Harrison Harry - Milczący Milton.pdf

(46 KB) Pobierz
Harrison Harry - Milcz¹cy Milton
Autor : Harry Harrison
Tytuł : Milczący Milton
-Racja, cholera. Jestem z Północy i wracam... - Raptownie sięgnął znów
po butelkę. - A pan jest z tych okolic? spytał, jakby naszły go jakieś
podejrzenia.
- Urodziłem się niedaleko stąd, ale teraz mieszkam w Carteret. Czekam
tylko na przesiadkę.
- Carteret to tam, gdzie jest uczelnia? - Zgadza się. Uczę tam. Po raz
pierwszy młodzieniec zdobył się na uśmiech.
-No to mamy coś wspólnego. Ja jadę na uniwerek w Nowym Jorku,
zajmuję się ekonomią. - Wyciągnął dłoń. Charles Wright, wszyscy prócz
matki mówią mi Charlie.
- Miło pana poznać - powiedział Sam powoli, z nieco staroświecką
uprzejmością. - Jestem Sam Morrison. Sam i w Ŝyciu i w papierach.
- Interesuje mnie pańska uczelnia, chciałem tam nawet wstąpić, ale... -
Młodzieniec urwał nagle, słysząc dochodzący z ulicy warkot samochodu
i pochylił się, by dojrzeć drzwi baru. Trwał tak, aŜ samochód zmienił
bieg i odjechał. Dopiero wtedy opadł z powrotem na krzesło. Strumyki
potu spływały mu po czole, gdy upił kolejny szybki łyk. Nie spotkał pan
przypadkiem na dworcu autobusowym takiego duŜego gliniarza ze
sporym kałdunem i obliczem jak burak?
- Owszem, widziałem go. Zaczepił mnie, ledwie wysiadłem z autobusu.
- To sukinsyn!
- Nie ma się co podniecać. To tylko policjant na słuŜbie i robi swoje.
-Tylko...! - Młodzieniec uzupełnił kwestię krótkim, soczystym słowem. -
To Brinkley, musiał pan o nim słyszeć, najpaskudniejszy typ na południe
od Bombingham. Przyszłej jesieni zamierza wygrać wybory na szeryfa, a
juŜ teraz jest szychą w HIanie. Prawdziwa podpora tutejszej
społeczności.
- Takie gadanie przysporzy panu tylko kłopotów - zauwaŜył półgłosem
Sam.
- Wuj Tom teŜ tak mówił i o ile pamiętam, umarł jako niewolnik. Ktoś
musi wreszcie powiedzieć to głośno, nie moŜna wciąŜ milczeć.
-Tekst jak z wiecu. - Sam spróbował przybrać surową minę, ale nigdy nie
wychodziło mu to za bardzo.
-No dobrze, jeśli chce pan wiedzieć, to jestem jednym z wiecujących, ale
koniec. Wracam do domu. Boję się i nie wstydzę się przyznać do
strachu. Wy Ŝyjecie tu w dŜungli, nie zdawałem sobie sprawy, jak
paskudnie to wygląda, nim nie ujrzałem Południa na własne oczy.
Pracowałem w komitecie wyborczym, a ten tam, Brinkley, usłyszał o tym
i przyrzekł, Ŝe albo mnie zabije, albo wpakuje na resztę Ŝycia za kratki. I
wie pan, uwierzyłem mu. WyjeŜdŜam dzisiaj, czekam tylko na
samochód, który mnie zabierze. Wracam na Północ, tam moje miejsce.
- Domyślam się, Ŝe tam teŜ nie bywa łatwo...
- MoŜe. - Charlie dokończył piwo i wstał. - Ale nie ma porównania z
tym, co zobaczyłem tutaj. Nowy Jork to nie raj, ale Ŝyje się zupełnie
znośnie. Wyrosłem na południu Jamajki, tam było cięŜko, a teraz mamy
własny dom, porządnych sąsiadów... Jeszcze jedno piwo?
- Nie, dziękuję, jedno mi wystarczy.
Charlie wrócił z nowym piwem i zaraz podjął wątek. -MoŜe jesteśmy na
Północy obywatelami drugiej kategorii, ale jednak liczy się nas pośród
obywateli i teŜ mamy szansę zdobyć coś dla siebie, trochę własnego
szczęścia. I ma się szansę doŜyć późnej starości. Tutaj człowiek jest
wyłącznie bydlęciem, wystarczy, by miał nie ten kolor skóry.
- Tego bym nie powiedział, sprawy mają się coraz lepiej. Mój ojciec
robił całe Ŝycie w polu, był synem niewolnika, a ja jestem nauczycielem
akademickim. To juŜ jakiś postęp.
- Niby jaki? - Charlie uderzył w stół, ale przyciszył głos do gniewnego
szeptu. - Co z tego, Ŝe jedna setna procenta Murzynów zdobywa jakieś
wykształcenie i ciągnie dalej na prowincjonalnych uczelniach? Proszę
zrozumieć, nie chcę pana urazić, robi pan swoje, i bardzo dobrze, ale na
kaŜdego panu podobnego przypada tysiąc innych, którzy rodzą się, Ŝyją i
umierają w skrajnym brudzie i smrodzie i rok za rokiem mija im bez
Ŝadnej nadziei. To są miliony ludzi. Gdzie ten postęp? A nawet pan...
czy nie wolałby pan uczyć na jakimś uznanym uniwersytecie?
- Nie. - Sam się roześmiał. - Jestem tylko zwykłym belfrem. Wbijanie
studentom do głów podstawowych wiadomości z zakresu geometrii i
algebry jest wystarczająco trudne. Gdybym jeszcze miał wyjaśniać im
zagadnienia topologii czy algebry Boole'a...
- Czyjej? Nigdy o tym nie słyszałem.
- No, to jest nieinterpretowalny rachunek logiczny, szczególna gałąź
matematyki. Nie bardzo potrafię to wyjaśnić, chociaŜ poruszam się w
tym dość łatwo. WyŜsza matematyka to moje hobby Gdybym pracował
na jakiejś wielkiej uczelni, to nie miałbym czasu na takie rzeczy.
- Skąd pan moŜe wiedzieć? A gdyby mieli j akiś porządny komputer, nie
przydałby się panu?
- Zapewne tak, oczywiście. ŚcieŜki juŜ wydeptałem, Ŝeby uzyskać dostęp
do jakiegoś. W końcu się uda.
-A jak długo moŜe pan jeszcze na to czekać? - spytał cicho Charlie i
zaraz zrobiło mu się przykro, gdy ujrzał, jak starszy pan opuszcza w
milczeniu głowę. - Cofam to. Mam niewyparzoną gębę. Przepraszam,
złość mnie wzięła. Ale czy moŜe pan wiedzieć na pewno, ile udałoby się
panu dokonać, gdyby miał pan stosowne kwalifikacje i wyposaŜenie... -
Zamknął się, pojmując, Ŝe z kaŜdym słowem tylko pogarsza sprawę.
Przez chwilę w rozgrzanym wnętrzu słychać było jedynie odległy warkot
ruchu ulicznego i cichą muzykę z radia za barem. Barman wstał,
Wielki autobus Greyhounda zahamował zdumiewająco gładko dokładnie
przy przystanku i kierowca otworzył drzwi.
- Springville! - krzyknął. - Koniec trasy!
PasaŜerowie wysypali się na gorący blask słońca. Sam Morrison został
sam na szerokim tylnym siedzeniu. Poczekał, aŜ ostatni wysiadający
znajdą się przy drzwiach, wyciągnął spod ramienia pudełko po po
cygarach, wstał i teŜ ruszył do wyjścia. W pierwszej chwili nie tłumiony
juŜ przyciemnianymi szybami autobusu blask słońca oślepił go, a
wilgotne i rozgrzane powietrze upalnego lata w Missisipi zaparło mu
dech w piersiach. OstroŜnie i patrząc pod nogi zszedł po stopniach, po
jednym na raz, i nie zauwaŜył czekającego nań męŜczyzny aŜ do chwili,
gdy coś twardego wparło mu się w okolice Ŝołądka.
- Czego szukasz w Springville, chłopcze?
Sam zamrugał i spojrzał przez oprawne w stalowy drut okulary na
rosłego męŜczyznę w szarym mundurze, który stał naprzeciwko i mierzył
weń krótką i grubą pałką. Był rosły, ale i otyły, wielki brzuch wylewał
się zza mocno opuszczonego pasa.
-Ja tylko przejazdem, proszę pana - odparł Sam Morrison.
Wolną ręką zdjął kapelusz, ukazując posiwiałe, krótko przycięte włosy.
Przesunął spojrzeniem po poczerwieniałej twarzy i złotej oznace tamtego
i opuścił oczy.
-A dokąd niby jedziesz, chłoptasiu? Lepiej nie ukrywaj niczego przede
mną...
- Do Carteret, proszę pana, mam autobus za godzinę.
W odpowiedzi usłyszał jedynie nieartykułowane chrząknięcie.
ObciąŜona ołowiem pałka postukała w pudełko po cygarach, które Sam
ściskał pod pachą.
- A tam co masz, spluwę?
- Nie, proszę pana. Nie ośmieliłbym się nosić broni. Sam otworzył
pudełko i pokazał zawartość: trochę metalowych części, odrobina
elektroniki i dwucalowy głośniczek, wszystko porządnie polutowane i
oplecione drucikami.
- To... radio, proszę pana. - Włącz.
Sam przycisnął włącznik, poprawił ostroŜnie podłączenie paru drucików
i z głośniczka zaczęła dobiegać cicha muzyka, ledwie słyszalna ponad
warkotem silników autobusów. Czerwonolicy roześmiał się.
- Prawdziwe radio prawdziwego czarnucha... co za gówno. - Znów
przybrał urzędowy ton. - Pilnuj tego swojego autobusu, słyszysz?
- Tak, proszę pana - powiedział Sam, ale mówił to juŜ do zapoconych
pleców odchodzącego.
OstroŜnie zamknął pudełko i skierował się do jaskrawo pomalowanej
poczekalni, ale gdy zajrzał tam przez okno, stwierdził, Ŝe jest pusta.
Nigdzie na ulicy nie było widać Ŝadnych czarnych twarzy Nie zwalniając
kroku, Sam minął poczekalnię i klucząc pomiędzy zaparkowanymi
autobusami, dotarł do tylnej bramy. Całe swe sześćdziesiąt siedem lat
przeŜył w stanie Missisipi i potrafił wyczuć, kiedy szykują się jakieś
kłopoty. Jedyną radą na takie kłopoty było trzymać się z daleka. Szedł
uliczkami, które stawały się coraz węŜsze, coraz bardziej zapuszczone.
Znajome chodniki doprowadziły go w końcu do drzwi, nad którymi
widniał złuszczający się napis BAR. Do środka wchodził akurat jakiś
facet w poplamionym kombinezonie, takim, w jakich pracuje się na polu.
Sam teŜ się tam skierował; poczeka tu do odjazdu autobusu.
-Butelkę jaxa poproszę.
PołoŜył kilka monet na mokrym i odrapanym kontuarze i wziął chłodną
butelkę. Barman nie odezwał się ani słowem, nie dał teŜ szklanki.
Zrobiwszy swoje, wycofał się na krzesło na drugim końcu baru i
przytknął głowę do mruczącego z cicha radia, ciemny i niewzruszony.
Jedyne światło we wnętrzu wpadało z ulicy i boksy w głębi wyglądały
wręcz odstręczająco. Klientów było tylko kilku, kaŜdy z nich siedział
przy swoim stoliku z butelką piwa przed oczami. Sam przepchnął się
między ciasno ustawionymi stolikami i juŜ zamierzał przycupnąć w
boksie przy tylnych drzwiach, gdy zorientował się, Ŝe ktoś juŜ tam siedzi
po drugiej stronie stołu.
- Przepraszam, nie zauwaŜyłem - powiedział Sam. Chciał się cofnąć, gdy
męŜczyzna machnął zapraszająco w kierunku ławy, wziął ze stołu torbę z
reklamą TWA i postawił ją obok siebie na podłodze.
- Starczy miejsca i dla dwóch - powiedział, unosząc znacząco swą
butelkę piwa.
Sam upił łyk, ale tamten opróŜnił od razu połowę zawartości. W końcu
opuścił butelkę i westchnął z ulgą.
- Paskudztwo - powiedział.
- Wydawało mi się, Ŝe panu smakuje - odparł Sam, uśmiechając się przy
tym z leciutką ironią.
- Bo jest zimne i mokre, ale tylko dlatego. Wiele bym oddał za butlę
budweisera lub ballentine'a.
- Domyślam się, Ŝe jest pan z Północy? - Świadczyć o tym mógł teŜ
wyraźny akcent i ostra intonacja towarzysza od stolika. Dopiero teraz
Sam zauwaŜył, Ŝe jest to młody, dwudziestoparoletni męŜczyzna o lekko
ciemnej skórze, w białej koszuli z podwiniętymi rękawami. Na jego
twarzy malowało się jakby napięcie, a zmarszczki na czole wydawały się
wpisane tam na trwałe.
Autor : Harry Harrison
- 1 z 2 -
Tytuł : Milczący Milton
wyłączył odbiornik i zniknął na zapleczu, by przynieść kolejną skrzynkę
piwa. Muzyka jednak nie umilkła, aŜ Charlie zrozumiał, Ŝe dochodzi ona
z leŜącego obok na stole pudełka po cygarach.
- Ma pan w tym radio? - spytał szczęśliwy, Ŝe moie zmienić temat.
- Tak, nie... chociaŜ odbiera fale radiowe.
-Czy moŜe pan mówić jaśniej? Jak wspomniałem, zajmuję się
ekonomią...
Sam uśmiechnął się, otworzył pudełko i wskazał na misternie
podłączone obwody.
-Zbudował je mój bratanek. Ma mały sklepik dla majsterkowiczów.
Wcześniej słuŜył w lotnictwie i nauczył się sporo o elektronice. Dałem
mu rysunki, a on połączył wszystko jak trzeba.
Charlie pomyślał o specu od elektroniki, który musi prowadzić tani
sklepik, ale uznał, Ŝe nie ma juŜ sensu ruszać tego tematu.
- I co to ma robić?
- W zasadzie nic. Chciałem tylko zobaczyć, czy moje obliczenia dadzą
coś w praktyce. Pewnie nie słyszał pan zbyt wiele o Einsteinowskiej
jednolitej teorii pola...?
Charlie uśmiechnął się przepraszająco i uniósł dłonie, poddając się bez
walki.
- Trudno to wyjaśnić. Mówiąc najprościej, podejrzewa się, iŜ wszystkie
zjawiska są ze sobą w jakiś sposób powiązane niezaleŜnie od tego, czy
manifestują się poprzez materię, czy energię. Coś jak zwykła przemiana
energii cieplnej w mechaniczną w silniku, elektrycznej w światło...
- W Ŝarówce!
- Właśnie. Idąc dalej, istnieje postulat, Ŝe czas oddziałuje na energię
świetlną w podobny sposób jak grawitacja na światło. To drugie zostało
juŜ dowiedzione. Czy grawitacja ma energię elektryczną? Tym się
właśnie zajmuję. Przyjąłem, Ŝe stany energetyczne związane są ze stałą
grawitacji i Ŝe stany te moŜna zmierzyć, podobnie jak dają się określić
linie pola magnetycznego wokół magnesu... chociaŜ nie, lepiej opisać to
w odniesieniu do idealnego drutu przewodzącego prąd w warunkach
nadprzewodnictwa superniskich temperatur...
- Zgubiłem się, profesorze. I wcale mi nie wstyd. Czy mógłby pan podać
jakiś prostszy przykład? Albo powiedzieć po prostu, co takiego
niezwykłego dzieje się w tym radiu?
Sam poruszył coś ostroŜnie i muzyka przycichła do progn słyszalności.
- Nie części radiowe są tu najwaŜniejsze, ale to, Ŝe całość działa.
Wykazałem w ten sposób, Ŝe istnieje pewien przeciek... nie, winienem
powiedzieć raczej, Ŝe istnieje pewna róŜnica między stałą grawitacji pola
ziemskiego a polem tego kawałka ołowiu, który tkwi w rogu pudełka.
- A gdzie są baterie?
Sam uśmiechnął się z dumą.
- I o to właśnie chodzi. Nie ma baterii. Obwód zasilania nie jest
zamknięty...
- Chce pan powiedzieć, Ŝe to radio gra na grawitację? Czerpie
elektryczność z niczego?
- No, tak by moŜna powiedzieć, chociaŜ dokładnie to oczywiście, Ŝe nie.
Tak naprawdę...
- Ale tak to właśnie wygląda! - Podekscytowany Charlie pochylił się nad
stołem, by zajrzeć do pudełka. - MoŜe nie mam bladego pojęcia o
elektronice, ale podczas studiów ekonomicznych mieliśmy sporo o
źródłach energii. Czy ta pańska zabawka mogłaby zostać tak
rozbudowana, aby produkować energię elektryczną przy znikomych
kosztach własnych lub zgoła za darmo?
- Nie od razu, to dopiero pierwsza próba...
-Ale ostatecznie byłoby to moŜliwe, a to oznacza...
Sam pomyślał, Ŝe młodemu człowiekowi zrobiło się nagle niedobrze.
Oddalona ledwie o kilka cali twarz okryła się szarością, a oczy patrzyły
w przeraŜeniu w coś za plecami Sama. Charlie opadł powoli na krzesło,
a zanim starszy pan zdołał spytać go o cokolwiek, inny głos zagrzmiał w
pomieszczeniu:
- Czy ktoś widział tu moŜe chłopaka imieniem Charlie Wright? Gadać.
Nie bać się, nie dam skrzywdzić nikogo, kto powie prawdę.
- Święty Jezu... - szepnął Charlie, osuwając się jak najniŜej na krześle.
Brinkley podszedł do kontuaru i rozejrzał się po mrocznym wnętrzu.
Nikt mu nie odpowiedział.
- Kto będzie go ukrywał, narobi sobie kłopotów! - krzyknął gniewnie
gliniarz. - I tak znajdę tego czarnego matacza! Ruszył ku tyłom baru.
Charlie złapał torbę, zanurkował w cień boksu i ruszył ku tylnym
drzwiom.
- Wracaj, sukinsynu!
Stół zakołysał się, potrącony przez Charliego, i pudełko po cygarach
spadło na podłogę. Zadudniły cięŜkie buciory. Drzwi otworzyły się z
piskiem i Charlie wybiegł z baru, a Sam pochylił się, by podnieść swoje
pudełko.
- Przysięgam, Ŝe ukatrupię drania!
Obwody nie były uszkodzone. Sam odetchnął z ulgą i wstał. Z pudełka
wciąŜ sączyła się cicha muzyka.
Mógł usłyszeć jeszcze pierwszy strzał, ale z pewnością nie słyszał juŜ
drugiego, gdyŜ kula kalibru 38 trafiła go dokładnie w potylicę, zabijając
na miejscu. Bezwładnie padł na podłogę.
Marger, policjant z patrolu, wyskoczył z radiowozu z bronią w dłoni i
wbiegł do baru, ale ujrzał, jak Brinkley wraca spokojnie tylnymi
drzwiami na salę.
- Uciekł, skurwiel.
- A co tu się stało? - spytał Marger, chowając broń do kabury i
spoglądając na skulone na podłodze, martwe ciało. - Nie mam pojęcia.
Musiał wyskoczyć mi na strzał, gdy waliłem do tamtego. Pewnie teŜ
jakiś komunista, siedzieli przy jednym stoliku.
- Będą z tego kłopoty...
- Jakie kłopoty? - spytał Brinkley głosem pełnym świętego oburzenia. -
PrzecieŜ to był tylko jakiś murzyński staruch.
Odwracając się, nastąpił cięŜkim buciorem na pudełko po cygarach,
miaŜdŜąc je całkowicie.
Koniec.
Autor : Harry Harrison
- 2 z 2 -
Tytuł : Milczący Milton
Zgłoś jeśli naruszono regulamin