krasnoludy czekają, snując opowieści o
dawnych dniach, na czas, kiedy powrócą znów na górę. A stanie się to, gdy nasi synowie oczyszczą go z
wszystkich przejawów Chaosu. Wtedy zacznie się Najwspanialszy Wiek, gdy obejmiemy władzę nad
wszystkimi górami, a elfy wypędzimy na morskie wyspy.
Zauważyłem jakiś ruch w krzakach przed nami. Napiąłem łuk. Starzec przerwał na moment swą
opowieść. Chwila napięcia... Królik wyskoczył pędem z zarośli, ale nie zdążył przebiec metra. Moja strzała
przebiła mu bok. Podjechaliśmy bliżej.
- Świetnie - powiedziałem, zeskakując z Raga. - Na kolację będzie dziś gulasz.
Starzec skinął głową z aprobatą.
- Myśmy strzelali z kusz - wrócił do wspomnień. - Łuki są bronią długouchych. - Skrzywił się z
niesmakiem.
- Wolę łuk - odparłem - bo jest szybszy. Westchnął. Przypomniałem sobie, że jeden z jego
szachowych wojowników miał kuszę. Z ciekawości zapytałem, kim był.
- Bard Eyar - uśmiechnął się, rozciągając sieć zmarszczek. - Zginął wtedy. - Głos urwał się, uśmiech
zgasł. Grammson znów stał się starym, zmęczonym życiem krasnoludem, zatopionym w dniach dawnej
glorii i niewygasłym smutku. Taktownie nie pytałem o nic, choć rozumiałem już coś niecoś - musiała się tu
kiedyś rozegrać jakaś bitwa, w której zginęło wielu jego ziomków. I on zapewne też tam był.
Góry były już doskonale widoczne, chciałoby się rzec - na wyciągnięcie ręki. Największe, oblodzone
szczyty odbijały złote promienie słońca.
Na nocleg znalazłem małą polankę. Tam rozłożyliśmy się. Nazbierałem drew, ustawiłem palenisko. Z
bukłaka wlałem do kociołka wody, dorzuciłem trochę ziół i zacząłem oprawiać królika. Goram siedział
przy ogniu, owinąwszy się wzorzystymi kocami. Nic nie mówił. Dopiero kiedy wrzuciłem pokrojone mięso
do wody, odezwał się:
- Varak Validan zostało napadnięte przez zielonoskórych i orków. Miałem wtedy osiemdziesiąt lat. -
Znów zamilkł. Dopiero pół godziny później, po spożyciu posiłku, podjął temat:
- Były ich setki. Wszyscy, wszyscy wojownicy zginęli. Nawet skłócony z ojcem książę, królowa - urwał
na dłuższą chwilę - księżniczka, którą wszyscy kochali i za którą każdy dałby się zabić.
I dał, przemknęła mi przez głowę smutna myśl.
- Ork przeklęty! - Twarz starca zapłonęła gniewem. - Przybił ją włócznią do ściany.
- A co z wami, panie? Jak zdołaliście się uratować?
- Nie Chciałem się ratować. - Machnął ręką. - Chciałem zginąć z nimi, lecz Hrungor nie dał. Król walczył
do samego końca. Wzięli go w niewolę. Największa hańba... - Głos starca uwiązł w gardle, z oka popłynęła
pojedyncza łza. Odwróciłem głowę i wpatrzyłem się w ogień. Grammson doszedł po chwili do siebie.
- Uciekł potem. Ja zdołałem dotrzeć do Norski - najwyraźniej nie chciał mówić o tym, w jaki sposób
przeżył - i obiecałem sobie, że wrócę i pochowam ich, aby dusze nie błądziły w ciemnościach, zniewolone
przez Hashuta. - Splunął.
Słyszałem, że Hashut to bóg krasnoludów-zdrajców. Bardzo drażliwa kwestia, więc wolałem nie
dopytywać się o szczegóły.
- Powrót nie okazał się prosty. W Norsce cały czas trwały starcia z bestiami. Miałem ręce pełne roboty
przy grzebaniu swoich. Niemal co dzień osadę, w której mieszkałem, nachodziły ataki od strony Pustkowi.
Bestie - jak się wydawało - były nieprzeliczone i nieskończone ilości. Czterdzieści lat spędziłem, dodając
otuchy. Szkoliłem swych zastępców, by odejść i mieć pewność, że będą na miejscu, aby prowadzić dusze
poległych. Gdy byli w pełni gotowi, miałem sto pięćdziesiąt lat. Nim powróciłem do Imperium, udałem się
z pielgrzymką do naszego świętego szczytu na północy Kislevu. Tam miałem wizję. Smutną i chłodną
wizję opustoszałego Varak Validan. Dowiedziałem się, iż zostały tylko szczątki niewielu więcej niż
trzydziestu z nas. Jak dziś pamiętam głos w mej głowie, szepczący ich imiona, które na zawsze wyryły się i
w sercu.
Starzec umilkł.
- Więc każda figura to jeden z nich? - domyśliłem się bardziej, niż spytałem.
Kiwnął głową.
- Spędziłem w Kislevie czterdzieści lat, ucząc się magii, kowalstwa i grawerstwa, aby je stworzyć.
Dopóki ich nie pochowam, chronią one dusze zmarłych. Wrzucę je do ich grobów, na pamiątkę dawnych
dni, by nie zapomniano nas. Do każdego grobu jedna figurka.
Przerwał, aby po chwili podjąć poprzedni wątek:
- Gdy były gotowe, jeden z moich dawnych uczniów odnalazł mnie przez norsmeńskiego posłańca. Pisał,
że ma kłopoty, ale nie precyzował, o co chodzi. Wraz z norsmenem wróciłem do swego dawnego domu. W
mieście był sabotażysta, podejrzewano, że jest to jeden z nowo przybyłych krasnoludów - parsknął. -
Dostałem honorowe miejsce w thingu, gdyż byłem już mędrcem. Po paru tygodniach sprawę rozwiązano.
Chciałem odjechać, lecz wskutek choroby zmarł jeden z moich uczniów, ówczesny kapłan. Kilkanaście
następnych lat poświęciłem więc na naukę młodych. Odjechałem potem sam. Nie chciałem eskorty. Wtedy
wybuchła wojna w Imperium; Bolgasgard ogłosił secesję. Granice zostały zamknięte, dopiero po paru
tygodniach rządów Heinricha I otwarto je znów. Spędziłem trochę czasu w Talabheim, studiując w jednym
z annałów relację Carmilli Blut i Conana Haraldsona z ich wyprawy do Kadar Khalizad.
Goram Grammson ułożył się do snu.
- I wreszcie tu jestem. - Zamknął oczy i chyba od razu zapadł w sen.
Posiedziałem jeszcze chwilę, dorzucając drew do ognia. Jak zwykle w terenie, zasnąłem oparty o drzewo,
z mieczem na kolanach.
Rankiem sędziwy krasnolud wypłacił mi pięć koron za pierwszy dzień. Wygrzebał je gdzieś z juków.
Teraz było już południe i obaj byliśmy zmęczeni szybką jazdą przez zarośla, lecz Grammson chciał ruszać
tam już zaraz. Cóż, rozumiałem go. Sam lubiłem raz na jakiś czas skoczyć do Pfeildorfu, zobaczyć, jak tam
żyje moja siostra i jej dzieci, pogadać ze starymi znajomymi. A cóż dopiero on, wracający po tylu latach? I
to z takim brzemieniem!
- Tak - oczy krasnoluda rozbłysły - znam to miejsce. - Wskazał palcem na zbocze, pod którym staliśmy. -
Widzisz tamten szczyt? - Jakieś pół mili od nas strzelała w niebo kamienna iglica. - Nazywaliśmy go
Palcem Grungiego. Ruszajmy, ruszajmy! - Ożywił się i wziął kuca za uzdę. Zaczął wspinać się na
kamieniste zbocze, podpierając kosturem. Sapał przy tym niemiłosiernie. Szedłem tuż za nim, prowadząc
Raga i kuca imieniem Grim.
Po godzinie wędrówki dotarliśmy do małej kotlinki. Grammson, wzruszony, przystanął. Wskazał palcem
na ciemny otwór w jednym ze zboczy.
- Tam jest Varak Validan! - wykrzyknął, wyrzucając ręce w górę. - Wróciłem! Wróciłem! - zaczął
krzyczeć w khazalidzie.
Korzystając z tego, usiadłem na ziemi i wyjąłem miecz. Jeśli coś dużego kręciło się w okolicy, na pewno
już o nas wie. Kotlinę ogarnął wieczorny półmrok, zmęczenie dawało mi się we znaki. Tym bardziej
dziwiły mnie siły krasnoluda, zważywszy na jego wiek. Spróbowałem wyobrazić sobie człowieka tak
starego jak on. Niemożliwe. Mędrzec tymczasem przestał krzyczeć i zamilkł, wpatrując się w wejście.
- Proponuję przespać się tutaj, a rano wkroczyć w głąb - zaproponowałem.
Nawet się nie odwrócił. Wiedziałem, że z całych sił walczy ze sobą, aby nie pobiec tam zaraz. Cóż za
emocje musiały płonąć w jego starczym sercu! Dziesiątki lat planów i tęsknoty, poczucia niespełnionego
obowiązku wobec swoich.
Rozsądek zwyciężył.
- Dobrze - zgodził się, wciąż wpatrzony w wejście. W nocy ułożył się przy ognisku tak, aby oczy nawet
we śnie zwrócone były ku wytęsknionemu Varak Validan. Nucił jakieś krasnoludzkie pieśni,
powiedziałbym nawet, że był wesoły. Po kolacji zrobiłem mały obchód terenu. Odnalazłem małe źródełko,
wypływające spod góry, i napełniłem wodą pusty niemal bukłak.
- Niepotrzebnie - skomentował stary kapłan. - Wewnątrz są cztery źródła. - I znów zaczął coś nucić.
Ciekaw byłem, czy upływ czasu nie zatarł w jego głowie planu miasta. Zaprzeczył.
- Pamiętam jak dziś. Świątynia, cmentarz, kuźnia, to dolny poziom. Mieszkania, garbarnia, gorzelnia, sale
królewskie - wyższy.
Następnego dnia o świcie stanęliśmy w wejściu, wysokim na dwa metry, szerokim na półtora. W sam raz
dla krasnoludów, za małe dla trolli i tym podobnych istot. Nie różniło się niczym od innych grot, jakich
setki w górach. Jednak to wejście kryło w sobie - według jego słów - wymarłe miasto, niemego świadka
tragedii, która rozegrała się tu lata temu.
Ignorując mnie padł na kolana i ucałował ziemię. Mamrotał przy tym w swoim języku słowa modlitwy,
jestem tego pewien. Ja oczywiście nie znam khazalidu, lecz co chwila przewijały się imiona Grungiego,
Hrungora i Yalayi. Skorzystałem z okazji aby przywiązać wierzchowce do niskiego drzewka, rosnącego na
kamienistym zboczu kilka metrów dalej. Przygotowałem pochodnię. Potem czekałem.
Po kwadransie powstał i nie otrzepując pyłu z tuniki, dał mi znak ręką, byśmy weszli. Zapaliłem
pochodnię. Nie chciał, bym szedł przodem, lecz za nim. Miecz trzymałem w gotowości. On w jedną rękę
ujął kostur, w drugą szachy. Zagłębiliśmy się w mroczny, wykuty w litej skale tunel. Ciekawe, ile lat trzeba
Zgłoś jeśli naruszono regulamin