Misztal Ewa - Semper fidelis.pdf

(130 KB) Pobierz
Misztal Ewa - Semper fidelis
Misztal Ewa
Semper Fidelis
Z „Science Fiction” nr 10 – listopad 2001
Gdy w latach osiemdziesiątych odkryto Bramę Niebios, nikt się tym, w gruncie rzeczy, nie zainteresował.
Mini-czarna dziura w środku Układu Słonecznego? Hipotetyczna czarna dziura? A kogo to obchodzi,
jedyny problem z nią związany, jaki mogli zobaczyć naukowcy, to, spłaszczając zagadnienie, czy zeżre
Układ Słoneczny, czy nie. Nie zeżarła dotąd, to i nie zeżre.
Mikroskopijna czarna dziura wewnątrz Ziemi też jakoś nikogo nie podnieciła. Ot, następna hipoteza,
której nie sposób właściwie do końca udowodnić.
Nam, przyzwyczajonym do swych cielesności, czarna dziura wewnątrz Ziemi nie może do niczego
posłużyć, nie tak, jak mieszkańcom Królestwa, przywykłym do pokazywania się w różnych przebraniach,
okrywających ich energetyczne istności. Więcej mamy problemów, przeprawiając się przez strumień, niż
moi przyjaciele Stamtąd, przekraczając próg Bramy Wewnętrznej i przedostając się na przełaj przez, z
ludzkiego punktu widzenia, absolutnie nieprzepuszczalne bryły skał i gorące rzeki lawy.
Wydajemy się gatunkiem całkowicie od nich osobnym, ale tak nie jest. Nie ma wielu gatunków, jest
jeden, tyle że osobnicy różnią się od siebie w zależności od stopnia rozwoju.
Maleńka, pływająca, podobna do rybki istotka, nie przypomina w niczym żaby, prawda? Ani obrzydliwa
gąsienica nie daje patrzącemu nadziei, by kiedykolwiek miała mieć skrzydła. Tak i my, nieszczęsne, ledwie
urodzone potworki, wciąż uzależnione od naszych pieluch i butelki, w niczym nie przypominamy
dorosłych osobników wspólnego dla nas i Tamtych gatunku. Starzejemy się, nie dorastając, nie wychodząc
z pokoju dziecinnego, strasząc się nawzajem opowieściami o pustce i samotności za drzwiami, a historie o
spotkanych Dorosłych witamy gwizdami i wybuchami śmiechu.
Tak było też i ze mną.
Rozpoznałem Dorosłego chyba tylko dlatego, że byłem półżywy ze zmęczenia. Od dwudziestu godzin
operowałem rannych, poparzonych domowej produkcji napalmem, postrzelonych, pochlastanych nożami,
znoszonych wciąż z dziwacznego pola bitwy, które jeszcze niedawno było częścią wielojęzycznej
metropolii. Broni ciężkiej nie używano, ale ręczne granaty i broń maszynowa na krótkim dystansie wśród
budynków niosą śmierć z przerażającą łatwością. Wojna? Ależ skąd, utarczka na tle rasowym, o której
będzie najwyżej niewielka notatka w prasie zagranicznej. A ja słaniałem się ze zmęczenia, bojąc się wyjść
ze szpitala, dotąd uszanowanego przez wszystkie, trzy lub cztery, strony konfliktu. Policja i wojsko
otoczyły kordonem płonącą dzielnicę, lecz nie wchodziły. Postępek słuszny, bowiem musiałyby
wymordować wszystkich biorących udział w tej nietypowej wojnie. Nienawiść walczących grup obróciłaby
się przeciwko nim. A tak była nadzieja, że konflikt sam zdechnie i chociaż część walczących przeżyje.
Z helikopterów, unoszących się wysoko ponad budynkami, dochodził jak grom głos burmistrza,
wzywającego do opamiętania się i złożenia broni. Nagranie powtarzało się raz po raz, z radia dochodziło to
samo, ale nie zsynchronizowane, wezwania do ugody zlewały się za oknem w jedno z końcowymi
groźbami użycia wojska i ciężkiego sprzętu, które kończyły apel. Podobno prezydent miał przybyć lada
chwila, ale, będąc tylko człowiekiem, jak miał zakończyć to szaleństwo?
A ja ugrzązłem.
Mój dom, położony trzydzieści kilometrów stąd, zapewne był cały. Tam nie działo się nic. Samochód,
którym przyjechałem, ciągle stał na podziemnym parkingu szpitala, lecz był zupełnie bezużyteczny. Nie
mogłem się wydostać z tej enklawy o promieniu około dziesięciu kilometrów; odległość, którą truchtem
pokonuję wczesnym rankiem, była od wczoraj subiektywnie równa promieniowi Wszechświata.
Ze zmęczenia miałem wrażenie, że zapadam się w sobie jak teleskopowa antena, a wciąż pojawiający się
w moim polu widzenia ranni stali się mniej widoczni zza kolorowej mgiełki, którą brałem za efekt
zmęczenia wzroku.
Kolega Jonas Zwiger właśnie postanowił mnie wymienić. Przespał parę godzin twardym snem na jeszcze
twardszym łóżku w jednym z gabinetów, a ja, najpierw z ulgą, a potem z czymś, co dopiero po chwili
rozpoznałem jako zdenerwowanie i niechęć, poszedłem zająć jego dotychczasowe legowisko. Czyżbym się
bał, że Jonas nie będzie wystarczająco dobry, przejmując moją robotę? Śmieszne. Ciągle byłem pełen
niechęci do zejścia z posterunku, choć doskonale zdawałem sobie sprawę z ogromu własnego zmęczenia.
Dla dobra tych ludzi szukających ratunku powinienem odpocząć, niepotrzebny jest im mylący się lekarz,
powtarzałem sobie, wędrując zapchanym łóżkami korytarzem. Ludzie leżeli, niektórzy spali, niektórzy
jęczeli, a wszyscy pokryci byli tęczowym lśnieniem mgiełki. Przekonany, że to tylko powidok, przenosiłem
wzrok z leżących na łóżkach sylwetek w mglistych kokonach na ściany i z powrotem, jednak te powidoki
nie chciały wędrować zgodnie z ruchem gałek ocznych, jakby były czymś rzeczywistym. Ale przecież tak
być nie mogło.
Nie wierzyłem, by opowieści o widzeniu aury były czymś innym niż próbami hochsztaplerów
wyłudzenia zainteresowania lub pieniędzy.
W pokoju, w którym się wreszcie schroniłem, oprócz kozetki była też mikroskopijna kuchenka, lodówka
i elektryczny czajnik. Udało mi się znaleźć swój zapas yerba mate, dzięki Bogu, nikt tego nie pił oprócz
mnie, więc ocalał, resztki mleka w lodówce akurat mi wystarczyły; popijając gorący słodki wywar przez
słomkę, usiadłem na kanapce i dopiero wtedy go zauważyłem. Facet siedział na krześle, odchylony nieco
do tyłu, ze zwieszoną na pierś głową, jakby spał. Nie był z pewnością zatrudniony w szpitalu, pracowałem
tu ponad pięć lat i znałem wszystkich. Poza tym krzesło stało pod ścianą, doskonale widoczne, i
przysiągłbym, że cały czas było puste. Halucynacje z powodu braku snu i zmęczenia? Powinienem podejść
do niego, potrząsnąć go za ramię i obudzić, spanie w milczącym towarzystwie obcego wydawało mi się
jakby głupie, nie na miejscu. Trochę przerażające. Podejście do niego też, chociaż byłem u siebie, a tamten,
ewidentnie, nie. Gdy tak się zastanawiałem, mężczyzna podniósł głowę i uśmiechnął się. Wcale nie był
przerażający: śniady, ubrany w dżinsy i białą koszulę, zbyt stary na studenta, lecz młody, mógł być
stażystą, którego mi nie przedstawiono. Albo jednym z tych szaleńców z bronią, powodujących piekło za
murami.
Nie jestem tchórzem. Byłem w wojsku dwa lata, padam na ziemię, gdy strzelają, a potem szukam broni i
czołgam się w stronę zagrożenia. Nie znaczy to, że nie jestem ostrożny. Jednak w towarzystwie tamtego
faceta czułem się nieswojo. Atmosfera zagrożenia? Nie, raczej egzaminu. Ale czemu? Bo promieniował
autorytetem? Czyżbym na pół spał i stroił rzeczywistość we własne rojenia?
Najlepszy sposób na wyświetlenie sytuacji znalazł się sam, gdy wpojone obyczaje wzięły górę. Wstałem i
ruszyłem w jego stronę z wyciągniętą ręką, mówiąc:
- Chyba się nie znamy, jestem Stanley Lemmer, doktor Lemmer.
- Wiem - odparł nieznajomy i podniósł się z krzesła, powoli, pomalutku. Miałem wrażenie, że obcy
prostuje się całymi godzinami, rosnąc do absurdalnie wielkich rozmiarów starej topoli lub wieżowca, ale
nie wytrzymałem, mrugnąłem i nieznajomy okazał się mniej więcej mojego wzrostu. Dłoń była nieco
szorstka i przyjemnie ciepła.
- Nazywam się Michael Mikkelson, czekam na pana od dziesięciu godzin.
Zdziwiłem się.
- Przybyłem tu z propozycją pracy dla pana, ale był pan niezwykle zajęty. I tak nie udałoby mi się
odjechać, więc po prostu czekałem dalej.
- A jakim cudem pan się tu dostał? - spytałem. - Dziesięć godzin temu już byłe tu piekło.
- Sam nie wiem, najpierw utknąłem na skrzyżowaniu pod hotelem „Rosa Maria", a potem już nie byłem
w stanie uciec z pola bitwy, więc pchałem się w stronę szpitala, zabierając rannych każdej ze stron
konfliktu, Chyba miałem więcej szczęścia niż rozumu.
- A teraz nie wydostanie się pan stąd, dopóki nie skończą się zabijać - podtrzymałem temat.
- No cóż, przynajmniej dopóki nie zapytam pana, czy chce pan pracować dla naszej organizacji - odparł.
- Czy muszę teraz wysłuchać tej propozycji?
- Ależ skąd, doktorze, ależ skąd - uśmiechnął się Mikkelson i rozłożył ręce. - Doskonale wiem, co pan
przeszedł przez ostatnie dwa dni. Poczekam z propozycją, aż się pan wyśpi. Czyli do zakończenia
konfliktu, plus jeszcze ze dwa dni. Nie ma pośpiechu. Przed nami cała wieczność.
Chciałem się położyć, ale jakoś przy nim nie mogłem. Najwyraźniej to wyczuł, bo wstał i powiedział:
- No, a ja się przespałem, na medycynie się znam, to może spróbuję odciążyć jakąś pielęgniarkę.
Mruknąłem w odpowiedzi coś pełnego wdzięczności, nakryłem się kocem i zasnąłem. Gdy po czterech
godzinach się obudziłem, było już po wojnie. Nadal napływali ranni, ale nie produkowano już nowych.
Widziałem z daleka Mikkelsona, uwijał się między poustawianymi na podłodze holu noszami, pomachał, a
ja mu odmachnąłem, szybkim truchtem podążając do sali operacyjnej. Gdy skończyliśmy łatać poszarpaną
nogę piętnastolatka i zaszyliśmy mu dziurę w barku, większość rannych odjechała już karetkami do innych
szpitali, u nas zostali tylko ci, których ze względu na ich stan nie można było przenosić.
Oznaczało to wysoki wskaźnik umieralności, który, po tych wszystkich wysiłkach, mógł być powodem
depresji dla całego zespołu. Racjonalnie nie było ku temu powodu, ale mogliśmy mieć przed oczami
jedynie tych, których uratować było niezwykle trudno, ci, którzy mieli wyzdrowieć, zdrowieli nie na
naszych oczach. Znałem ten problem, już się z nim zetknąłem. Starałem się opowiedzieć o tym tylu
członkom personelu, ilu było można, by przygotować ich na ten, najgorszy dla lekarza, okres.
Mikkelson dorwał mnie, gdy wreszcie, zastąpiony przez chirurga sprowadzonego ze szpitala Pearl
Jacobson, szykowałem się pomaleńku do powrotu do domu. Jego koszula nie była już biała, nie była też
czerwona, plamki krwi zrobiły się prawie czarne. Głupio mi było po prostu się go pozbyć, pielęgniarki
mówiły mi, że to lekarz dużej klasy, choć o trochę nietypowych nawykach. Pewnie robił dyplom daleko
stąd, w Afryce, może w Azji. Ale znakomity. Zaprosiłem go więc do siebie na noc, a on radośnie się
zgodził.
Normalnie byłbym znacznie bardziej wylewny, takie piekło sprzyja brataniu się ludzi pracujących dla
tego samego celu, ale było w nim coś takiego, co powodowało u mnie niechęć. A ta niechęć z kolei, gdy
bliżej jej się przyjrzałem, była całkowicie nieuzasadniona. Facet nie miał w sobie nic, co mogłoby do niego
nieprzychylnie usposobić.
Zastanawiałem się nad tym, gdy jechałem do domu z samochodem Mikkelsona widocznym w tylnym
lusterku. Co było w nim takiego, czego nie lubiłem? Chyba wyłącznie fakt, że powodował u mnie jakieś
złudzenia wzrokowe, a przecież tym halucynacjom, zrodzonym z bezsenności i przepracowania, on był
winien najmniej. Co to wtedy widziałem, gdy wyszedłem z bloku operacyjnego? Poświatę w kształcie
skrzydeł? Trzy świetliste sylwetki z Mikkelsonem w centrum? Sam już nie wiedziałem. Gdy wpuściłem go
do domu, nagle sobie przypomniałem, że dla obcego mój dom może wyglądać dziwacznie. Wszędzie było
pełno roślin, w doniczkach i suszących się na ścianach. Takie hobby.
Mikkelson jednak, czy z nadmiaru taktu, nie zadawał żadnych pytań. Rozejrzał się z uznaniem po pokoju
gościnnym, pohałasował chwilę w łazience i zobaczyłem go dopiero późnym rankiem, gdy ogolony i
wykąpany, przeciągając się i ziewając, wszedłem do kuchni.
Pogwizdując, kroił chleb na grzanki, maszynka do kawy parowała, boczek na patelni syczał, a mój gość
uwijał się jak wysokiej klasy gosposia. Jego obycie w kuchni źle mi się skojarzyło, przestraszyłem się, że
zaraz uszczypnie mnie w tyłek, teraz naprawdę ciężko zgadnąć płeć, ale zaraz się uspokoiłem, ostatecznie
pedzio nie znaczy „gwałciciel", a ja zachowuję się jak stara panna, której jeszcze nie zaczepiono, a już
krzyczy o ratunek. Zbiła mnie z tropu ta sytuacja, dotąd po kuchni w ten sposób uwijały się u mnie jedynie
kobiety.
Mikkelson obejrzał się na mnie, przez chwilę żonglował dużym kuchennym nożem i łopatką, którą
dopiero co szturchał boczek, a na widok mojej osłupiałej miny roześmiał się i złapał jedną ręką najpierw
nóż, potem łopatkę, na końcu widelec, którego wcale do tej pory nie widziałem i który, z mojego punktu
widzenia, spadł z sufitu. Czułem się jak dziecko w cyrku.
Mikkelson ofiarował mi bukiet przyborów kuchennych z taką miną, jakby obdarowywał mnie mirrą,
kadzidłem i złotem, i w końcu ja też zacząłem się śmiać.
- Czy gospodarz raczy mi pomóc? - spytał.
Gospodarz, przypomniawszy sobie o obowiązkach, poustawiał na stole talerze, sztućce i resztę. W
lodówce wciąż był nienaruszony galon soku pomarańczowego, znalazłem też mleko, a potem płatki
kukurydziane. Na pewien czas zająłem się śniadaniem, a gdy większość z tego, co było na stole, znalazła
się wewnątrz nas, Mikkelson spojrzał pytająco i popukał się w usta.
- Rozumiem, rozumiem - roześmiałem się - niech pan mówi, zaczynam być ciekawy.
- To propozycja dla lekarzy, którzy nie chcą mieć wygodnie - zastrzegł Mikkelson. - To propozycja dla
byłych komandosów, którzy czują wstręt do zabijania, dla ludzi bezdzietnych, nie obciążonych
obowiązkami rodzinnymi, słowem...
...Dla mnie - przerwałem mu.
- To, co panu powiem, musi pozostać między nami. Jeśli nie zgodzi się pan do nas przyłączyć, musi pan
zapomnieć o wszystkim, o czym będziemy tu rozmawiać. Reprezentuję organizację rządową, a praca, o
której mówię, jest objęta najwyższym stopniem tajności.
- A dlaczego zwraca się pan do mnie?
- Bo jest pan lekarzem, byłym komandosem, a na dodatek ma pan medal za odwagę. I nie znosi pan
zabijania. I jest pan nie tylko chirurgiem, ale też skończył pan farmację. To wszystko się panu przyda. A
praca, którą będzie pan wykonywał, zabierze pana bardzo daleko, tak daleko, że nie będzie mógł się pan
komunikować z nikim ze znajomych. W zamian obiecuję panu coś, co mogą przeżyć tylko nieliczni.
- Co się stało? Wybuch cholery w jakimś kraju azjatyckim, w którym na dodatek toczy się wojna?
- Prawie pan zgadł. Ale musi się pan zgodzić w ciemno. Całą prawdę powiem panu dopiero, gdy zgodzi
się pan ze mną pojechać.
- Chyba się nie zgodzę. Widzi pan, czuję awersję do mieszania się rządów jednych krajów do innych.
Gdyby reprezentował pan organizację międzynarodową, pozarządową, pewnie byłoby mi łatwiej.
- Pański stosunek do tej sprawy nie tylko przynosi panu chlubę w moich oczach, ale też powoduje, że jest
pan dla mnie jeszcze cenniejszym nabytkiem. Rząd, który mnie przysłał, jest właśnie rządem tego kraju,
który dotknęła klęska. Nie szukamy pomocy przeciwko ludziom, lecz chorobie. Współpraca rządu
pańskiego kraju jest dla nas bardzo cenna, ale potrzebujemy tylko informacji o ludziach takich jak pan, a
nie wojska czy broni.
- Czemu więc nie będzie mi się wolno komunikować z rodziną?
- Bo mamy do czynienia z chorobą, której istnienie chcemy zachować w tajemnicy, dopóki się da. Ciągle
jest nadzieja na zlikwidowanie ogniska choroby zanim się rozprzestrzeni. Przy okazji próbujemy
opracować szczepionkę. Na dodatek to pole bitwy jest oddalone od tak zwanej cywilizacji.
Nie podobało mi się to. Po pierwsze, mówił bez śladu obcego akcentu i nie wyglądał na przybysza z
dalekich krajów. Po drugie, nie słyszałem nic o jakichś nowych chorobach, a przecież lekarze plotkują tak
samo jak inni ludzie. Sztucznie stworzony zarazek wymknął się spod kontroli? Z drugiej strony moja
ciekawość nie pozwoliłaby mi wycofać się ze sprawy, zanim się nie dowiem. W końcu podjąłem decyzję.
- Czy pozwoli mi pan sprawdzić pańskie, powiedzmy, referencje? - spytałem.
- Niech pan zadzwoni do Ministerstwa Obrony Narodowej, do generała Cagnere'a. On panu powie, czy
mnie zna.
Zignorowałem podawaną mi wizytówkę, znalazłem telefon Ministerstwa w książce telefonicznej, a
sekretariat połączył mnie z Wydziałem Kontroli, cokolwiek to miało znaczyć. Generał od razu wiedział, kto
do niego dzwoni i po co. Nie powiedział mi nic konkretnego, ale z naciskiem powtarzał o całkowitym
zaufaniu do Mikkelsona, z tym że nie byłem pewien czy mówi o własnym zaufaniu, czy o zaufaniu, którym
powinienem Mikkelsona obdarzyć. Odłożyłem słuchawkę z przekonaniem, że typowy obraz wojskowego z
dowcipów już nie przystaje do rzeczywistości. Przerażony nieco tym nowym wojskiem jajogłowych,
pękając z ciekawości i nieco obrażony na Mikkelsona, że pakuje mnie w taką randkę w ciemno, wreszcie
się zgodziłem, zastanawiając się, kiedy zacznę żałować tej decyzji.
Mimo to Mikkelson nie powiedział mi nic więcej, podkreślił tylko, że dopóki nie zobaczę, i tak mu nie
uwierzę. Za jego namową zadzwoniłem do szpitala, dyrektor już był powiadomiony przez, jak to nazwał,
autorytety, i podpisał mi urlop na czas nieograniczony. Dodał jeszcze coś o zatrudnieniu mnie z powrotem,
kiedykolwiek będę chciał i nagle poczułem się, jakbym właśnie skoczył z mostu na bungy bez upewnienia
się, czy lina jest właściwie umocowana do bariery.
Mikkelson mnie nie poganiał, ale pakowałem się, jakbym uciekał przed pożarem. Spakowany, zarzuciłem
marynarski worek na plecy i zszedłem. Mikkelson był już gotów. Zadzwoniłem jeszcze do Franka, mojego
najlepszego przyjaciela, z prośbą, by zajrzał czasem i podlał kwiaty. Powiedziałem, że znalazłem okazję na
kilka miesięcy w Ameryce Południowej, tyle że muszę się pospieszyć, bo wskoczyłem na miejsce innego
lekarza. Wiedział doskonale o moim zielarskim hobby i nawet nie opieprzył mnie zbytnio za taki wyjazd
bez uprzedzenia. Myślałem, że jedziemy na lotnisko, lecz Mikkelson skręcił na autostradę prowadzącą w
góry. Minęliśmy kilka turystycznych miejscowości, potem zjechaliśmy w drogę drugiej kategorii, a po
następnej godzinie ostrych zakrętów w ledwie widoczny trakt i wjechaliśmy do opuszczonego
kamieniołomu. Mikkelson zatrzymał się w odległości metra od skalnej ściany, nacisnął zapalniczkę i zanim
zdążyłem go zapytać o papierosy, skalna ściana przesunęła się, ukazując hangar wystarczająco duży na
kilkanaście jumbo jetów. Wjechaliśmy do środka i zaraz obstąpili nas ludzie w kombinezonach. Mikkelson
wysiadł pierwszy, zauważyłem, jak poklepują go po plecach, ktoś otworzył moje drzwi i radośnie zapiał:
- Doktorek przyjechał, jak rany, wiedziałem, że ciekawość cię tu sprowadzi, kopę lat, doktorku, co?
Wielka łapa Małpiszona objęła moją, rzeczywiście od lat go nie widziałem, starego kumpla z wojska, ale
byłem przekonany, że nie wrócił z interwencji w Angoli. Czyżby zwerbowano go wcześniej? Ale do
czego? Wyglądało na to, że zaraz się dowiem. Małpiszon ciągnął mnie w stronę wysokich, smukłych
kształtów, wyglądających jak samoloty pionowego startu. Eleganckie i zgrabne, świetliście białe, stały na
ogonach jak nowoczesne kolumny.
- Co to jest? - wskazałem palcem na samolot.
Nasze niewidoczne transportery - odpowiedział z dumą Małpiszon i już nie chciał mi powiedzieć niczego
więcej, roześmiał się tylko.
Spojrzałem na niego surowo. Jego przystojna twarz gwiazdora filmowego, przez którą dorobił się ksywy,
promieniała dumą. Zadzierał nosa, tego nie był w stanie podrobić. Uznałem że muszę wypytać Mikkelsona.
Mikkelson, jakby to przewidział, właśnie do nas podszedł.
- Zanim zacznie pan pytać, zabiorę pana na kwaterę - zaproponował.
Niebotycznie zaciekawiony, ale też pełen sceptycyzmu, powędrowałem za nim do wózka golfowego,
wsiadłem, i dopiero teraz, jadąc pomiędzy kolumnami tych „transporterów", zacząłem w przybliżeniu
oceniać rozmiary ukrytego lotniska. Wyglądało na to, że wypatroszyli cały łańcuch górski. Gładkie z daleka
powierzchnie samolotów z bliska sprawiały wrażenie włochatej tkaniny; gdy wyciągnąłem rękę w stronę
wznoszącej się nad nami białej płaszczyzny trójkątnego skrzydła, Mikkelson się roześmiał. Po chwili
wiedziałem już czemu. Nie udało mi się jej dotknąć!
Dłoń zatrzymała się jakieś dwa centymetry od białego puchu, delikatne piórka tuż pod moimi palcami
zadrżały, czułem miękki, sprężysty opór pustego, jak się zdawało, powietrza, piórka podnosiły się ku moim
palcom, a ja ich nie mogłem dotknąć i nadal nie widziałem przeszkody.
- Co to jest?
- Garuda - odparł Mikkelson, ubawiony moją miną, sam czułem, że jest szczególnie głupia.
- Jakaś nowa technika? Pole siłowe?
- Zapewne tak to można nazwać. Czy zamierzasz zapytać, skąd się bierze?
- Nie. Nie jestem fizykiem.
- Anty grawitacja.
- Anty grawitacja to tylko słowo, a jak podasz mi wzór fizyczny, to i tak go nie zrozumiem, więc cię nie
pytam.
- To efekt przewagi energii nad grawitacją. Po pierwsze, nabijał się ze mnie, a po drugie, przeszliśmy na
ty.
Przejechaliśmy wreszcie przez połać lotniska i dotarliśmy do korytarzy. Mikkelson wybrał jeden z nich,
przejechaliśmy jeszcze z pięćset metrów i zgrabnie zaparkował w niszy, służącej do tego celu. Pokazał mi
pokój, schludnie i w miarę wygodnie urządzony, z łazienką i maleńką garderobą na bagaż. W porównaniu z
kwaterami, jakie miałem w armii, był to Hilton. Zmył się, zanim zdążyłem wymyślić pierwsze pytanie.
Nie chciało mi się spać, a nie dostałem wyraźnego polecenia pozostania w kwaterze. Ciekawość
przeważyła. Korytarze, choć drugie, były dobrze oznakowane, wszędzie wisiały mapki i nikt mnie nie
próbował zatrzymać. Chodziłem więc, dziwowałem się rakietom, zaglądałem wszędzie, najwyraźniej nikt
tu niczego przed nami nie pilnował. Na dobrą sprawę mógłbym się urwać, ale nie chciałem. Ku swemu
zdumieniu przekonałem się, że prawie połowa z żołnierzy to kobiety.
Przysiadłem się do jednej takiej, gdy jadłem obiad w kantynie, miała na imię Sara i była świetnie
wyszkolonym komandosem. I miała dosyć strzelania do ludzi, choć rozumiała politykę własnego kraju.
Powiedziała mi coś, co mnie zastanowiło. Coś o kobiecie imieniem „Bezbożność", zabranej w ołowianej
skrzyni przez kobiety ze skrzydłami bocianów i postawionej na cokole.
- Zamknięto ją w efie - mówiła, wpatrując się we mnie ciężkim wzrokiem. - To skrzynia służąca do
mierzenia zboża i innych sypkich rzeczy. Postawiono ją na cokole. To chyba znaczy, że miara była już
pełna?
Było mi głupio, nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Boję się świrów, a szczególnie świrów cytujących
święte pisma. Zauważyła to i zmieniła temat. Dużo też gadałem z Jackiem Małpiszonem, który mnie
odnalazł i przysiadł się do nas, ale ten bezczelny typ nic mi nie wyjaśnił, tylko się ze mnie nabijał. Gadał
coś o podróżach w poprzek czasu, krainach elfów, duplikatach, i nie był w stanie utrzymać pokerowej
twarzy. Miałem ochotę go udusić. Sara mu sekundowała, a ja nie wiem czy lubię, jak świry się ze mnie
śmieją. Czułem się tak swobodnie jak małpa pod wodą. Nie dali mi najmniejszego punktu zaczepienia. W
końcu zrezygnowałem. Skoro nie miałem wystarczających danych, by roztrząsać problem, pozwoliłem mu,
by roztrząsał się sam, bez mojej pomocy.
Wieczorem, gdy już aż nazbyt syty wrażeń kładłem się spać, zastukał do mnie Michael w towarzystwie
jakiegoś blondyna, którego jeszcze nie widziałem.
- Masz ochotę na nagły wyjazd, połączony ze szkoleniem? Michael miał niezwykle zadowoloną z siebie
minę. Najwyraźniej znów żonglował jakimiś łopatkami.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin