Gajek Grzegorz - Trzy dni w piekle.pdf

(145 KB) Pobierz
130039209 UNPDF
Grzegorz Gajek
Trzy dni w piekle
Autor pisze o sobie:
Ja, Grzegorz Gajek, urodziłem się 28 lipca 1987 roku w Warszawie. Pierwsze
swe "wielkie dzieło" skleciłem w wieku ośmiu lat, czerpiąc natchnienie z
Lucasowskich "Gwiezdnych Wojen". Później brałem udział w licznych konkursach
literackich, zarówno rejonowych, szkolnych, jak i ogólnopolskich, kilkakrotnie
zajmując wysokie miejsca. Obecnie jestem uczniem Gimnazjum nr 38 im. Marii
Skłodowskiej-Curie. Interesuję się filozofią, zwłaszcza w odniesieniu do obecnej
sytuacji na świecie, a także historią. Moje zainteresowania literackie są dość
szerokie. Czytuję Shakespeare'a, Prusa, Sienkiewicza, Lema, Tolkiena,
Sapkowskiego oraz wiersze pisane przez moich przyjaciół. Podobnie jest z tym, co
piszę - są to miniatury teatralne, opowieści SF, fantasy, obyczajowe (jest tego
trochę). W dalekiej przyszłości planuję podjąć studia archeologiczne.
Rozkaz, który otrzymaliśmy, był prosty. Zdobyć przyczółek, zabezpieczyć,
zorganizować przejazd dla dywizji opancerzonych. Cel - miasteczko Witelsk.
Zdesantowali nas o czwartej nad ranem. Cztery helikoptery, każdy niosący jedną
drużynę - w sumie czterdziestu ludzi. Było tam kilku facetów z Gromu, nieźli
fachowcy i ogólnie pojęci twardziele, ale zasadniczą część oddziału stanowili młodzi
chłopcy z jednostek ochotniczych. Całe szczęście, że akcja była niezmiernie prosta.
Dwanaście kilosów marszu, zdobycie osady - prawdopodobnie nie bronionej - i
zorganizowanie mostów pontonowych dla dywizji opancerzonych. Cóż innego mogli
dać świeżo upieczonemu podchorążemu Janowi Sobskiemu - czyli mnie?
Z ochotą ruszyliśmy przed się, jednak na miejscu zastaliśmy puste pole.
Współrzędne - w porządku. Nawiązaliśmy kontakt radiowy z dowództwem. Błąd
strategów z HQ, współrzędne zostały źle obliczone. Jakiś ważniak za dużo wypił, z
góry świętując nasze zwycięstwo. Otrzymaliśmy nowy rozkaz - skierować się na
punkt awaryjny alfa.
Wystarczył jeden rzut oka na moich chłopców, żeby stwierdzić, jak mocno są
wk..wieni.
Dałem im dziesięć minut wytchnienia, potem ruszyliśmy na nowe współrzędne.
Na miejscu mieliśmy założyć obóz tymczasowy.
- Chryszczoł - rozkazałem - zorganizuj stację komunikacyjną. Malinowski,
Górnicki - zabezpieczyć perymeter.
Procedurę miałem obcykaną, wszystkie regulamenty NATO - podręcznik "Rules
of Military Engagement" znałem niemalże na pamięć. Miejsce było wygodne,
zabezpieczone przed wzrokiem i ewentualnym atakiem, odbiór helikopterowy
śmiesznie prosty. Żołnierze rozsiedli się, zaczęli gadać. Ja też przysiadłem sobie na
chwilę, wziąłem samopodgrzewającą się rację, zapaliłem papierosa. Obok mnie
przykucnął Sokół, mój kumpel i zastępca.
- Nie ma to jak piep..ona chamerykańska organizacja - mruknął, pociągając spory
łyk z wydobytej z kieszeni piersiówki.
- Ta-a - odparłem, zajadając się obrzydliwą, przypominającą rozwodnione gówno
papą, którą ktoś chyba przez omyłkę nazwał racją żywnościową.
- Nie ma to jak k..ewska dola żołnierza - burczał dalej, zapijając wódką.
- A myślisz, że dlaczego tak się piep..yli w Wietnamie? - zaciągnąłem się dymem
i wypuściłem go powoli nad głowę. - Słaba organizacja, błędy strategiczne i
taktyczne, niedocenianie przeciwnika.
Sokół schował piersiówkę i zaczął bawić się swoim karabinem, zabezpieczając
go i odbezpieczając raz po raz.
- Myślisz, że napotkamy tam jakiś opór? - zapytał.
- Mam nadzieję, że nie - zaśmiałem się. - K..ewsko boję się strzelaniny.
Sokół też się roześmiał.
- Kiedyś musimy jednak zacząć - rzekł. - Takie jest przeznaczenie nasze, taka
fatalność, nie drogą do Nieba jest droga nasza, ale drogą popiołu, krwi i morderstw.
Nie dla nas Raj w przydziale, tylko z diabłem borykanie się stałe. Winą naszą jest
płacz matek i dzieci. Nie trafi żaden z nas do Raju, choć będą nas rwali w strzępy,
choć cierpienie nasze jest ceną wolności, nie trafi żaden z nas do Raju!
Spojrzałem na niego, dopalając papierosa. Wśród dymu wydał mi się przez
chwilę niczym jakiś upadły anioł, żołnierz-poeta, wieszcz widzący losy narodów.
Sokół był dziwnym gościem, miewał napady romantycznego nastroju. Pisywał
wiersze, choć wydawało się to kontrastem z jego naturą, gębą i językiem.
- Pie..olisz - skwitowałem.
- Pie..olę - potwierdził, wybuchając śmiechem. Przyłączyłem się do niego,
zadeptując niedopałek peta.
- Ale wiesz, co mnie najbardziej wk..wia w tej całej wojnie? - podjąłem po chwili
rozmowę. - To, że tu najgorzej dostają w dupę cywile. Nóż mi się w kieszeni otwiera,
gdy widzę tych wszystkich zagłodzonych starców, zrozpaczone matki z dziećmi.
- A mówią, że w naszych czasach nie ma już idealistów.
- Nie jestem idealistą, tylko cholernym realistą - roztarłem resztkę papierosa
glanem. - Obaj dobrze wiemy, że na tej wojnie wzbogacą się bogaci, a stracą biedni.
- No i co? - Sokół skrzywił się ironicznie. - Może zostaniesz samotnym
mścicielem i pie..olniesz kilku ważniakom w łeb głosząc, że to w imię pokoju?
Jesteśmy, k..wa, żołnierzami! My nie myślimy, nie zadajemy pytań – wykonujemy
rozkazy.
Chwyciłem grudkę piachu i roztarłem ją w palcach, patrząc spode łba po obozie.
Następny rozkaz mieliśmy dostać po góra godzinie od dotarcia do punktu alfa.
Po dwóch godzinach skontaktowali się z nami - śmigłowce zajęte, przemieszczenie
ofensywy, ruszajcie na nowe współrzędne, misja musi zostać wykonana.
Niniejszym zostaliśmy skazani na trzydziestogodzinny marsz z dwudziestoma
kilogramami sprzętu na garbach, do tego przez rozgrzaną do czerwoności pustynię.
Po raz pierwszy w życiu dowodziłem akcją i po raz pierwszy byłem tak wkurzony.
Zresztą moi chłopcy też. Nietrudno było dosłyszeć, jak wyrzucają mi od k..ew i ..ujów
- jakby coś tu ode mnie, k..wa, zależało. Nie pozostawałem im dłużny. Opieprzyłem
ich z całą zebraną we mnie wściekłością, ustawiłem w kolumnę i dałem rozkaz do
wymarszu.
Oddział młodych ochotników wybitnie nie był jednostką szybkiego
przemieszczenia taktycznego w warunkach skrajnie nieprzyjaznych. Jeden facet
skręcił kostkę, a trzech dostało odparzeń. Myślałem, że rozerwę ich na strzępy.
Kazałem opatrzyć i ruszyliśmy dalej. Nigdy nie podejrzewałem, że zwykły karabin
może być taki ciężki, że hełm może tak drapać w łeb, kamizelka dusić, a glany gnieść
stopy. Pustynia i kamienie - tyle pozostało z naszej niezmiernie prostej akcji.
Na miejsce dotarliśmy dokładnie po trzydziestu czterech godzinach, dwunastu
minutach i czterdziestu ośmiu sekundach - patrzyłem na zegarek. Złożyliśmy raport o
spóźnieniu i z odbezpieczoną bronią wkroczyliśmy do miasta.
Od razu mi się poprawiło, poczułem skok adrenaliny i zapał do działania.
- Sokół, pięciu ludzi, wschód! - rozkazałem. - Grenoff, zabezpieczyć plac,
rozstawić RKM- y! Górnicki, pięciu ludzi, zachód! Malinowski, drużyna, ubezpieczaj!
Ruszyliśmy truchtem, lekko pochyleni, kryjąc się za rogami budynków i wszelkimi
przeszkodami. Karabin mocno zaciskałem w dłoniach. Czułem, że to jest to, że
jestem żołnierzem i spełniam swój obowiązek. Rozesłałem ludzi, żeby posprawdzali
domy i zaułki. Po chwili napłynęły sygnały od Sokoła i Górnickiego - wszystko w
porządku. Miasto zabezpieczone, i to w przeciągu niespełna pół godziny. Z dumą
wsłuchiwałem się w stukot butów moich chłopców i chrzęst ich uzbrojenia. Dałem
rozkaz rozproszenia się po miasteczku i zajęcia domów. Rano mieli nam zrzucić
materiały, abyśmy przystąpili do budowy mostu.
Dom, który zająłem, był zupełnie pusty, w odróżnieniu od większości innych, w
których mieszkały przeważnie matki z dziećmi. Wszyscy mężczyźni zapewne opuścili
miasteczko i przyłączyli się do oddziałów partyzanckich. Wraz ze mną zamieszkało
dwóch szeregowców - Jan Heller i Stanisław "Grucha" Gruchocki, a także specjalista
od radiokomunikacji sierżant technik Sohe.
Zasiedliśmy sobie wygodnie w największym pokoju przy zapalonych palnikach
gazowych. Sohe od razu zasnął - gromowiec, korzysta z każdej wolnej chwili na sen,
aby w razie czego być w pełni sił. Ja także zdjąłem hełm i wcisnąłem nos w kołnierz.
Powoli ogarniała mnie senność. Tańczące na ścianach cienie uspokajały, budziły
wspomnienia. Agnieszka czekała na mnie, tam w Polsce. Matka pewnie oczy
wypłakiwała. Zrobiło mi się ciepło, błogo...
Nagle jednak poczułem lekkie szturchnięcie. Otworzyłem oczy.
- Kawy, panie podchorąży? - zapytał klęczący nade mną Heller.
- Ta-a, dzięki - wziąłem od niego kubek z parującym czarnym płynem i
pociągnąłem niewielki łyk. Cholerstwo było gorące.
Chłopak także wziął swój i rozsiadł się beztrosko. Był to młody - na oko jakiś
dwudziestoletni - przystojny facet.
Spojrzenie jego niebieskich oczu było przyjazne i inteligentne. Co ktoś taki jak on
robił w tej gównianej dziurze?
Powinien siedzieć w kraju, przy...
- Macie dziewczynę, szeregowy? - zapytałem.
- Żonę - odparł uśmiechając się szeroko - pobraliśmy się tuż przed moim
wyjazdem.
...przy żonie.
- Pewnie tęskni za tobą - stwierdziłem, opuszczając służbowe "wami,
szeregowy".
- Pewnie tak - odparł, łykając kawę. - Ale wie, że muszę zarobić na nasze
utrzymanie.
- Wstąpiłeś dla pieniędzy?
- Tak. Nie skończyłem szkoły średniej, nie mam matury. Przegonili mnie już
trochę w woju z poboru. Pomyślałem - czemu nie? Cały żołd wysyłam do Polski.
- Mhmm - ponownie pochyliłem się nad kubkiem.
- Wie pan co - Heller pochylił się w moją stronę. - Ania napisała mi, że ma jakąś
pracę. Pomyślałem, że może jak mnie wypuszczą z tego wyklętego przez Boga
miejsca, to wrócę do szkoły. Zrobię maturę. Może nawet popróbuję sił na studiach.
Oczywiście wieczorowych, w dzień będę pracował. Byłem w technikum
gastronomicznym, mogę zostać kucharzem. Co pan na to?
- Myślę, że to doskonały pomysł - mruknąłem.
W tym momencie doszło nas kilka dziwnych stuknięć. Poderwaliśmy się,
zaalarmowani. Zaraz zbudziliśmy pozostałych i z karabinami w rękach ruszyliśmy w
stronę, z której doszedł ów dziwny dźwięk. Doszliśmy do sporej szafy. Dałem znak
Sohemu, aby ją otworzył. Sam ustawiłem się przed nią, gotowy do strzału.
Sohe otworzył drzwiczki.
- Jezu! - sapnąłem.
Odruchowo przyciągnąłem palec do cyngla, lecz powstrzymałem się w ostatniej
chwili. Opuściłem karabin; z szafy wytoczył się mały chłopiec.
Po tym incydencie wzięliśmy chłopca do siebie. Nakarmiliśmy go i napoiliśmy.
Później postanowiliśmy sobie z nim zrobić zdjęcia. Miał jakieś trzy-cztery lata i
naprawdę miłą powierzchowność. Koledzy zrobili mi zdjęcie, jak chłopczyk mnie
obejmuje, a ja daję mu buziaka. Miało to przedstawiać mnie, dowódcę, jako dobrego
ojca. Swoją drogą, bardzo polubiłem tego dzieciaka. Nazwałem go w myślach
Michasiem.
Potem wreszcie położyliśmy się spać, wcześniej jednak opatulając Michasia
naszymi kocami.
Następnego dnia zbudziłem się wcześnie rano. Nawiązaliśmy kontakt z
dowództwem. Zrzutu dokonają za trzy godziny.
Pierwsze pojazdy opancerzone powinny dojechać za jakieś dwanaście. Takoż
cały zadowolony z siebie wyszedłem na dwór i zaciągnąłem się świeżym powietrzem.
Paru moich chłopców właśnie wchodziło do budynku, w którym urządziliśmy sobie
latrynę.
Nagle jednak ogarnęło mnie dziwne uczucie niepokoju, jakieś zimno obejmujące
ciało. Pamiętam... pamiętam, że uniosłem głowę. Był ten moment ciszy, a potem huk.
Coś się stało, upadłem. Ujrzałem płomienie. Usłyszałem krzyk.
Odłamki gruzu i skrwawionego ciała sypnęły się w moją stronę. Zdałem sobie
sprawę, że kilku moich żołnierzy właśnie rozsmarowało po pobliskich budynkach. Że
koło mnie leży urwana dłoń.
Poderwałem się z miejsca. Coś krzyknąłem. Chyba: "ALARM!!!" Skądś zagrały
karabiny. Dostałem kilkoma grudkami ziemi. Zorientowałem się, że to do mnie
strzelają. Dałem nura z powrotem do domu. Panował w nim dziwny huk, jakiś
grzechot.
- CO SIĘ DZIEJE?! - krzyknąłem.
- ATAKUJĄ NAS! - Sohe przestał strzelać i zabrał karabin z okna.
Grucha podał mi mój karabin i hełm.
- MUSIMY SIĘ PRZEGRUPOWAĆ!!! - ryknął Sohe, przekrzykując huk strzałów.
Kiwnąłem głową. Wybiegliśmy na ulicę, oddając po kilka strzałów. Nie
wiedziałem, do kogo strzelam, nawet go nie widziałem. Schowaliśmy się w alejce.
- HELLER! BIEGNIJ DO TAMTEJ ULICZKI!!! - zakomenderowałem. - BĘDZIEMY
CIĘ OSŁANIAĆ!!
Chłopak przełknął ślinę i rzucił się biegiem w tamtą stronę. My w międzyczasie
zasypaliśmy ogniem stanowiska wroga. Gdy ujrzałem, że Heller jest już na miejscu,
kiwnąłem na Gruchockiego. On też przebiegł. Potem ja. Na końcu Sohe. Strzały w
pobliżu ucichły, lecz nadal dochodziły z pewnego oddalenia. Okropny chrzęst i łomot.
Chwyciłem przenośne radio.
- Sokół! Sokół! - rzuciłem do mikrofonu. - Melduj!
- Niewesoło! - odparł ze słuchawki. - Strzelają do nas! Co mamy robić?!
- Cofajcie się do placu, gdzie są RKM-y! Tam zorganizujemy linię obrony!
Przekaż rozkaz dalej! Bez odbioru!
Nagle usłyszałem pod nogami jakiś chrzęst. Coś podtoczyło się do mojego buta.
Bogu dzięki, instynktownie kopnąłem to za róg. Usłyszałem huk - urwał się po ułamku
sekundy. Wypiep..yło za mną ścianę! Byłem na ziemi. Słyszałem jakieś dudnienie,
jakiś dziwny pisk. Sohe coś do mnie krzyczał. W oddali usłyszałem dwa strzały.
Zorientowałem się, że to Heller strzela tuż nad moją głową. Po chwili słowa Sohego
zaczynały robić się zrozumiałe.
- Już mnie pan słyszy?!
- Tak! - odkrzyknąłem. - Ruszajmy!
Wybiegliśmy na ulicę. Znowu otoczył mnie huk, wybuchy, strzały, krzyki. Nagle
coś na mnie wpadło. Poczułem przeszywający ból w ramieniu. Przycisnąłem spust.
Ochlapała mnie krew. Przede mną upadło ciało. Sohe właśnie kogoś zastrzelił. Heller
ciągnął mnie za rękaw. Ja patrzyłem na ciało. Człowieka przed chwilą zabiłem. Obok
niego pojawił się chłopiec jakby znikąd. To Michaś! Na Boga! Zabiłem mu ojca...
Wpadliśmy w kolejną alejkę. Padłem pod ścianą. Lewą rękę miałem jakąś
dziwnie odrętwiałą i było mi w nią mokro.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin