Falzmann Robert - Odmieniec.pdf

(108 KB) Pobierz
Falzman Robert - Odmieniec
Copyright © by M.Robert Falzmann
ODMIENIEC
Z “Fahrenheit”
- Abel Wood? - policjant powątpiewająco patrzył na zdezaktualizowane prawo jazdy - Jakieś inne ID?
- Paszport? - Abe zaczął rozpinać kurtkę, lecz policjant machnął ręką.
- Nie wolno spać w parku. To jest publiczne miejsce...
- Oczywiście - Abe zebrał swój plecak - już mnie nie ma.
- Mmm... może chcesz bym cię podrzucił do schroniska Armii Zbawienia? - glina był zaskakująco
uprzejmy. Może dlatego, że młody, a znoszony polowy kombinezon włóczęgi i jego wojskowa kurtka
świadczyły, że wspomnienia po koszmarze Wietnamu nadal wędrują zapleczem wielkiego kraju.
- To jest okay. Ja tylko przelotem. Jadę do Chicago, do kuzyna. Czas się ustabilizować. Zmęczyłem się
samotnością... a od wspomnień i tak nie ma ucieczki. To jest zawsze tutaj... - Abe postukał palcem w skroń
i uśmiechnął się przepraszająco - ...cholera. Za dużo gadam...
- All right - glina oddał mu prawko - uważaj gdzie śpisz. Tutaj ostatnio było coś dziwnego. Ludzie
zniknęli. Psy, koty. Mówią o wampirze. Wielki, czarny typ z okularach przeciwsłonecznych. Zabiera co
chce. Rabuje w biały dzień i znika...
- Kraj schodzi na psy - Abe zasalutował - dzięki za ostrzeżenie.
- Tak, uważaj... - policjant wrócił do czekającego za kółkiem kolegi i kataryna błyskając kogutem
zniknęła za mostem.
- Asshole - głos za plecami weterana był jak warkot tygrysa.
- Ja czy on? - Abe leniwie obejrzał się na dwumetrowego typa o dziwnej cerze w kolorze sadzy z
popiołem wyglądającego z krzaków.
- Ty? - typek noszący ciemne szkła przekrzywił głowę taksując rozmówcę - Nie. Ty nie. Ty jesteś
niebezpieczny...
- Jestem - Abe usiadł na ławce i wygrzebał z kieszeni połówkę batona. Rozwijając staniol myślał
jedynie o tym, że to jest ostatni baton i jeśli mu się nie uda czegoś ukraść lub wyżebrać, obiad i kolacja
będzie gwizdana.
- Mógłbyś mieć wszystko - czarny typ bez pytania dosiadł się na ławkę.
- Ty to telepata? - Abe ugryzł baton i zaczął żuć lewą stroną, unikając chorego zęba po prawej.
- Przepraszam. Nie mój interes... acha! Idzie nowinka. Sześć milionów kredytu. Zaraz wracam... -
czarny nie wstał lecz strzelił szalonym sprintem w kierunku trzech nygusów z ogromnym radiem ryczącym
jakiś rap na pełen regulator.
- Mother fucker?! - Abe ze zdumieniem zobaczył, że trzech cwaniaczków zmywa się biegiem
porzucając radio i nawet jedną fantazyjną czapkę z metką - Jak?!
- He, he! Cacko! - czarny typ pieścił nadal wyjące radio, równie szybko wracając.
- Wampir - ocenił Abe - ty jesteś ten wampir co rabuje. Glina mi nadał...
- Jestem - przyznał czarny, gasząc radio i chowając do kieszeni...
- Kurwa! Czy ja ślepnę? - Abe widział co robi tamten i to było równie logiczne jak tańczący derwisz na
środku ryżowiska i w okularze lunetki Sprigfielda 30/30. Abe widział już raz jednego, tuż zanim go złapali.
I teraz też miał ciarki przeczucia na ramieniu i pod żebrami. Jak bambusowe igły... - Fuck mi. Gdzieś ty
podział to jebane radio?
- Ty nie chcesz wiedzieć - typek z bliska był bardziej popielaty niż czarny - right?
- Iluzjonista - Abe wzruszył ramionami - mugger iluzjonista.
- Mugger czy Niger? - nastroszył się czarno popielaty.
- Dla mnie możesz być zielonym ludzikiem z Marsa - Abe złożył staniol w kostkę i rzucił do kosza na
śmieci.
Czarny nadal nastroszony patrzył z dziwnym grymasem sfrustrowanej złości.
- Problemy? - Abe miał miły szmer cukru w uszach i syte zadowolenie na języku. Pogoda też
dopisywała. Chłodno, lecz bez deszczu mimo, że pochmurnie.
- Chyź! - czarny znalazł co szukał i stracił zainteresowanie weteranem.
- To nie było uprzejme - Abe zmierzył czarnego od stóp w dziwnych mokasynach do czubka głowy z
równie obcą czupryną w trzech kolorach - przeproś!
- Przepraszam - typ w okularach wyciągnął z innej kieszeni portfel - tysiąc wystarczy? - w jego dłoni o
lakierowanych i manikiurowanych paznokciach zaszeleściły nowe setki.
- Ty telepata - Abe wyszarpnął forsę i wcisnął za podszewkę kurtki w mały schowek, gdzie zawsze
trzymał swoje pastylki - mógłbyś zostać kimś, wiesz?
- Ale ja jestem - czarny sprężył się do przechodzącej kobiety pchającej wózek, lecz zaraz oklapł -
samiczka. Pod ochroną.
- Etyczny mugger - Abe wstał i bez problemu zabrał czarnemu okulary - ale nie ja, więc nie próbuj
fikać.
- Mogę cię zabić - czarny miał oczy jak dwa białe spodki. Bez źrenic.
- Możesz - Abe pokiwał głową robiąc krok do tyłu - ale czy możesz? - jego palec wskazał na odległy
policyjny samochód rwący w ich kierunku.
- Fuckers. Psują interes - czarny też wstał i zamierzał dać nura w krzaki, lecz zatrzymał się by spytać -
Ty nie chcesz pracować dla mnie? Płacę okay!
- Ja nie pracuję dla ślepych iluzjonistów - Abe oddał tamtemu jego czarne szkła - lepiej znikaj. Gliny są
wszędzie takie same. Namolne.
- O to możesz się założyć - czarny wyciągnął rękę i w tej samej chwili, po jego lewej i prawej wyrosło
dwóch tęgich i zbrojnych pałkarzy, natychmiast skuwających go dziwnymi kwadratowymi kajdankami z
kodowym zamkiem.
- Gówno! - Abe zerknął przez ramię na wyskakujących z auta mundurowych, po czym bacznie obejrzał
tych co aresztowali czarnego - To było szybkie. Wy ze specjalnej jednostki anty coś tam?
- Zamknij się - warknął jeden z dziwnie uzbrojonych psów, podczas gdy drugi nawijał coś do
śmiesznego radio mikrofonu na swoim przegubie.
- Uf, uf - dwóch lokalnych gliniarzy aprobująco sapnęło w kark włóczęgi - płyń!
- Pewnie. Już mnie nie ma - Abe zajrzał w oczy znajomego młodego szczyla - Tyś miał rację. To jest złe
miejsce... - w słowa wpadł wizg hamującego gwałtownie pojazdu. Nie auta czy bodaj budy, ale pojazdu.
Brunatna bryła w ochronne ciapki z czarnymi soleksowymi szybami i na gąsienicach.
Dwóch tęgich bez słowa poniosło czarnego do otwartego boku pojazdu i nawet z odległości widać było,
że we wnętrzu siedzi kilku innych dziwnych anty coś tam, ze stosowną wysoko kalibrową armaturą, jakoś
przypadkiem skierowaną nie na więźnia lecz lokalnych błękitnych pawianów.
- Piekło i FBI. Oszczędza wam pisania raportów, nie? - Abe strzyknął śliną na asfalt alejki - Federalne
fajfusy nie pierdolą się. Łapu capu i do kosza. Jakoś tam zaraz człowiekowi wraca chęć do życia jak widzi
taki obrazek. No, to ja już pójdę.
- Ty mówisz, za dużo - młody mundurowy był spocony i czerwony i zły.
- Racja - Abe zawinął się z plecakiem i bez zbytecznego kłapania podreptał w przeciwną stronę niż
tyłujący pojazd tęgich łapaczy. Jego założenie, że lokalni chłopcy spróbują jechać za federalnymi kundlami
uwalniało go od konieczności spędzenia dnia na odpowiadaniu na głupie pytania i żłopania taniej
policyjnej kawy oraz jedzenia ohydnych czekoladowych zakalców tylko z nazwy będącymi ciastkami.
Mając w schowku tysiąc papieru, Abe myślał jedynie o narożnym mordotłuku i dobrym hamburgerze z
kuflem jasnego.
- Okulary! - sam nie wiedząc jak, nadal trzymał w ręku patrzały czarnego - Fuck zapomniał. Może
potrzebować...
Nie zwalniając, Abe obejrzał ciężką lekarską oprawkę z jakimiś miniaturowymi pstrykami oraz
guziczkami - Coś jak dla tych głuchych. Z mikro w oprawce. Ech, i tak by mu zabrali - nie myśląc wiele
nakierował się na najbliższy kosz, lecz zmienił zamiar widząc pierwszy przebłysk przedpołudniowego
słońca.
- A co za fuck. Idzie lato. Czas na Hawaje - stwierdzenie zatrzymało go w pół kroku - taak! Że ja o tym
nie pomyślałem wcześniej! Jaki to sens taplać się w tubylczej kukurydziance skoro można w rumie i
palmowym winie? I te plaże. I te kobiety na plaży... - ostatnie zdanie zdumiało go jeszcze bardziej niż
poprzednie.
-... kobiety? Czy ja śnię?
Abe spał z kobietą, ostatni raz, w Sajgonie, lat temu...?
- Czy ja kurwa zwariowałem? Co ja tu kurwa robię? Wojna skończyła się...
Stojąc przed koszem ze śmieciami, Abe monologował, tylko połową siebie widząc idiotyczność i
śmieszność sytuacji. Druga połowa nadal była w sferze cienia.
- Fuck. Przynajmniej zaczynam widzieć, że jestem psycho. Jak psycho wie, że jest psycho, to nie jest
psycho, right? - podnosząc twarz do rozpogadzającego się majowego nieba i szukając słów zapomnianej
modlitwy został oślepiony słońcem nadrabiającym poranne zachmurzenie.
- Aaa!! - trąc źrenice i będąc nagle zupełnie sobą a nie tamtym wrakiem z Namu, Abe sprężyście
pomaszerował do niedalekiej knajpki. Wspomnienie po batonie było wspomnieniem a pamięć smaku
hamburgera zalewała mu usta śliną. Co było bardzo dobrym objawem. Głód nie doskwiera wariatom, a
Abe był urzędowo takim i walczył by nie być. Sam.
- Dwa burgery z sałatką na boku i dwa Budsy... rodzaj dużego zamówienia - mała włoska kelnerka
krytycznie patrzyła na wertującego porzuconą gazetę dziada.- Nie zapomnij jabłecznik. Ja uwielbiam
placek z jabłkami - Abe wyjął kupione wcześniej Wistony i zapalił. Fantastyczne uczucie. Czekać na
posiłek, czytać gazetę i palić bez konieczności pośpiechu.
- To będzie szesnaście trzydzieści - kelnerka nadal czekała z pustą tacą.
- Ile z kawą? - Abe wygrzebał rozmienione z setki banknoty.
- Kawa bez opłaty. Na nas... - mała broszka Włoszka widząc forsę złagodniała.
- To na co czekasz? Serwuj! - Abe rzucił jej na tacę całą dwudziestkę - Trzymaj resztę. - Cholera! -
podając banknot zobaczył w jaki stanie ma dłoń - Pieprzony zawód. Tajniacki smród. Trzymaj mi miejsce.
Muszę się umyć...
- Tak, proszę pana! - kelnerka odstąpiła z uśmiechem. Gość wyglądał jak żebrak, lecz zachowywał się i
mówił jak ktoś zupełnie inny.
- Aaagees! - rozdarła się barmanka - Aresztowali tego wampira!
- Co to dla nas... - mruknął Abe, puszczając oko do kelnerki i znacząco kładąc palec na ustach.
- Tak, sir! - mała Agnes uśmiechnęła się mówiąc oczami, że Abe jest tutaj mile widziany. Nawet jako
przebieraniec.
- Boże! - Abe zamknął się w toalecie i zwymiotował do ubikacji. Baton był ze śmieci a papieros na
wyposzczony żołądek. - Znów zaczynam bajerować baby. Czy ja wyzdrowiałem?
Po dziesięciu minutach szorowania twarzy i rak, jako tako umyty i przyczesany, Abe wyszedł, jedynie
po to by nadziać się na znajomych salcesonów. Obaj mundurowi z ponurymi minami siedzieli przy barku
sącząc pepsi.
- Ten świat jest mały, nie? - Abe poufale poklepał młodszego gliniarza po ramieniu - Spokojnie. Ja nic
nie widziałem, okay?
Obaj mundurowi z osłupiałym zdumieniem popatrzyli na wyprostowanego i pewnego siebie weterana
idącego do stolika.
Mała Włoszka serwująca kawę nachyliła się i szepnęła coś, co jeszcze bardziej pogłębiło zdumienie w
oczach pary owczarków.
Abe nie zwracał uwagi. Na stole czekały parujące hamburgery i piwo.
Jego pracowity posiłek został przerwany po dziesięciu minutach i w połowie.
- Abel Wood - natarczywy szept z boku - możemy?
Zbędna grzeczność. Obaj mundurowi wpasowali się w wolną ławkę naprzeciwko jedzącego.
- Piwa? Kawy? Dyma? - Abe popchnął palcem paczkę Wistonów i dalej jadł.
- Ja cię sprawdziłem na komputerze. Weteran... okay. Komando Delta. Siły specjalne. Fort Bragg i
reszta straszaków. Wszystko jasne. Ty z FBI czy...? - starszy glina nieszczerze pokazał żółte od nikotyny
siekacze.
- Nie pierdol. Sześć lat izolatki w wojskowym psychokratkowcu w Atlancie. Puścili mnie dwa lata
temu. Robię postępy. Może wrócę do własnej głowy... - Abe pokazał widelcem na drugiego glinę
obserwującego go jak egzotyczne zwierze - ...raczej sobie strzel w nogę niż idź na wojnę. To zawsze jest
piekło!
- To też... podają - uspokojony policaj wyciągnął rękę - Scott Wilson. A to mój partner. Keith Young.
Rzeczywiście...
- Młody! - dopowiedział Abe i przyjął dłoń. Jeśli miał to być test, to starszy pies skomląc pożałował
pomysłu liżąc w przenośni zgniecione palce. Abe nigdy nie zapominał o utrzymaniu formy. Nawet w
Głupiejowie.
- To było dobre. Pościłem od trzech dni... beknięcie w skuloną dłoń i przepraszający uśmiech odprężyły
obu mundurowych. Weteran wyraźnie był kimś na kogo teraz nie wyglądał.
- Mmm... dobra robota - enigmatycznie zauważył Wilson - ale tak między kolegami, to mogłeś nas
uprzedzić.
- Ja?...nie... - Abe wzruszył ramionami i przymknął oczy. Wyjaśnianie nic by teraz nie wniosło a tylko
mogło wpędzić go w kłopoty. Głupi zgryw na benefit małej cipy zaprowadził go w rejony komedii
pomyłek.
- Okay. Okay. Rozumiem... - policjant lekko podniósł obie dłonie w geście poddania - ...tajna robota.
Abe modlił się by oba psy zwinęły się do wyjścia, lecz tamci byli, albo zbyt ciekawi, lub zbyt głupi by
zrozumieć, że trafili na mur milczenia.
- Ooo...gówno - sięgając po kawę, popatrzył na tamtych i zobaczył dwa znaki zapytania jak neony na
burdelu w sobotnią noc - Nic nie było. Nic się nie wydarzyło. Nikt nic nie wie i nikt nie powie. Wy też. Bo
niby co?
- Taa... - Wilson podniósł brwi - kapitan już dzwonił lecz... masz rację. Nikt nic nie wie. To jest okay z
nami. Kapitan sam tak powiedział...
- Ale ty mu powiedziałeś o mnie? - Abe miał nagle ciężki żołądek.
- Aaa... musiałem sprawdzić przez niego, więc... - Wilson był mistrzem w niedomówieniach i ciągnięciu
za język. Abe to widział. Z drugiej strony, jeśli oni kupili bajkę, to powinni byli dać mu święty spokój.
Policja zwykle trzyma się kilka mil od federalnych agentów każdej maści. Pogranicze prawa nie należy do
mundurowych a tym bardziej tajniaków czy nawet kapitanów, chyba, że...
- Kupuję, kupuję. Macie jakiś lokalny problemik i szeryf nie wie jak dopaść koniokrada. Zgadłem?
Starszy policaj uciekł oczami w stronę baru. Młody jak to młody, sypnął groszki - tak, cholera! Mamy!
Kasyno za miastem. Wszystko jest lewe, ale nikt nie umie tego udowodnić.
- Karty, stolik, automaty? - odruchowo spytał Abe.
- Ruletka. My nie wiemy jak, ale sukinsyny mają sposób na kręcenie maszynki. Doją i golą jak chcą i
kiedy chcą.
- Mafia? Czy lokalny muskuł? - Abe wrócił do napoczętego hamburgera. Nadal był głodny, a piwko
wymagało podkładki.
- To pierwsze - delikatnie szepnął Wilson - oczywiście, my tylko przypuszczamy.
- Oczywiście - zgodził się Abe, między jednym kęsem a drugim.
Cisza jaka zapadła miała w sobie wielką księgę frustracji prawa w kraju bez...
- Fuck! - Abe zatrzymał się z kuflem w pół drogi - Wy nigdy nie mieliście kłopotów typu Waszyngton,
czy Chicago, Miami, L.A., New York City?
- Nigdy - zgodził się Wilson i zaraz zagryzł wargi, bowiem powinien był sprostować i powiedzieć, że to
dotyczy Atlantic City czy Las Vegas.
- Narkotyki - szepnął Abe i pokręcił głową, patrząc w oczy obu policajów.
Tym razem, następna porcja ciszy była bardzo prywatna i podszyta strachem.
Oni srają w porty, zdumiał się w myśli. To tu ich boli. To dlatego tu siedzą i się pocą i robią dobrą minę
do złej gry. Pan Kapitan ma za krótkie rączki a tubylcze pały za małe karabinki by podskoczyć
Makaroniarzom, czy kto tam ...
- To nie jest dokładnie po mojej linii - Abe zobaczył w oczach tamtych gasnące ognie nadziei i sam nie
wiedząc dlaczego skłamał - niemniej znam ludzi szukających punktów zapalnych, mówiąc ogólnikowo.
- Bardzo ogólnikowo - szybko i szeptem zgodził się Wilson.
- I nie tutaj - równie cicho zauważył Abe.
- Gdzie? - starszy policaj miał na policzkach czerwone wypieki.
Jezu! W co ja się pakuję? Abe pomyślał o parku i zaraz to odrzucił. Lepiej było zagrać to w stylu Fortu
Bragg - Ja was znajdę.
Policaj nabrał powietrza jak do okrzyku, lecz tylko westchnął - Okay. Rozumiem.
- To nie zatrzymuję - Abe skinął na kelnerkę - więcej kawy Agnes...
Policaje zmyli się bez podawania rąk, ale i bez uśmiechu. Czysty biznes.
- Smakowało? - kelnerka była zaskakująco uprzejma.
- Bardzo - Abe zatrzymał ją gestem dłoni - słuchaj. Gdzie mieści się najbliższy fryzjer? A może macie
tutaj parową łaźnię?
- Hotel Reno. Well... - małe wahanie w głosie - ...trochę drogi, ale tam jest....
- Gdzie? - Abe nabrał ochoty na wannę i czyste gatki. Obecne były...klejące.
- W dół ulicy. Trudno minąć. Nowy budynek. Bardzooo nowoczeeesnyyy...
- Dzięki. Wrócę tu na kolację - Abe wstał i zabrał swój plecak, lecz po namyśle spytał kelnerkę czy jest
możliwość przechowania do wieczora. -Tam nic nie ma. Tylko wianuszek suszonych uszu, mój bojowy
scyzoryk, wędzona głowa majora Charlie i zapas bielizny.
- Ha, ha, ha... - Kelnerka odebrała plecak i wyniosła na zaplecze.
- Do zobaczenia - barmanka będąca właścicielką pomachała mu z daleka.
- Right on - Abe wciskając dłonie w kieszenie kurtki wyszedł na zewnątrz, prawie ślepnąc w czystym
słonecznym blasku południa - Och! Nie to..! - od czasu obozu w Namie, słońce nie było jego przyjacielem.
Sześć dni przy palu na stójce zdjęło mu z ciała skórę i chęć do opalania. Na dobre. Na zawsze. Grzebiąc
palcami w kieszeni namacał czarne ślepaki dziwnego oprycha z parku i nie myśląc wiele założył na nos.
Ulga była natychmiastowa. Świat ukrył się za ciemnym filtrem.
- Co za fucker - Abe przypomniał sobie dziwne zachowanie i jeszcze dziwniejsze aresztowanie
czarnego typka - jak z Marsa. Kut dał mi tysiąc. Ot tak. Świr.
Idąc wolno, syto, pewnie, oglądał wystawy, nagle ciężarny gotówką i czymś co zatliła mu w kroku mała
Włoszka.
Jezuńku. Ja mógłbym mieć rodzinę... nagłe odkrycie zatrzymało go przed wystawą z konfekcją dla
dzieci, a może to była wystawa, budząca skojarzenie i chęć za czymś więcej niż smród kontenerów na
śmieci i kartonowych pudeł służących za sypialnie. I ja wyglądam jak dziad! W odbiciu szyby stał sterany
życiem hobo. Nie całkiem obdarty, czy brudny, lecz wyraźnie wygnieciony i zapuszczony. Ktoś, kto nie
wzbudza zaufania. A wystarczy zmienić opakowanie i kto wie. Pomimo czterdziestki. Nadal... Podnosząc
głowę, Abe zobaczył, że stoi obok Kmartu i wiedziony impulsem wszedł do środka. Powinni mieć gatki...
Mieli. I nie tylko gatki. Abe wędrując z wózkiem od działu do działu zgromadził nowe czarne spodnie z
modnymi kieszeniami, koszulę w kolorze wrzosu, sweter z czarnego moheru, paczkę jedwabnych, czarnych
skarpetek, paczkę jedwabnych czarnych slipek z nalepką Playboy co było zabawne. A na koniec czarną
kurtkę z imitacji skóry z wygodnymi wewnętrznymi kieszeniami. Będąc przy kasie, odkrył, że jego
komandoski raczej kłócą się z cywilnymi łachami i wrócił po lekkie czarne mokasyny z zamszu na
gumowej podeszwie. Właściwie mógł wziąć piękne i błyszczące Fleshmany z oryginalnej skóry, lecz od
czasu Fortu Bragg poznał zalety obuwia które się nie ślizga na ścianie i nie robi hałasu. Bowiem diabeł nie
śpi.
- Karta czy gotówka? - spytała kasjerka.
- Co pani sobie życzy - Abe już wcześniej trzymał dwie setki i kasjerka aprobująco przyjęła banknoty -
Masz dwa centy? Jej wydawanie reszty utknęło na braku drobnych.
- Nie mam. Nie lubię drobnych. A ty masz cały słoik pod kasą...
- Mam? - kasjerka z niedowierzaniem odgarnęła zwinięte torby i jakieś opakowania wyciągając
zakurzone szkło - No, patrzcie. Nikt tu nie sprząta. Dzięki za pomoc. Ja tylko na pół etatu...jak pan
wiedział?
- Tak - Abe odebrał resztę i zgarnął paczki - to dobre pytanie. Jestem tajniakiem. Co było nieprawdą,
lecz słoik z drobnymi mówił inaczej i Abe prawie wybiegł z Kmartu usilnie szukając w pamięci
jakiejkolwiek referencji do super tajnych eksperymentów, podobno nie przeprowadzanych w Fort Bragg.
Podobno, nie...
- Fuckers zjebali mnie w Atlancie. Te ich cudowne pastylki. Od kiedy przestałem brać, zacząłem wracać
do siebie. Chryste. Paranormalne gówno...
Ale ulica była majowa. Słońce jak złota tarcza nawet za filtrem szkieł. A zakupy, skromne, lecz własne i
pierwsze od czasów Noego, ciążyły słodko, ufnie napędzając falę euforycznego samozadowolenia - Czy to
jest wolność?
Pytanie samo znalazło odpowiedź w przeraźliwym wyciu syreny i suchym trzasku Beretty. Abe
odruchowo nurkując pod mur i załom wejścia do pobliskiego butiku, splątał się z kimś wybiegającym i
jeszcze kimś i jeszcze... - A niech was - typ leżący mu na plecach był szczeniakiem z piaskowymi włosami
do ramion i pistoletem w lewej a jubilerskim woreczkiem w prawej.
Jego dwaj kumple, śniade latynoskie brylantyny, też potrząsali żelazem.
- Beretta, Colt Magnum, Uzi. Miejska biżuteria - Abe, porzucając pakunki, wszedł w modę zaczepno
obronną. Czy tak, czy tak, tamci byli nastawieni na zabijanie a dać się zastrzelić dla frajdy strzelającego
nigdy nie leżało w jego katalogu dobrych uczynków na pierwszym miejscu. Generał Charlie świadkiem.
Dlatego cios łokciem w krtań blondyna nie był poziomy lecz pionowy, skutecznie wgniatając i załamując
Zgłoś jeśli naruszono regulamin