Falzmann Robert - Tranzyt.pdf

(81 KB) Pobierz
Falzmann Robert - Tranzyt
Falzmann Robert
Tranzyt
Z „Science Fiction” nr 7 – sierpieŃ 2001
- Mars16. Stacja tranzytowa, Marsl6...jak mnie czytacie?
...grrryyy.... grrraaawitacyjne zaburzenia.... tutaj Maaa... aars16. Mamy odczyt 30 na 100. Nie mamy
pełnego syyy... yyygnałuuu...
- Mars16. Jaka jest sytuacja w kanale Zetha? Czy dostaliście paczkę? Powtarzam. Jaka jest sytuacja w
kanale Zetha? Czy dostaliście paczkę?
....kkkooo... ooopiowanie danych 30/100. Ostatnia przesyłka zwróconaaaa...
- Mars 16. Mars 16. Mamy problem. Paczka imienna Ben Kolosky zaginęła w kanale tranzytowym.
Powtarzam...
- O, nie!!! - operator nadzorujący teleportal dostał gęsiej skórki.
* * *
Dzień dobry? Nazywam się Ben Kolosky i jestem z Marsa. Czy ma pani coś na ból głowy? Mam
wrażenie, że tracę światło moich myśli...
Dyżurna pielęgniarka obdarzyła mówiącego przeciągłym spojrzeniem. Typ był zaskakujący. Czwarta
rano, środek zimy, Denwer. Kolorado. A facet miał na sobie szorty i rozpiętą kolorową hawajską koszulę z
wyspą, plażą oraz rekinem. Bardzo realistycznym białym rekinem na tle niebieskiego nieba i o trzy tony
ciemniejszego oceanu.
Do tego... miał naszyjnik z kwiatów, troszeczkę przylodzonych. lecz nadal pachnących tropikiem,
sandały na bosych stopach i słomkowy kapelusz na łysej głowie.
Bez włoska.
To właśnie było szokujące. Typ nie miał włosów. Ani na brwiach, ani na rzęsach, ani na głowie, ani...
nigdzie. Goła pierś jak miedziana polewa i gołe przedramiona jak miedziane odlewy...
Zaraz coś znajdziemy. Pielęgniarka wskazała odległy rząd pustych foteli pod ścianą w kolorze brudnego
beżu: - Proszę spocząć. Ja przyniosę...
- Pani jest bardzo zuprzejmiona, mościanko - szukający medycznej pomocy gość zwinął się na pięcie i
śmiesznie pokuśtykał do najbliższego siedzenia. Jego gołe nogi były czystym odlewem miedzianego
blasku. Bez włosów.
Pielęgniarka odczekała, aż tamten znajdzie się bezpiecznie poza zasięgiem głosu i zaraz podniosła
słuchawkę: - Dan? Wstąp do piątki i obudź doktora Wilmy. Zejdźcie tutaj do recepcji, obaj. Mamy
sprawę... pospiesz się... nie, nie, nic z typu policyjnego. Tylko na wszelki wypadek... okay?
Pielęgniarka odłożyła słuchawkę i posłała patrzącemu w jej stronę człowiekowi uspokajający uśmiech: -
Doktor już idzie. Zaraz coś panu da...
To, że wraz z doktorem idzie szpitalny strażnik noszący 45 Colt Magnum w otwartej kaburze, pozostało
jej słodką tajemnicą. Strażnik, będąc zawodowcem, pozostał ukryty za załomem korytarza. Lecz lekarz,
nadal zaspany, prawie wpadł na siedzącego.
- O! Cześć! Jestem doktor Wilmy. W czym mogę pomóc?
- We wszystkim. - Typ w fotelu złożył dłonie jak do modlitwy i skłonił głowę, zarazem dotykając ustami
czubków własnych palców: - Ben Kolosky z Marsa. Ja właśnie zgubiłem się w tranzycie, a moje bagaże też
i w efekcie jestem tutaj niejako wbrew własnej woli...
- Taaak?
- Tak, i teraz mam przeraźliwy szum w uszach, i czarne plamy przed oczami, i zupełnie nie wiem, co
dalej robić. Czy ja straciłem też pamięć?
- Ach... pamięć - lekarz podrapał się po nieogolonej i szybko obrastającej czarną szczeciną brodzie -
...pamięć. Proszę wstać, ja bym chciał sprawdzić... przejdźmy do gabinetu, tamte białe drzwi z krzyżem.
Siostro? Szklanka wody i dwa advile. Natychmiast!
- Natychmiast, panie doktorze - pielęgniarka przepuściła przed sobą wolno idącego pacjenta i za jego
plecami zrobiła znaczącą minę do lekarza, palcem pokazując najpierw własne blond loki, a potem gołe i
plastikowe gładkie nogi przybysza.
Wilmy musiał już to zauważyć wcześniej, gdyż jedynie potaknął i zaraz pospieszył za wchodzącym do
ambulatorium Koloskym.
- Proszę usiąść na stołeczku i zdjąć koszulę oraz kapelusz. Zbadamy...
- Wwwwuuuu - przybysz w hawajskiej koszuli rozłożył ramiona, naśladując samolot i przy okazji
strącając jakieś rzeczy z biurka - ...wwwwwuuuu... tak to ciągle słyszę. Czy ja latałem? Chyba latałem. Co
ja tutaj robię?
Głos zniżył się do szeptu i wraz z nim ciało zeszło do parteru. Egzotyczny pacjent zjechał na podłogę,
zwinął się w kłębek i zaczął płakać, jęcząc: - ...jaaa nieeenaaawidzę laaatania aa... uuuuu
- On jest w szoku - lekarz obejrzał się - siostro! Sanitariusza i nosze! Natychmiast...
* * *
- Amnezja. Totalna amnezja. Sprawdziliśmy odciski, linie lotnicze, stolec i nazwisko. Wszystko lipa...
- Gówno nie jest lipą - laborant wymachujący papierami zrobił się czerwony. - Ile razy mam wam
powtarzać, że facet sra czystym plastikiem. No... prawie. Ale to nie jest nic organicznego.
- Pewno nowy zdrowotny Dmuchany Ryż czy Łuskane Zboże. Same łuski, żadnego zboża. Kto dba... -
zmęczony psych z nalepką Dr. Brugg rozparł się w foteliku. Sześć godzin jałowego szukania punktu
zaczepienia. Nowy pacjent był w stu procentach normalnie przestraszonym obywatelem, o ile pominąć te
deluzje, omamy, szalone fantazjowanie o podróżach przez Białe Dziury i jego high tech domku na Marsie.
To ostatnie nie było tylko bablaniną lecz także czymś w rodzaju polaroidu, który po potarciu grał wesołego
marsza i cykał co pięć sekund nowy trójwymiarowy obrazek z zapachem i efektami świetlnymi.
- Okay, zacznijmy raz jeszcze... - równie zmęczony Jack Stone, detektyw z IV DC Denver Police,
włączył magnetofon i rozłożył swój notatnik. - Nasz tajemniczy pan Ben Kolosky...
- Z Marsa - basowe warknięcie brodatego grubasa w ciężkich optykach na kartoflanym nosie wstrząsnęło
plecami tąjniaka. - To, kurwa, jest pieprzony Mars!
- Cokolwiek, panie profesorze - cywilny gliniarz mocniej ścisnął ołówek i odliczył do dziesięciu. Głośno.
- Herb! Zostaw człowieka. Pracuje, all right? - psych uspokajająco poklepał ramię jeżącego się Jacka. -
Pan mu wybaczy, detektywie Stone. Astronomowie raczej nie grzeszą dobrymi obyczajami. Świntuchy, nic
nie robią, tylko podglądają... - Ten żart znienacka rozładował atmosferę i nawet zapluty laborant
wyszczerzył zniszczone nikotyną siekacze.
- Panowie, ja nie wierzę w UFO i kosmoludki, ale wierzę, że ten gadżet jest...
- Z, Marsa. - Tym razem to tajniak wstrząsnął grubasem, lekceważąco wykreślając coś w notatniku i
mówiąc: - To na tyle. Dziękuję za konsultację, profesorze Metz. Może pan już
- Chyba do FBI i do NASA. Ja się nie ruszam. Czy wy nie kontaktujecie? To są zdjęcia z Marsa, który
dopiero będzie... tu, tu... - grubas potarł polaroid i pokazał im trzeci w rzędzie obrazek nocnego nieba z
piękną i czystą panoramą jasnej kuli wiszącej, zda się, nad horyzontem. - To Phobos, jeden z księżyców
Marsa, lecz te konstelacje nad nim i z boku... Ich dzisiaj tam jeszcze nie ma! Widzicie. Nasze niebieskie
sfery są w ruchu. I dzisiejsze nocne niebo za tysiąc lat będzie inne! Okay, ja rozumiem, że to może być
jakaś zabawka. Japoński bajer. Tyle że nikt nie jest aż tak przewrotny czy szalony, by doprowadzić realizm
do absurdu i wpisać tutaj obraz nocnego nieba za lat tysiąc. Ta informacja wymaga konsultacji z nami,
astronomami, a co więcej, dostępu do najnowszych symulacyjnych map, jakie produkuje tylko jeden
instytut na świecie. Mój! A my nie wyszliśmy poza północną półkulę oraz domniemaną pozycję Gwiazdy
Polarnej. I na pewno nie w trójwymiarze i kolorze!
Teraz wiemy, gdzie są rozmieniane na drobne nasze podatki. - Laborant miał swoją agendę i platformę
do obrony: - jebać Marsa. Facet sra plastikiem. I lepiej. Ten plastik po godzinie paruje i znika. Nic tylko
woda, tlen, metan i śladowe czegoś tam... chyba metaliki. Gazowe. Obłęd w kropki.
- No to mamy ufoludka - ucieszył się psychiatra. - Ktoś potrzebuje prozaku? Jeśli tak, to proszę się
pospieszyć z zamówieniami. Jutro moja licencja straci ważność, gdy ogłoszę epokowe odkrycie: "Flagi
USA w ogródku Marsjanina".
- Tak, to jest... płoszące - zgodził się astronom. - Ktoś nas może robi w konia...
- Ja bym to potraktował służbowo - detektyw wyłączył magnetofon i złożył notes - czyli odłożył do
szuflady. Niech się wyprasuje. Może samo się przyzna... tfu, wyjaśni. Ten pan Kolosky i tak nigdzie nie
idzie, prawda?
- Z amnezją? - psych pokręcił głową. - Ja go jeszcze nie wprowadziłem do komputera. Mogę poczekać
dwadzieścia cztery godziny czy czterdzieści osiem, zanim oficjalnie zawiadomię policję.
- Hej! - detektyw poderwał się od biurka - mnie tutaj nie było.
- Mnie też - zgodził się gruby astronom, zgarniając z blatu tajemniczy polaroid i szybko chowając do
kieszeni brudnawej kraciastej kurtki. - Ja wam dam jutro pełen input na to cacko i resztę. Moja pracuje w
MIDI Labs i ma dojścia. Pełna dyskrecja.
- Moja, kto? Żona? - Jack Stone dyskretnie zanotował fakt zagarnięcia mienia.
- Czy ja wyglądam tak głupio? - profesor Metz aż się żachnął. - Skąd, siostra numer sześć. Mam siedem i
jestem najmłodszy. Możemy zmienić temat?
Przepraszam - detektyw skreślił, co zanotował. Profesor istotnie miał trudne lata młodości. - Okay.
Zgoda. Spotkajmy się pojutrze. Zobaczymy, co dalej...
* * *
...co dalej? Ben nie miał nąjbledszego pojęcia. Początkowy szok ocknięcia się w fotelu właśnie
lądującego Boeinga 707 i jeszcze większy szok wędrowania ulicami miasta w śniegu...
Ziemia. Koszmarna planeta pełna dzikich. Mówili, że to się zdarza, lecz nigdy nie mówili, co dalej.
Ben, leżąc na twardym szpitalnym łóżku, z nogami zadartymi na ścianę, próbował aktywować swoje
zapasowe pliki pamięci ratunkowej. W normalnych warunkach jeden łyk psychoklucza czy bodziec
fermologiczny, wystarczały do otwarcia czerwonego foldera ze wszystkimi ważnymi instrukcjami. To musi
tam być. Oni zawsze nadpisują poprawki adresowe przed transferem.
Krew tętniąca za uszami w okropnym ziemskim ciążeniu mogła naruszyć zamki tej specjalistycznej
pamięci. Wiadomo było, że przy przeciążeniu jest zawsze wyciek informacji i bałagan adresowy...
- Tylko co mi to da? - powiedział do siebie głośno. - Bez teleportalu, bez superfonu, bez techno...
Klucz zgrzytający w zamku sprowadził go na bardziej przyziemne tory. Jego strażnicy i jego
opiekunowie wydawali się udawać, że wierzą w to, co mówi, zarazem nie wierząc. Typowy zabobonny
prymit małych móżdżków.
Z drugiej strony, zmuszeni do zaakceptowania faktów przeczących ich codziennemu doświadczeniu z
artykułami powszechnego użytku, robili wszystko, by ominąć niewygodny logicznie temat polaroidu,
niezniszczalnej koszulki, latającego kapelusza będącego zarazem parasolem, kolektorem ultrafioletu i
wytwórnią wody.
Bardzo typowe dla zabobonnych prymitów z głębokiego średniowiecza epoki pierwszych rakiet.
Ben, widząc co się święci, ukrył dane o swoich plażówkach i sandałach. Co było właściwe. Oprychy w
białych kitlach pozwoliły mu zatrzymać tak majtki, jak i dreptaki. Nawet nie podejrzewając, jaki to może
być dla nich skarb.
- I jak się dzisiaj czujemy, panie Kolosky? To był grubas. Ohydna, głupia kreatura, cuchnąca niemytym
ciałem, zgniłym oddechem po czymś, co tu nazywali pizzą, i kadzidłem z przenośnego naczynia z
ustnikiem, który tamten z upodobaniem ssał, cmokając przy tym i dmuchając. Zapewne jakaś resztka
wysublimowanej wiary w boga Ognia, domyślał się Ben.
- My się czujemy poniżej oceny. A jak wy się czujecie, panie Metz?
- Bardzo dobrze, dziękuję za pytanie, jak tam idzie nauka czytania?
- ...och, to... - Ben wyciągnął spod łóżka dwa grube słowniki i jeden leksykon.
- Nie za trudne dla was? - grubas z niedowierzaniem patrzył na powyginane i wytarte kartki zupełnie
nowych edycji Colliera.
- Jestem ciekaw, co byś ty odpowiedział, gdyby Kopernik dał ci do przeczytania kilka swoich
manuskryptów i zadał podobne pytanie? - Ben wiedział, że gruby grzebie się w gwiazdach i tubylczej
okultystyce zwanej astronomią.
- Cholera - dymiący z fajki spuchlak wybałuszył oczy, nagle dusząc się kadzidłem.
- Choroba. Prawie zlikwidowana. Wystąpiła jeszcze dwa razy jako mutant CH5/6 w dwa tysiące pięćset
trzydziestym ósmym w habitacie Nowy Bombaj, powody nie znane. Przypuszcza się, że było to efektem
nieszczelności filtrów w fabryce broni biologicznej do zwalczania gryzoni. - Ben, do tej pory ukrywający
się za zasłoną amnezji, po zaliczeniu elementarnego sklejka prymitów zwanego encyklopedią, postanowił
trochę oszlifować obecnego tu czciciela Dymu: - Wy, Metz, to nadal jecie ryż, w który srają szczury?
- Eee... - Astronom przybladł, gdyż jego poranne śniadanie zawierało zwykle, ryżowy grysik na mleku.
- I nadal jecie kukurydzę, która obcina fragmenty DNA, wypierając pamięć dziedziczną! zastępując ją
pustą aqbliptydą? Pierwszy krok do debilizmu...
Aqbliptydą? - Astronom uwielbiał kukurydziane płatki i popcorn.
- No, na to, by cała rasa zdebilała, potrzeba plus minus pięciu tysięcy lat, ale jak patrzę przez okno czy w
ten jednowymiarowy hologram zwany telewizją, to sądzę, że jesteście na dobrej drodze. Z
przyspieszeniem. Gazolina. Rozumiesz. Opary benzenu są czytane przez komórki jako następna faza
ocieplenia i wasze ciała starają się adaptować do większego ciśnienia elekromagnetycznego, którego
oczywiście nie ma. W efekcie wszyscy są chorzy lub będą chorzy na raka. W większości złośliwego... -
Przerwał na chwilę dla zaczerpnięcia tchu. - Jak tam statystyki, Herbercie? Miejskie rosną, nieprawdaż?
- Jezusie. Magnetofon, kamera, świadkowie, byle nie Jehowy, mogą być płatni, oni mi nigdy nie
uwierzą. Ja zaraz wracam... - Porzucając książki oraz ostrożność, Metz wybiegł z izolatki, zapominając
zamknąć drzwi na klucz.
- Okazja otwiera okno oportunisty - mruknął Ben, otwierając i wychodząc. To okropne sanitarium nie
było miejscem dla kogoś z roku 2999. - No proszę. Kilka dobrych kłamstw i już jestem wolny. - Ucieczka
ze szpitala była dziecinnie łatwa.
Sama izolatka, cichcem adaptowana z pokoju dla personelu, znajdowała się tuż przy wewnętrznych
schodach przeciwpożarowych, a te, gremialnie używane jako alternatywa dla zatłoczonych wind, były pełne
tak pacjentów w szlafrokach, jak też zagonionego personelu; wśród tłumu bez trudu mógł przemknąć
jeszcze jeden "pacjent" o silnie opalonej twarzy i głowie przykrytej ręcznikiem. Ben improwizował, lecz z
głębszym logicznym planem. Wcześniej, patrząc przez okno i oglądając telewizję, odkrył, że tutaj pogoda
zmienia się nie od miasta do miasta ale z rejonu do rejonu, będąc naturalną. Straszne słowo w świecie, z
którego przybył. Tam rzeczy "naturalne" oznaczały katastrofę, chorobę, śmierć i inne koszmarki, nadal i
jeszcze poza zasięgiem technokratów.
Tutaj oznaczały dzicz, anarchię przypadkowości oraz dobre jedzenie, Ben odkrył to, kosztując
naturalnych ryżowych placuszków ż cynamonem oraz naturalnej kukurydzy, hodowanej na naturalnym
nawozie i serwowanej na gorąco z naturalnym masełkiem.
Naturalnie Ben miał pełną świadomość, że tak ryż, jak i kukurydza, wyhodowano w sposób
niehigieniczny i były pełne zanieczyszczeń, a w świecie, z którego pochodził, należały do kategorii
"nadużywek szkodliwych" i były zakazane jak tutaj halucynogeny, lecz... czyż zakazany owoc nie smakuje
bosko? Podobnie jak wolność.
A o tę należało walczyć sprytnie. Dlatego Ben nakrył się ręcznikiem i dlatego też obnażył swoją
miedzianą łysinę dopiero przy wyjściu, dobrze wchodząc w oczy strażnikowi i kilku noszowym z Oddziału
Pomocy Doraźnej.
Drepcząc do parkingu obok szpitala, Ben jeszcze "zabłyszczał" w okienku kasjera, chcąc być pewnym, że
jego ślad będzie utrwalony, lecz później ręcznik wrócił na lśniącą boję, a właściciel tejże, skulony, skrycie
obiegł cały budynek piętrowego garażu i wrócił do szpitala od tyłu, gdzie, na logikę, też powinny być drzwi
i gdzie były windy towarowe.
Powrót do klatki jest trudny tylko dla kogoś, kto nie docenia wygód pełnego koryta i ciepłego legowiska.
Ben doceniał. W jego świecie wyjście na śnieg w papuciach było równe zdobyciu głównej nagrody Kretyna
Roku, tutaj ta nagroda była wręczana jako medal olimpijski lub za bohaterstwo. Klasyczny przykład
zmiany idei wartości w ciągu stuleci.
- A za cywilizowanego kulasa Klaudiusza rżnęli się na śmierć w cyrku, i też za medaliki. - Dygoczący z
zimna Ben, ostrożnie wślizgnął się do ciepłego brzucha ogromnego budynku i jak gdyby nigdy nic
poczłapał do pierwszej wolnej salki, gdzie po starannym zamknięciu drzwi zwalił się na łóżko.
Oczywiście, to nadal nie była wolność, lecz tylko przymiarka. Ben spodziewał się, że może zostać
znaleziony i wcale się tym nie martwił. Obecny etap logicznego rozpoznania wymagał nabycia gruntownej
wiedzy tak o obyczajach, zwyczajach i gustach, jak też o stronie materialno-bytowej tubylców. Trzy dni
oglądania telewizji napędziły mu nielichego stracha.
- Co tu, słomiana ich dachówka, się zmieniło od czasów jaskiniowców? - utyskiwał głośno. - Nadal
silniejszy rabuje słabszego, a już zorganizowana mafia, zwana administracją państwową, rabuje wszystkich.
Dach nad głową, jedzenie, ubranie, środki lokomocji, środki czystości oraz środki rozrywki wymagały
środków płatniczych.
Ben to wiedział i łkał w duszy za swoim dobrym, kolektywnym galaktycznym układem, gdzie Państwo
było Organizmem, którego głowa nie była łbem molocha pożerającego własny pomiot, odchody i wymioty,
lecz tylko częścią większej całości, sprawnie robiącą, co do niej należało. Czyli myślącą.
- Nie, nie tutaj. Nie tutaj. Łeb sobie, dupa sobie, a rączki idą na strajk i ciało Państwa nagle odkrywa, że
też jest śmiertelne... wieczna agonia kryzysów, spirala podaży i popytu, nie dowieźli mamutów - źle,
przywieźli za dużo krzemienia - też źle. Jak nie inflacja to stagnacja albo liberalizacja kredytu, czyli
kajdanki dla biedaków i krociowe zyski dla cwaniaków. Już starożytni Babilończycy...
- A co ty tu robisz? - pielęgniarka lub salowa, Ben nie rozróżniał strojów. W każdym razie kobieta stała w
drzwiach z naręczem ręczników.
- Odpoczywam. Czekam na wypiskę. Czekam na żonę - to był kawałek zapamiętany z oglądanego serialu
o życiu konowałów z innego sanitarium. Ben miał nowe kryształy pamięci i dużą pojemność. Na upartego
mógłby jeszcze zacytować z tuzin...
- To nie tutaj. Od tego jest poczekalnia. Gest brodą był jednoznaczny. Won!
- A gdzie jest kasa? Ja jeszcze mam zapłacić...
- Obok poczekalni.
Tym razem gest był w typie: ależ bardzo proszę... ą...ę...
- Waszmośćka mnie zadziwiłaś nadwielce - Ben uśmiechnął się słodko, gdyż wreszcie odkrył, gdzie leży
punkt obrotu oraz punkt podparcia. W sumie, co innego być artoformato, a co innego wdepnąć w ostatni
odcinek własnej sieciowej wirtuality kabaretikonjazzmazz.
- Słucham?
Salowa czy pielęgniarka, Ben o to nie dbał, bacznie wlepiła swoje kontaktowe plastiki w wyłaniający się
spod ręcznika miedziany baniak.
- Znasz li acanka medykusa de domo Psych? Taki pieprzony paralityk z nerwowym tikiem w oku.
Obawiam się, że Psych de Psych ma obecnie tik w obu ślepiach, ślepiąc za mną, co nie służy mu dobrze.
Dendrytowy sysacz, sam na pograniczu koleżeńskiej pomocy i krawędzi załamania. Ulituj że się,
wielmożna jejmościanko, i daj znać przez trębacza, żem cały i ciekaw tylko galerium publicum. Poczekalni
znaczy się to jest. Guga guga goorr. Nie, nie, to nic nie znaczy, ale ma ładny timbre a la Krymski
Korsakoff. Co zaraz koaguluje mi się z Rzymski Strogonoff. Nie, nie, ja wiem. To jest zła dykcja i
misreprezentacja tak treści, jak formy. Lecz, czyż dzisiaj, tutaj, ktoś coś wie na temat solipsyzmu? Wątpię...
- Ben, chyląc się w głębokim pokłonie rodem z dywanów sułtańskiego pałacu, zdrowo pomacał zmartwiałą
salową czy pielęgniarkę i śmiejąc się beztrosko, poczłapał korytarzem.
Tamta zaczęła krzyczeć dopiero, gdy mijał zakręt korytarza.
- Czyś ty z ch... chchchoinki się urwał? - Grubas, jak lodołamacz, prowadził grono mocno zapoconych i
zdyszanych "ratowników".
- Ty depczesz po odciskach. Jak tam na dworze? Nadal sypie wodą w proszku? A pan, panie Jack of
Stone Age? Oddelegowany do, czy solo? Bardzo anty regulam i anty przep. Wiecie, co? Miałem ochotę
zadzwonić do waszego infosracza, jak jemu tam, "Denver News? Tak, tak, to byłby prawdziwy "news".
Marsjanin dzwoni z propozycją sprzedania im ekskluzywnych praw do drukowania moich drogich
pamiętników. Drobiazg. Milion w zielonym papierze. Białe na zielone. Magia, nie?
- Ty nadal możesz być kaczką - wydyszał tajniak, będąc pierwszym, który zwęszył, co jest grane - a my
nie mamy miliona...
- ...więc poprzestańmy na czymś mniejszym - wszedł mu w słowo Ben. - Butelka wina oraz wszystko,
co mają do czytania w tym, tam, kiosku ...
Miedziana dłoń szerokim gestem ogarnęła druciane półki, bogato obłożone kolorowymi czasopismami, i
stosy książek. Pogoń znalazła go przy wystawie, wertującego "Time'a", i Ben korzystał z okazji, by móc
wzbogacić swój magazyn informacji o obecnym świecie.
- Żaden problem - natychmiast przystał tajniak, wymownie podstawiając swój kapelusz pod nosy reszty
naganiaczy.
Składka była więcej niż wystarczająca, a Ben, który nalegał na prawo do zakupu osobiście, bezczelnie
zgarnął resztę do kieszeni szlafroka, wyjaśniając: - Ja też mam wydatki. Jutro chcę kupić sobie lokalną
gazetę i zobaczyć, co piszą o pogodzie, podatkach, polityce i postępie. Czy panowie zauważyli, jaka jest
masa słów zaczynających się na "pe"?
- Ja zauważyłem, że ty mówisz bez akcentu i mówisz... - Gruby astronom, który prowadził go do windy,
miał wyraźnie najwięcej oleju w głowie i najmniej oporów w zadawaniu tak zwanych drażliwych pytań: -
...czyżbyś miał coś w głowie? Maszynkę?
- Mmmm... tak, mam, ale nie próbuj mnie kroić czy prześwietlać. Nic nie znajdziesz. A nawet jeśli
znajdziesz, nie da ci to wiele. Nawet mniej niż tranzystor dałby panu Volcie, lub wiązka haptonów panu
Maxwellowi...
- Aha? - astronom miał ze sobą magnetofon, świadków i diaboliczny uśmiech na ustach, gdy bardzo
starannie zamykał za sobą drzwi do izolatki - To może pomówimy teraz o przyszłości? Twojej przyszłości,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin