Harrison Harry - Filmowy Wehikuł Czasu.pdf
(
1010 KB
)
Pobierz
HARRY HARRISON
FILMOWY
WEHIKUŁ CZASU
TYTUŁ ORYGINAŁU: THE TECHNICOLOR TIME MACHINE
PRZEKŁAD: MAREK URBA
Ń
SKI
WYDAWNICTWO AMBER SP. Z O. O. WARSZAWA 1994
I
- Co ja tutaj robi
ę
? Jak mogłem da
ć
si
ę
namówi
ć
na co
ś
takiego? - j
ę
kn
ą
ł L.M. Green-
span, czuj
ą
c,
ż
e zjedzona niedawno kolacja atakuje mu bole
ś
nie wrzody
ż
oł
ą
dka.
- Jest pan tu, L.M., dlatego,
ż
e jest pan błyskotliwym i przewiduj
ą
cym szefem. Albo,
mówi
ą
c innymi słowy, dlatego
ż
e musi pan wykorzysta
ć
ka
ż
d
ą
szans
ę
- bo je
ś
li nie zrobi pan
czego
ś
, i to szybko, Climactic Studios przepadn
ą
z kretesem. - Barney Hendrickson zaci
ą
gn
ą
ł
si
ę
łapczywie zaci
ś
ni
ę
tym miedzy po
ż
ółkłymi palcami papierosem i spojrzał nic nie widz
ą
-
cym wzrokiem na górzysty krajobraz, przesuwaj
ą
cy si
ę
bezgło
ś
nie za szybami Rolls-Royce'a.
- Albo, ujmuj
ą
c to jeszcze inaczej, po
ś
wi
ę
ca pan teraz godzin
ę
swego czasu, by by
ć
ś
wia-
dkiem pewnego eksperymentu. Eksperymentu, który by
ć
mo
ż
e oznacza ratunek dla Climactic
- dodał.
L.M. skupił cał
ą
uwag
ę
na subtelnym problemie przypalenia szmuglowanej „havany”.
Obci
ą
ł jeden z ko
ń
ców cygara złot
ą
, kieszonkow
ą
gilotynk
ą
i ostro
ż
nie oblizał okaleczony
wierzchołek. Nast
ę
pnie wymachiwał jaki
ś
czas zapałk
ą
, czekaj
ą
c a
ż
ulotni
ą
si
ę
wszelkie che-
miczne substancje, którymi była nasycona, by w ko
ń
cu zaci
ą
gn
ąć
si
ę
delikatnie dymem wy-
twornego, zielonkawobrunatnego zwitka tytoniowych li
ś
ci.
Samochód zjechał na pobocze i stan
ą
ł bezszelestnie jak dobrze naoliwiona prasa
hydrauliczna. Szofer wyskoczył błyskawicznie, gotów otworzy
ć
tylne drzwi. L.M. nie drgn
ą
ł
nawet, rozgl
ą
dał si
ę
tylko podejrzliwie naokoło.
-
Ś
mietnik! Ciekaw jestem có
ż
takiego, co mogłoby uratowa
ć
wytwórnie, znajduje si
ę
na tym wysypisku
ś
mieci?
Barney bezskutecznie usiłował pobudzi
ć
do
ż
ycia nieruchome i bezwładne cielsko
szefa.
- Prosz
ę
bez uprzedze
ń
, panie L.M. Zreszt
ą
niech pan pomy
ś
li, czy ktokolwiek mógł
przewidzie
ć
,
ż
e ubogi wyrostek ze slumsów East Side stanie si
ę
pewnego dnia głow
ą
najwi
ę
-
kszej kompanii filmowej
Ś
wiata?
- Bierzemy si
ę
za impertynencje, co?
- Nie odbiegajmy od tematu, prosz
ę
- za
żą
dał Barney. - Na pocz
ą
tek zajrzyjmy do
ś
ro-
dka i przekonajmy si
ę
, co ma nam do zaofiarowania profesor Hewett. Uprzedzenia zostawmy
na potem.
Z najwy
ż
sz
ą
niech
ę
ci
ą
L.M. dał si
ę
wyprowadzi
ć
na wyło
ż
on
ą
zmurszałymi płytami
ś
cie
ż
k
ę
, która wiodła do drzwi zapadni
ę
tego w ziemi
ę
, ale ozdobionego sztukateriami domu.
Barney, mocno trzymaj
ą
c go za rami
ę
, nacisn
ą
ł guzik dzwonka. Musiał jednak zadzwoni
ć
jeszcze dwa razy, nim drzwi otworzyły si
ę
z łoskotem i wychyn
ą
ł z nich niski m
ęż
czyzna z
ogromn
ą
, łys
ą
głow
ą
ozdobion
ą
okularami w grubej rogowej oprawie:
- Profesorze Hewett - zacz
ą
ł Barney, lekko popychaj
ą
c L.M. do
ś
rodka. - Oto człowiek,
o którym panu wspominałem. Prezes Climactic Studios, pan L.M. Greenspan we własnej oso-
bie.
- Ach tak, oczywi
ś
cie, prosz
ę
wej
ść
- profesor łypn
ą
ł wodnistymi oczyma spoza owa-
lnej oprawy okularów i usun
ą
ł si
ę
nieco, aby umo
ż
liwi
ć
im wej
ś
cie.
Gdy tylko drzwi zatrzasn
ę
ły si
ę
za jego plecami, L.M. westchn
ą
ł
ż
ało
ś
nie i zupełnie zre-
zygnowany dał si
ę
sprowadzi
ć
skrzypi
ą
cymi schodami na dół, do piwnicy. Stan
ą
ł jak wryty,
gdy ujrzał półki pełne najrozmaitszego sprz
ę
tu elektrotechnicznego, girlandy popl
ą
tanych
kabli i jakie
ś
pobrz
ę
kuj
ą
ce urz
ą
dzenia.
- Co to takiego? Przypomina mi zu
ż
yte dekoracje do filmu o Frankensteinie.
- Pozwólmy profesorowi to wyja
ś
ni
ć
- Barney ci
ą
gle jeszcze popychał go do przodu.
- Oto dzieło mojego
ż
ycia - obwie
ś
cił Hewett i nie wiadomo dlaczego machn
ą
ł r
ę
k
ą
w
stron
ę
toalety.
- Có
ż
u diabła ma by
ć
tym dziełem
ż
ycia?
- On miał na my
ś
li t
ę
maszyneri
ę
, ten aparat... po prostu pokazuje nieco niedokładnie -
szepn
ą
ł Barney.
Profesor Hewett zdawał si
ę
ich nie słysze
ć
. Zaj
ę
ty był regulowaniem czego
ś
na tablicy
kontrolnej. Piskliwy j
ę
k aparatury wznosił si
ę
na coraz wy
ż
sze tony, a z topornej bryły
maszyny sypn
ę
ło iskrami.
- Tutaj - stwierdził, wskazuj
ą
c teatralnie (i tym razem z nieporównanie wi
ę
ksz
ą
precy-
zj
ą
) na metalow
ą
płyt
ę
, osadzon
ą
na masywnych izolatorach - znajduje si
ę
serce Vremiatronu,
miejsce, w którym odbywa si
ę
p r z e m i e s z c z e n i e . Nie mam zamiaru urz
ą
dza
ć
panom
wykładu z matematyki ani tłumaczy
ć
całej zło
ż
ono
ś
ci konstrukcji tej oto maszyny - przypu-
szczam,
ż
e byłoby to dla panów mało zrozumiałe. S
ą
dz
ę
,
ż
e najwła
ś
ciwszy b
ę
dzie pokaz pra-
ktyczny. - Profesor schylił si
ę
i, pomacawszy chwile pod stołem, wyci
ą
gn
ą
ł zakurzon
ą
bute-
lk
ę
po piwie, po czym ustawił j
ą
na metalowej płycie.
- Co to jest ten Vremiatron? - zapytał podejrzliwie L.M.
- To wła
ś
nie to! To, co wła
ś
nie pokazuj
ę
. Umie
ś
ciłem nieskomplikowany obiekt w
obr
ę
bie pola, które zaraz uaktywni
ę
. Prosz
ę
uwa
ż
a
ć
.
Hewett przekr
ę
cił wył
ą
cznik i elektryczno
ść
wytrysn
ę
ła łukiem z umieszczonych w ro-
gu transformatorów - wycie mechanizmu przeszło w przera
ź
liwy pisk, kraw
ę
dzie przewodów
rozjarzyły si
ę
o
ś
lepiaj
ą
co, a powietrze wypełnił zapach ozonu.
Butelka po piwie rozmyła si
ę
na moment i ryk aparatury ucichł.
- Widzieli
ś
cie panowie p r z e m i e s z c z e n i e? Niebywałe, nieprawda
ż
?
Profesor promieniej
ą
c samozadowoleniem wyci
ą
gn
ą
ł spod rysika papierow
ą
ta
ś
m
ę
,
upstrzon
ą
atramentowymi wykresami.
- Wszystko zawarte jest tu, w zapisie. Ta oto butelka przeniosła si
ę
w przeszło
ść
na
okres siedmiu mikrosekund, by nast
ę
pnie powróci
ć
do tera
ź
niejszo
ś
ci. Wbrew temu, co gło-
sz
ą
moi wrogowie, urz
ą
dzenie to jest sukcesem. Mój Vremiatron - nazwa pochodzi od słowa
„vreme”, po serbochorwacku „czas”, na cze
ść
mojej babki po k
ą
dzieli, która pochodziła z
miasta Małe Ło
ż
ne - jest pierwszym działaj
ą
cym wehikułem czasu.
L.M. westchn
ą
ł i zawrócił ku schodom.
- Szaleniec - mrukn
ą
ł.
- Prosz
ę
go wysłucha
ć
- błagał Barney - ten profesor ma naprawd
ę
niezłe pomysły, a
je
ś
li rozwa
ż
a mo
ż
liwo
ść
współpracy nawet z nami, to tylko dlatego,
ż
e wszystkie istniej
ą
ce
fundacje odrzuciły pro
ś
by o finansowanie jego bada
ń
. Jedyne czego potrzebuje, by pu
ś
ci
ć
t
ę
maszyn
ę
w ruch, to troch
ę
gotówki.
- Takich nie siej
ą
, sami rosn
ą
. Idziemy.
- Niech go pan wysłucha. Niech mu pan pozwoli pokaza
ć
jak przesyła te butelk
ę
w
przyszło
ść
. Robi to zbyt wielkie wra
ż
enie, by przej
ść
nad tym do porz
ą
dku dziennego.
- Musz
ę
to panom wyja
ś
ni
ć
dokładnie - wtr
ą
cił profesor Hewett - przy ka
ż
dym ruchu w
przyszło
ść
mamy do czynienia z barier
ą
czasu. Przemieszczenie w przyszło
ść
wymaga nie-
sko
ń
czenie wi
ę
cej energii ni
ż
przemieszczenie w przeszło
ść
. Oczywi
ś
cie, efekt jest równie
ż
dostrzegalny, pod warunkiem,
ż
e b
ę
dziecie panowie uwa
ż
nie obserwowa
ć
te butelk
ę
.
Raz jeszcze cud elektroniki starł si
ę
z barier
ą
czasu, a powietrze zatrz
ę
sło si
ę
od wyła-
dowa
ń
. Butelka po piwie drgn
ę
ła równie niedostrzegalnie jak przedtem.
- To trwa ju
ż
zbyt długo - L.M. ruszył w kierunku schodów - a propos, Barney, jeste
ś
pan zwolniony.
- Nie mo
ż
e pan wyj
ść
w tym momencie! Nie dał pan Hewettowi najmniejszej szansy,
by mógł dowie
ść
swoich racji, albo mnie zleci
ć
, bym je panu wyja
ś
nił.
Barney był w
ś
ciekły, w
ś
ciekły na siebie, w
ś
ciekły na dogorywaj
ą
c
ą
firm
ę
, która go
zatrudniała, na ludzk
ą
głupot
ę
i pró
ż
no
ść
i na to,
ż
e stan jego konta w banku dawno ju
ż
spadł
poni
ż
ej zera. Rzucił si
ę
w stron
ę
L.M. i wyrwał z jego ust wci
ąż
tl
ą
c
ą
si
ę
„havan
ę
”.
- Urz
ą
dzimy tu prawdziwy pokaz. Co
ś
, co wreszcie pan doceni!
- Płac
ę
za te cygara po dwa zielone od sztuki! Oddaj je pan...
- Za chwil
ę
dostanie je pan z powrotem, a na razie prosz
ę
patrze
ć
- Barney str
ą
cił bute-
lk
ę
po piwie na podłog
ę
i na jej miejscu poło
ż
ył cygaro.
- Które z tych urz
ą
dze
ń
słu
ż
y do sterowania moc
ą
mechanizmu? - zapytał Hewetta.
- Nat
ęż
enie wej
ś
ciowe regulowane jest tym opornikiem, ale czemu pan pyta? Nie
mo
ż
na przekroczy
ć
maksymalnej granicy przemieszczenia w czasie bez zniszczenia całego
mechanizmu... Stój!
- Nowe wyposa
ż
enie mo
ż
e pan sobie kupi
ć
w ka
ż
dej chwili, ale je
ś
li nie uda si
ę
przeko-
na
ć
L.M., zostanie pan na lodzie - i dobrze pan o tym wie. Jedziemy na całego!
Jedn
ą
r
ę
k
ą
Barney odepchn
ą
ł wierzgaj
ą
cego profesora, drug
ą
za
ś
w tym samym mome-
ncie przekr
ę
cił regulator mocy na maksimum, odrywaj
ą
c przy okazji pokr
ę
tło opornika. Tym
razem efekt okazał si
ę
daleko bardziej zauwa
ż
alny. J
ę
k aparatury przerodził si
ę
w upiorne za-
wodzenie, od którego p
ę
kały b
ę
benki w uszach, przewody rozjarzyły si
ę
jak wszystkie ognie
piekielne, na metalowych elementach maszyny rozigrały si
ę
bezustanne wyładowania elektry-
czne, a włosy wszystkich obecnych stan
ę
ły d
ę
ba i sypn
ę
ły iskrami.
- Wsadzono mnie na krzesło elektryczne! - wrzasn
ą
ł L.M. w momencie, gdy wraz z
ostatnim spazmem energii wszystkie kable zapłon
ę
ły o
ś
lepiaj
ą
co, eksplodowały - i nastała
ciemno
ść
.
- Tam! Patrzcie tam! - rykn
ą
ł Barney, pstrykaj
ą
c swoim Ronsonem, by rozproszy
ć
mrok. Metalowa płyta była pusta.
- Jeste
ś
mi winien dwa dolce.
- Patrzcie, znikn
ę
ło!!! Na co najmniej dwie sekundy, trzy... cztery... pi
ęć
... sze
ść
.
Nagle cygaro, wci
ąż
jeszcze dymi
ą
ce, ukazało si
ę
ponownie na płycie. L.M. chwycił je i
zaci
ą
gn
ą
ł si
ę
gł
ę
boko.
- W porz
ą
dku, niech to sobie b
ę
dzie wehikuł czasu. Ale w jaki sposób mo
ż
e on pomóc
przy produkcji filmów, albo przy wyci
ą
ganiu Climactic z bryndzy?
- Niech mi pan pozwoli wreszcie wyja
ś
ni
ć
...
II
Sze
ś
ciu obecnych w gabinecie m
ęż
czyzn rozsiadło si
ę
półkolem naprzeciw biurka L.M.
- Zamkn
ąć
drzwi na klucz i przeci
ąć
kable telefoniczne - zarz
ą
dził Greenspan.
- Jest trzecia nad ranem - zaprotestował Barney. - Podsłuch mo
ż
na wykluczy
ć
.
- Je
ś
li banki zw
ą
chaj
ą
, co si
ę
tutaj dzieje, jestem zrujnowany do ko
ń
ca
ż
ycia, albo i na
dłu
ż
ej. Odci
ąć
kable.
- Pozwoli pan,
ż
e si
ę
tym zajm
ę
- Amory Blestead, szef departamentu technicznego
Climactic Studios wstał i wydobył z kieszeni na piersi kombinezonu izolowany
ś
rubokr
ę
t.
Tajemnica wreszcie si
ę
wyja
ś
niła. Od roku moi chłopcy naprawiaj
ą
te cholerne kable
mniej wi
ę
cej dwa razy na tydzie
ń
, pomy
ś
lał.
Pracował szybko, sprawnie wyci
ą
gaj
ą
c ko
ń
cówki przewodów z gniazdek i rozł
ą
czaj
ą
c
kolejno siedem telefonów, interkom, monitor telewizji wewn
ę
trznej i linie specjaln
ą
. L.M.
Greenspan obserwował go uwa
ż
nie i nie odezwał si
ę
ani słowem, dopóki nie stwierdził osobi-
ś
cie,
ż
e wszystkie dziesi
ęć
kabli zwisa luzem.
- Meldowa
ć
- rzucił, d
ź
gn
ą
wszy palcem w stron
ę
Barneya Hendricksona.
- Wreszcie mo
ż
emy zaczyna
ć
, L.M. Wszystko gotowe do rozruchu. Podstawowe urz
ą
-
dzenia Vremiatronu zostały zbudowane w oparciu o dekoracje do „Za
ś
lubin potwora z córk
ą
Thinga”, co umo
ż
liwiło nam pokrycie wszelkich kosztów z bud
ż
etu tego filmu. Dodam,
ż
e w
istocie nawet na tym zarobili
ś
my maszyna profesora kosztuje bez porównania mniej ni
ż
wy-
nosiły nasze normalne wydat...
- Bez dygresji!
- W porz
ą
dku. Ostatnie sceny studyjne do tego filmu o potworze nakr
ę
cono dzi
ś
po po-
łudniu, to jest, chciałem powiedzie
ć
, wczoraj po południu, dzi
ę
ki czemu zdołali
ś
my załatwi
ć
paru monterów, którzy w nadgodzinach wypucowali cał
ą
maszyneri
ę
. Jak tylko sobie poszli,
reszta z nas zamontowała j
ą
na platformie wojskowej ci
ęż
arówki z filmu „Brookli
ń
ski kapu
ś
nr 1”,profesor za
ś
podł
ą
czył i posprawdzał wszystko, co si
ę
dało. W efekcie cało
ść
jest zapi
ę
-
ta na ostatni guzik.
- Nie podoba mi si
ę
ta ci
ęż
arówka. To si
ę
mo
ż
e wyda
ć
.
- Niemo
ż
liwe, panie L.M., podj
ę
li
ś
my wszelkie
ś
rodki ostro
ż
no
ś
ci. Ci
ęż
arówka pocho-
dzi z demobilu i była przeznaczona do sprzeda
ż
y w zupełnie innym miejscu. Kupili
ś
my j
ą
absolutnie legalnie, naszymi zwykłymi kanałami, a Tex dotransportował j
ą
tutaj. Powtarzam
panu, jeste
ś
my zupełnie czy
ś
ci.
- Tex? Tex! A któ
ż
to taki? Kim w ogóle s
ą
ci ludzie? - L.M. uniósł si
ę
, tocz
ą
c podej-
rzliwym wzrokiem po siedz
ą
cych przed nim osobach. - Wydaje mi si
ę
,
ż
e prosiłem ci
ę
o ma-
ksymaln
ą
dyskrecj
ę
, o utrzymanie całej sprawy w tajemnicy, a
ż
przekonamy si
ę
jak to działa!
Je
ż
eli banki zw
ę
sz
ą
...
- Operacja zakrojona jest na mo
ż
liwie jak najmniejsz
ą
skal
ę
. Ekipa składa si
ę
ze mnie,
profesora, którego pan zna, oraz Blesteade'a, pa
ń
skiego szefa technicznego, z którym współ-
pracuje pan od lat trzydziestu...
- Wiem, wiem... Ale ci trzej tutaj, co to za jedni? - L.M. wskazał palcem na dwóch mi-
lcz
ą
cych, czarnowłosych osobników odzianych w „levisy” i skórzane kurtki, oraz wysokiego,
nerwowego m
ęż
czyzn
ę
o jaskraworudej czuprynie.
- Tych dwóch z przodu to Tex Antonelli i Dallas Levy, kaskaderzy.
- Kaskaderzy? Jakie znów cuda masz tu zamiar przepchn
ąć
,
ś
ci
ą
gaj
ą
c tych dwóch
lewych kowbojów?
- Czy nie zechciałby pan odpr
ęż
y
ć
si
ę
na chwil
ę
, panie L.M.? Realizacja tego projektu
wymaga pomocy zaufanych ludzi, ludzi, którzy potrafi
ą
trzyma
ć
j
ę
zyk za z
ę
bami, a w wypa-
dku jakiego
ś
niebezpiecze
ń
stwa znaj
ą
si
ę
dobrze na swojej robocie. Dallas słu
ż
ył w piechocie
liniowej, a zanim pojawił si
ę
u nas,
ż
ył z rodeo. Tex - trzyna
ś
cie lat w marines, potem praco-
wał jako instruktor walki wr
ę
cz.
- A ten trzeci facet?
- To doktor Jens Lynn z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles, filolog.
Wysoki m
ęż
czyzna powstał gwałtownie i skłonił si
ę
szybko w stron
ę
biurka.
- Specjalizuje si
ę
w j
ę
zykach germa
ń
skich, czy w czym
ś
takim. B
ę
dzie naszym tłuma-
czem.
- Czy wszyscy panowie tutaj, jako członkowie zespołu zdajecie sobie spraw
ę
z wagi
tego przedsi
ę
wzi
ę
cia? - spytał L.M.
- Płac
ą
mi za to - rzekł Tex -
ż
e umiem trzyma
ć
g
ę
b
ę
na kłódk
ę
.
Dallas skin
ą
ł głow
ą
na znak milcz
ą
cej zgody.
- To unikalna okazja - dorzucił gwałtownie Lynn, z nieznacznym du
ń
skim akcentem. -
Wzi
ą
łem roczny urlop naukowy i jestem zdecydowany towarzyszy
ć
panom nawet za n
ę
dzne
pieni
ą
dze, jako konsultant historyczny... Wiemy przecie
ż
tak mało o potocznym j
ę
zyku staro-
norweskim.
- W porz
ą
dku, w porz
ą
dku - chwilowo zupełnie uspokojony L.M. machn
ą
ł r
ę
k
ą
. - A
Plik z chomika:
Zabr7
Inne pliki z tego folderu:
Harrison Harry & Minsky Marvin - Opcja Truinga.pdf
(1289 KB)
Harrison Harry - 24 Opowiadania.pdf
(2741 KB)
Harrison Harry & Stover Leon - Stonehenge.pdf
(1354 KB)
Harrison Harry - Aksamitna Rękawiczka.pdf
(125 KB)
Harrison Harry - Bill, Bohater Galaktyki 00 - Szczęśliwe wakacje Billa Bohatera Galaktyki.pdf
(309 KB)
Inne foldery tego chomika:
A. G. Taylor
A. J. Quinnell
Abbott Jeff
Abe Kobo
Abercrombie Joe
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin