Śmierć i sąd.rtf

(529 KB) Pobierz
DONNA LEON

 

DONNA LEON

 

 

 

 

ŚMIERĆ I SĄD

 

 

(Przełożyła: Julita Wroniak)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

NOIR SUR BLANC

1999


 

Toni Sepedzie

i Craigowi Manleyowi

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Questo e i fin di chi fa mal;

E de’ perfidi la morte

Alla vita e sempre ugual.

 

Taki koniec łotrów spotyka;

Nikczemna śmierć złoczyńcy

Zawsze z jego żywota wynika.

 

libretto opery Don Giovanni Mozarta


Rozdział 1

 

 

W ostatni wtorek września, ponad miesiąc wcześniej niż można było oczekiwać, w górach oddzielających północne Włochy od Austrii spadł śnieg. Ciężkie chmury nadciągnęły nie wiadomo skąd i bez żadnego ostrzeżenia; śnieżyca rozpętała się nagle. Wystarczyło pół godziny, aby drogi wiodące do przełęczy nad Tarvisio stały się śliskie i śmiertelnie niebezpieczne. Od miesiąca nie padał deszcz, toteż pierwszy śnieg pokrył nawierzchnię lśniącą od oleju i smarów.

Połączenie to okazało się katastrofalne dla szesnastokołowego tira z rumuńskimi tablicami rejestracyjnymi, według listy przewozowej transportującego dziewięćdziesiąt metrów sześciennych sosnowych desek. Tuż na północ od Tarvsio, na zakręcie przy wjeździe na autostradę prowadzącą w cieplejsze, bezpieczniejsze rejony Włoch, kierowca zahamował zbyt gwałtownie i stracił panowanie nad ogromnym pojazdem. Ciężarówka zjechała z szosy z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, żłobiąc głębokie koleiny w nie zamarzniętej jeszcze glebie, obijając się o drzewa i kładąc pokotem te, które znalazły się na jej drodze. Dotarła na samo dno wąwozu, gdzie roztrzaskała się o skałę u podstawy potężnej góry. Towary z rozbitej skrzyni rozsypały się wokół szerokim łukiem.

Pierwsi na miejscu wypadku byli kierowcy innych tirów, którzy zatrzymali się natychmiast, aby pomóc jednemu ze swoich. Rzucili się do szoferki, ale dla kierowcy nie było już ratunku: z czaszką wgnieciona przez konar wisiał bezwładnie na zapiętym pasie, do połowy wychylony przez otwór po drzwiach wyrwanych z zawiasów przez ten sam konar. kiedy ciężarówka zahaczyła o niego w swoim szaleńczym pędzie w dół zbocza. Mężczyzna wiozący transport świń do włoskiej rzeźni wspiął się na pogruchotaną maskę tira, żeby sprawdzić, w jakim stanie jest drugi kierowca. Fotel pasażera był pusty, co oznaczało, że drugi kierowca wypadł w chwili zderzenia.

Czterech mężczyzn, ślizgając się, rozeszło się po zboczu, żeby zbadać teren; piąty wrócił na górę, aby ustawić na szosie światła ostrzegawcze i zawiadomić przez krótkofalówkę polizia stradale. Śnieg pasał gęsto, więc dopiero po dłuższym czasie ktoś zauważył skręcone ciało leżące bliżej tira niż drogi. Dwóch mężczyzn puściło się biegiem, mając nadzieję, że przynajmniej jeden kierowca przeżył katastrofę.

Potykając się w pośpiechu, czasem nawet osuwając na kolana, z trudem pokonywali tę samą zaśnieżona trasę, którą ogromny pojazd przebył z taką łatwością. Pierwszy z mężczyzn uklęknął przy nieruchomej postaci i zaczął strzepywać cienką warstwę bieli; chciał się przekonać, czy leżący wciąż oddycha. Nagle jego palce zaplątały się w długie włosy, a kiedy odgarnął śnieg z twarzy, ujrzał drobne, niewątpliwie kobiece rysy.

Wtem usłyszał za sobą wołanie. Odwrócił się szybko i przez padający śnieg dojrzał sylwetkę kolegi, który właśnie schylał się nad czymś, co leżało kilka metrów na lewo od kolein pozostawionych przez pędzącego tira.

- Co tam masz? - zawołał, przykładając palce do szyi dziwnie skręconej postaci.

- To kobieta! - odkrzyknął tamten.

I akurat kiedy pierwszy kierowca zdał sobie sprawę, że nie wyczuwa pod palcami tętna, tamten znów zawołał:

- Nie żyje!

Mężczyzna, który pierwszy znalazł się przy rozbitej skrzyni tira, powiedział później, że kiedy je ujrzał, przyszło mu do głowy, że ciężarówka wiozła manekiny, wiecie, takie plastikowe figury, które ubiera się w ciuchy i stawia w sklepowych witrynach. Widział ich przynajmniej sześć; leżały rozsypane na zaśnieżonym zboczu za wyłamanymi tylnymi drzwiami pojazdu. Jedna dostała się jakoś pomiędzy deski stanowiące jego ładunek; leżała przy samych drzwiach, z nogami przygwożdżonymi do dna skrzyni przez stos popaczkowanych desek, związanych tak solidnie, że nawet wstrząs wywołany zderzeniem tira ze skałą nie zdołał zerwać sznurów. Ale dlaczego wszystkie manekiny mają na sobie palta? -przemknęło mężczyźnie przez myśl. I skąd te czerwone plamy na śniegu?


Rozdział 2

 

 

Upłynęło ponad pół godziny od wezwania, zanim polizia stradale przybyła na miejsce wypadku, gdzie musiała się zaraz zająć rozstawianiem świateł i rozładowywaniem dwóch kilometrowych korków, ponieważ nadjeżdżający z obu stron kierowcy, którzy i tak jechali ostrożnie z powodu złych warunków atmosferycznych, teraz zwalniali jeszcze bardziej, aby popatrzeć przez szeroką wyrwę w metalowej balustradzie na leżący w dole wrak ciężarówki. Ofiar nie widzieli.

Kiedy tylko pierwszy funkcjonariusz, który nie mógł zrozumieć, co wykrzykują do niego kierowcy, zszedł na dół i zobaczył leżące za tirem poskręcane ciała, natychmiast wrócił na górę i połączył się przez radio z komendą w Tarvisio. Minęło zaledwie parę chwil, a zator na szosie powiększył się o kolejne dwa samochody, z których wysiadło sześciu odzianych na czarno carabinieri. Pozostawiwszy wozy na poboczu, zbiegli do ciężarówki. Kiedy zorientowali się, że kobieta z nogami przygwożdżonymi przez deski wciąż żyje, wszelkie myśli o rozładowaniu korka na szosie wyleciały im z głowy.

Zamieszanie, które nastąpiło, byłoby komiczne, gdyby okoliczności nie były tak groteskowe. Stosy desek przygniatające nogi kobiety mierzyły co najmniej dwa metry wysokości; mógłby je z łatwością usunąć dźwig, ale nie było jak sprowadzić dźwigu w dół zbocza. Mogliby je też pozrzucać ludzie, ale aby to zrobić, musieliby się na nie wdrapać, tym samym zwiększając nacisk na ciało kobiety.

Monelli, najmłodszy funkcjonariusz, klęczał przy tylnych drzwiach ciężarówki, dygocząc z zimna, które stawało się coraz bardziej dotkliwe w miarę nadciągania alpejskiej nocy. Jego regulaminowa puchowa kurtka do połowy okrywała przygwożdżoną do dna tira kobietę. Dolna część ciała była niewidoczna, zdawała się przechodzić w solidny stos desek, zupełnie jak na fantazyjnym obrazie Magritte’a.

Funkcjonariusz widział, że kobieta jest młoda i ma blond włosy; widział też, że z każdą minutą staje się coraz bledsza. Leżała na boku, z policzkiem przyciśniętym do blaszanej powierzchni. Oczy miała zamknięte, ale chyba jeszcze oddychała.

Nagle usłyszał głośny łoskot i coś ciężkiego uderzyło w dno skrzyni. To pozostałych pięciu karabinierów zmagało się z deskami. Wspinali się niczym mrówki na stos równo powiązanych paczek, szamotali z nimi, usiłując je poluzować, potem spychali w dół. Następnie sami zeskakiwali ze stosu, podnosili paczkę i wyrzucali z tira, mijając po drodze ranną dziewczynę i Monellego.

Ilekroć przechodzili obok młodszego kolegi, widzieli, że kałuża krwi sącząca się spod desek jest coraz bliżej jego kolan. Atakowali stos z szaleńczą energią, nie zważając na to, iż kaleczą sobie dłonie. Kiedy Monelli zakrył kurtką twarz dziewczyny i podniósł się z klęczek, trzej funkcjonariusze przerwali pracę, ale dwaj pozostali nadal z furią wyszarpywali deski i ciskali je w gęstniejący mrok. Uspokoili się dopiero wtedy, gdy podszedł do nich sierżant i położeniem ręki na ramieniu dał znać, że mogą zaniechać dalszych wysiłków. Wtedy zostawili dziewczynę, której już nic nie mogło pomóc, i zaczęli przeprowadzać rutynowe oględziny miejsca wypadku. Zanim skończyli i zadzwonili do Travisio po karetki. żeby przyjechały zabrać zwłoki, wszystko pokryła znacznie grubsza warstwa śniegu, zapadła noc, a ruch na autostradzie był zablokowany aż do austriackiej granicy.

Tego dnia nic więcej nie można było zrobić, więc carabinieri oddalili się; najpierw jednak, wiedząc, że ludzi fascynują miejsca, w których nastąpiła śmierć, i obawiając się, że ślady zostaną zatarte, a materiał dowodowy zniszczony lub rozkradziony, jeśli wrak nie będzie pilnowany, postawili przy nim dwóch strażników.

Jak to się często zdarza o tej porze roku. nazajutrz nastał różowy świt, a do godziny dziesiątej śnieg był już tylko wspomnieniem. Ale pozostał rozbity tir oraz wiodące do niego głębokie koleiny. W ciągu dnia pojazd rozładowano, ustawiając deski w niskich stosach kawałek drogi od wraku. Podczas gdy carabinieri dźwigali paczki, narzekając na ich ciężar, na drzazgi wbijające się w dłonie i błoto oblepiające buty. ekipa dochodzeniowa badała dokładnie szoferkę, zdejmując z różnych powierzchni odciski palców, opisując i chowając do numerowanych torebek znalezione dokumenty i przedmioty. Siła uderzenia obluzowała fotel kierowcy; dwaj funkcjonariusze zdemontowali go do końca, po czym ściągnęli z niego płócienny pokrowiec i plastikowe obicie. Szukali czegoś pod spodem, ale nic podejrzanego nie wykryli, podobnie jak pod miękką wyściółką na ścianach szoferki.

Dopiero w skrzyni tira znaleźli osiem plastikowych reklamówek, w jakie pakuje się zakupy w supermarketach; każda zawierała zmianę kobiecej odzieży, a jedna niewielki modlitewnik w obcym języku, zidentyfikowanym przez technika jako rumuński. Na odzieży w torbach nie dostrzeżono ani jednej metki; zostały pieczołowicie usunięte, podobnie jak wszystkie metki z ubrań ośmiu kobiet zabitych w wypadku.

Dokumenty znalezione w szoferce były takie, jakich należało oczekiwać: paszport i prawo jazdy kierowcy, ubezpieczenie, deklaracje celne, listy przewozowe oraz faktura z nazwą składu drewna, do którego tir wiózł deski. Papiery kierowcy były wystawione w Rumunii, kwity celne się zgadzały, a deski miały być dostarczone do składu w Sacile, niedużym mieście położonym około stu kilometrów na południe.

Niczego więcej nie zdołano się dowiedzieć z wraku tira, który w końcu, z wielkim trudem i nie bez poważnych zakłóceń ruchu, trzy wozy holownicze za pomocą kołowrotów wciągnęły z powrotem na szosę. Umieszczono wrak na platformie ciężarówki i odesłano rumuńskiemu właścicielowi. Deski przekazano z czasem do adresata w Sacile, który jednak odmówił zapłacenia naliczonych dodatkowych kosztów.

Dziwną sprawę śmierci kobiet podchwyciły austriacka i włoska prasa; artykuły o „ciężarówce śmierci” ukazały się pod takimi tytułami, jak Der Todeslater oraz Il Camion della Morte. Austriaccy dziennikarze zdobyli nawet trzy zdjęcia zwłok leżących na śniegu. Wszystkie dzienniki zgodnie twierdziły, że prawdopodobnie chodziło o emigrację zarobkową. Upadek komunizmu sprawił, że obyło się bez spekulacji, które dawniej nasuwałyby się w pierwszej kolejności, a więc dotyczących szpiegostwa. Ostatecznie nie udało się nigdy ustalić prawdy; dochodzenie ugrzęzło w martwym punkcie, gdyż władze rumuńskie ani nie udzieliły żadnych wyjaśnień, ani nie nadesłały żądanych dokumentów; w końcu włoska opinia publiczna przestała się interesować całą sprawą. Zwłoki kobiet oraz kierowcy odesłano samolotem do Bukaresztu, gdzie zostały pochowane pod warstwą ojczystej ziemi i przywalone ciężarem miejscowej biurokracji.

Temat szybko znikł ze szpalt gazet, wyparty przez takie wydarzenia, jak zbezczeszczenie żydowskiego cmentarza w Mediolanie i zabójstwo kolejnego sędziego. Przedtem jednak o śmierci kobiet zdążyła przeczytać professoressa Paola Falier, adiunkt literatury angielskiej na Uniwersytecie Ca’ Pesaro w Wenecji, a zarazem - co nie jest bez znaczenia dla niniejszej opowieści - żona Guida Brunettiego, commissario policji w tym mieście.


Rozdział 3

 

 

Carlo Trevisan, czy raczej avvocato Carlo Trevisan - bo osobiście wolał, żeby ludzie nie zapominali tak go tytułować - był człowiekiem o bardzo zwyczajnej przeszłości, co jednak w najmniejszym stopniu nie wpływało na fakt, że jeśli chodzi o przyszłość, wszystko stało przed nim otworem. Urodzony w Trento, mieście położonym w pobliżu granicy austriackiej, na studia wybrał się do Padwy, gdzie ukończył prawo z najwyższą lokatą i jednogłośnym uznaniem wszystkich profesorów. Następnie podjął pracę w firmie prawniczej w Wenecji i wkrótce stał się ekspertem prawa międzynarodowego, jednym z niewielu w tym mieście. Zaledwie po pięciu latach odszedł z firmy i założył własną kancelarię specjalizującą się w prawie handlowym, a szczególnie w zagadnieniach międzynarodowych.

Włochy to państwo, w którym jednego dnia ustanawia się nowe prawa, a nazajutrz je uchyla. W kraju, w którym sens nawet najprostszego artykułu prasowego bywa czasem nieuchwytny, nie dziwi, iż właściwe znaczenie prawa często pozostaje niejasne. Możliwość wielu interpretacji stwarza bardzo pomyślny klimat dla prawników, którzy twierdzą, iż wszystko rozumieją. Takich jak avvocato Carlo Trevisan.

Ponieważ był zarazem pracowity i ambitny, powodziło mu się coraz lepiej. A ponieważ ożenił się dobrze, z córką bankiera, wszedł w związki rodzinne i towarzyskie z wieloma spośród najważniejszych, najpotężniejszych przemysłowców oraz bankierów regionu Veneto. Jego praktyka adwokacka rozrastała się wraz z jego tuszą, aż w końcu, w tym samym roku. w którym skończył pięćdziesiąt lat, zatrudniał u siebie siedmiu prawników. Przez dwie kadencje zasiadał w radzie miejskiej Wenecji, w niedziele chodził na msze do kościoła Santa Maria del Giglio, miał dwoje mądrych, uroczych dzieci, chłopca i dziewczynkę.

We wtorek przed świętem La Madonna della Salute pod koniec listopada avvocato Trevisan spędził popołudnie w Padwie, dokąd wybrał się na prośbę Francesca Urbaniego, starego klienta, który po dwudziestu siedmiu latach małżeństwa postanowił oficjalnie wystąpić o separację. Podczas dwugodzinnej rozmowy Trevisan doradził mu, aby przerzucił część posiadanych pieniędzy za granicę, na przykład do Luksemburga, i natychmiast sprzedał udziały w dwóch fabrykach w Weronie. których był cichym współwłaścicielem, a sumy uzyskane z transakcji też szybko wyekspediował z kraju.

Po rozmowie, którą Trevisan zaplanował tak, aby nie kolidowała z jego następnym spotkaniem, mecenas udał się na kolację z człowiekiem, z którym od lat łączyły go interesy. Widywali się co tydzień, na zmianę w Wenecji i Padwie. Jak wszystkie ich spotkania, także i to upłynęło im w świetnym nastroju - w nastroju, na jaki niewątpliwie wpływ mają sukcesy i życie w dostatku. Dobre jedzenie, dobre wino, dobre wieści.

Wspólnik Trevisana odwiózł go na dworzec kolejowy, gdzie - jak co drugi tydzień - avvocato wsiadł do pociągu Intercity do Triestu, który zatrzymywał się w Wenecji o 22.15. Chociaż mecenas miał bilet pierwszej klasy, zajął miejsce w jednym z prawie pustych wagonów drugiej klasy na początku składu; uczynił tak - podobnie jak inni wenecjanie - ponieważ wagon pierwszej klasy znajdował się na samym końcu, tak więc jadący nim pasażerowie, którzy wysiadali na stacji Santa Lucia, musieli iść do wyjścia przez cały długi peron.

Na siedzeniu naprzeciw siebie Trevisan położył teczkę z cielęcej skóry, otworzył ją i wyjął prospekt przysłany mu niedawno przez Narodowy Bank Luksemburga; odsetki sięgały nawet osiemnastu procent, choć nie dotyczyło to rachunków prowadzonych w lirach. Trevisan wydobył mały kalkulator z przegródki po wewnętrznej stronie wieka teczki, zdjął nasadkę z pióra firmy Mont Blanc i na kartce papieru zaczął przeprowadzać wstępne obliczenia.

Kiedy drzwi przedziału się rozsunęły, avvocato obrócił się, aby wyjąć bilet z kieszeni płaszcza i podać go konduktorowi. Jednakże osoba, która stała w drzwiach, chciała czegoś więcej niż biletu.

Zwłoki odkryła konduktorka Cristina Merli, kiedy pociąg przebywał lagunę oddzielającą Wenecję od Mestre. Mijając przedział, w którym elegancko ubrany jegomość drzemał skulony przy oknie, w pierwszej chwili postanowiła nie budzić go i nie prosić o okazanie biletu, lecz zaraz pomyślała sobie, że pasażerowie na gapę - nawet elegancko ubrani - często udają pogrążonych we śnie podczas krótkiej przeprawy przez lagunę, licząc, że konduktor nie będzie ich niepokoił i zdołają w ten sposób zaoszczędzić tysiąc lirów. Pomyślała też, że jeżeli jegomość ma bilet i faktycznie śpi, to będzie jej wdzięczny za zbudzenie, zwłaszcza jeśli zamierza zdążyć na vaporetto linii numer jeden do Rialto, który odpływa z embarcadero przed stacją równo trzy minuty po przybyciu pociągu.

Otworzyła więc drzwi i weszła do małego przedziału.

- Buona sera, signore. Suo biglietto, per favore.

Później, kiedy o tym opowiadała, wciąż pamiętała zapach; mówiła, że od razu uderzył ją w nozdrza, ledwo wetknęła głowę do nagrzanego przedziału. Postąpiła dwa kroki do przodu i powtórzyła, podnosząc nieco głos:

- Suo biglietto, per favore.

Czyżby spał tak mocno, że nic nie słyszał? Niemożliwe; najpewniej nie miał biletu i próbował tylko uniknąć zapłacenia czekającej go kary. Przez lata pracy na kolei Cristina Merli polubiła ten moment, kiedy prosi gapowicza o okazanie dokumentu tożsamości, po czym wypisuje bilet i inkasuje należność wraz z przewidziana karą. Bawiły ją rozmaite wymówki, które wymyślali pasażerowie; znała wszystkie tak dobrze, że mogłaby je recytować we śnie: kupiłem bilet, musiał mi wypaść z kieszeni; pociąg właśnie odjeżdżał, nie miałem czasu stać w kolejce do kasy; mój bilet ma żona, która siedzi w innym przedziale.

Wiedząc to wszystko i nie chcąc niepotrzebnie tracić czasu, zwłaszcza teraz, na końcu długiej trasy z Turynu, była szorstka, a nawet gwałtowna w obejściu.

- Proszę się obudzić i pokazać mi bilet - rzekła, po czym schyliła się i potrząsnęła pasażera za ramię.

Ledwo go dotknęła, mężczyzna odchylił się wolno od okna, przewrócił na siedzenie i zsunął na podłogę. Kiedy upadał, poły jego marynarki rozchyliły się i konduktorka ujrzała czerwone plamy na koszuli. Nad ciałem unosił się smród moczu i kału.

- Maria Vergine! - szepnęła Cristina Merli i wycofała się tyłem z przedziału.

Na lewo od siebie zauważyła dwóch nadchodzących korytarzem mężczyzn; najwyraźniej zamierzali wysiąść przez drzwi znajdujące się na przedzie wagonu.

- Przykro mi, ale drzwi z przodu są zamknięte, muszą panowie wysiąść tylnymi - oświadczyła.

Ta wiadomość ich nie zaskoczyła: odwrócili się i ruszyli na koniec wagonu. Konduktorka wyjrzała przez okno. Stwierdziła, że pociąg zaraz zjedzie z grobli i najwyżej za trzy, cztery minuty dotrze na stację. Kiedy się zatrzyma, pasażerowie wysiądą, a wszelkie spostrzeżenia i obserwacje, jakie mogli poczynić w trasie, na przykład dotyczące osób widzianych na korytarzach, przepadną raz na zawsze. Wtem usłyszała znajome trzaski i zgrzyty - pociąg kierował się na właściwy tor; chwilę później elektrowóz wjeżdżał pod dach stacji.

Cristina Merli uczyniła jedyną rzecz, jaka w tej sytuacji przyszła jej do głowy, choć w ciągu piętnastu lat przepracowanych na kolei ani razu sama czegoś takiego nie zrobiła, ani nikt w jej obecności: weszła do następnego przedziału i pociągnęła za hamulec bezpieczeństwa. Usłyszała ciche pyknięcie, kiedy pękł wytarty sznurek podtrzymujący uchwyt; od tego momentu czekała na to, co będzie. Czekała z chłodną, wręcz naukową ciekawością.


Rozdział 4

 

 

Koła zablokowały się i pociąg ze zgrzytem zatrzymał się na stacji: pasażerowie, straciwszy równowagę, lądowali na podłodze lub na kolanach tych, którzy siedzieli przed nimi. W ciągu kilku chwil w otwartych mocnymi szarpnięciami oknach ukazały się głowy; ludzie rozglądali się w lewo i w prawo, szukając przyczyn nagłego zahamowania. Cristina Merli otworzyła okno na korytarzu, z ulgą odetchnęła mroźnym, zimowym powietrzem i wystawiwszy głowę, patrzyła, kto podejdzie do pociągu. Na peron wbiegli dwaj umundurowani funkcjonariusze polizia ferrovia. Konduktorka wychyliła się i pomachała do nich.

- Tutaj, tutaj! - zawołała. Ponieważ nie chciała, żeby ktokolwiek poza policją słyszał, co ma do zakomunikowania, nie powiedziała nic więcej, dopóki nie znaleźli się pod jej oknem.

Kiedy wyjawiła im, co się stało, jeden z funkcjonariuszy ruszył biegiem w kierunku budynku stacji, drugi natomiast udał się na początek składu, żeby powiadomić maszynistę. Pociąg szarpnął raz i drugi i zaczął wolno sunąć do przodu, centymetr po centymetrze, aż w końcu zatrzymał się na swoim zwykłym miejscu na torze piątym. Po peronie spacerowało kilka osób; jedne przyszły kogoś odebrać, inne zamierzały jechać do Triestu. Drzwi pozostawały zamknięte, czekający zbili się w ciasną gromadkę, dyskutując, co się mogło stać. Pewna kobieta, przekonana, że chodzi o kolejny strajk, cisnęła walizkę na ziemię, po czym wyrzuciła w powietrze obie ręce. Podczas gdy tak stali, rozmawiając i irytując się coraz bardziej z powodu nie wyjaśnionej zwłoki, którą uważali za jeszcze jeden przejaw nieudolności kolei, na peron weszło sześciu funkcjonariuszy policji uzbrojonych w pistolety maszynowe. Ustawili się wzdłuż składu, przy co drugim wagonie. W oknach pociągu pojawiło się więcej głów; niektórzy pasażerowie zaczęli gniewnie wykrzykiwać, ale nikt ich nie słuchał. Drzwi wciąż były zamknięte.

Trwało to przez dłuższy czas, aż wreszcie ktoś poinformował sierżanta dowodzącego policjantami, że pociąg jest zradiofonizowany. Sierżant wspiął się po stopniach do elektrowozu i wyjaśnił przez radiowęzeł, że w jednym z wagonów popełniono przestępstwo, toteż podróżni muszą pozostać na miejscu, dopóki policja nie spisze ich personaliów.

Kiedy skończył mówić, maszynista odblokował drzwi i funkcjonariusze weszli do wagonów. Niestety nikt o niczym nie poinformował pasażerów czekających na peronie, więc ci również wsiedli do pociągu i szybko przemieszali się z tymi, którzy byli w środku. W drugim wagonie dwóch mężczyzn usiłowało się przepchnąć obok policjanta, twierdząc, że nic nie widzieli i nic nie wiedzą, a są już mocno spóźnieni. Zablokował im drogę pistoletem maszynowym uniesionym w poprzek na wysokość piersi, po czym zmusił ich do wejścia do przedziału; zaczęli narzekać na arogancję policji i nierespektowanie przez nią praw obywatelskich.

Ostatecznie stwierdzono, że w pociągu znajduje się tylko trzydziestu czterech pasażerów, nie licząc tych, którzy wsiedli przed chwilą, za funkcjonariuszami. W ciągu półgodziny policjanci zdążyli spisać nazwiska i adresy podróżnych oraz zapytać ich. czy nie zauważyli nic podejrzanego. Dwie osoby przypomniały sobie czarnego handlarza, który wysiadł w Vicenzie: ktoś widział długowłosego, brodatego mężczyznę wychodzącego z toalety przed Weroną; ktoś inny wspomniał, że w Mestre wysiadła kobieta w futrzanej czapie, ale poza tym mc niezwykłego nie rzuciło się nikomu w oczy.

Wszystko wskazywało na to, że pociąg pozostanie na stacji przez całą noc. Część pasażerów wysiadła, aby zadzwonić do krewnych w Trieście i uprzedzić ich o spóźnieniu, kiedy na torze za pociągiem pojawił się elektrowóz. Połączono go z ostatnim wagonem, kiery tym samym przemieniono w początek składu. Następnie trzej mechanicy w niebieskich kombinezonach zeszli z peronu na szyny i odłączyli dotychczasowy pierwszy wagon, w którym wciąż znajdowały się zwłoki. Wzdłuż wagonów przebiegł konduktor, wołając: In partenza, in partenza, siamo in partenza, i pasażerowie na peronie zaczęli pośpiesznie wskakiwać do środka. Konduktor zatrzasnął jedne drzwi, drugie, po czym wsiadł, akurat kiedy pociąg wolno ruszył z miejsca. W tym czasie, w gabinecie naczelnika stacji, Cristina Merli starała się wytłumaczyć, dlaczego powinno się ja zwolnić z zapłacenia kary w wysokości miliona lirów za pociągnięcie hamulca bezpieczeństwa.


Rozdział 5

 

 

Guido Brunetti dowiedział się o zamordowaniu mecenasa Carla Trevisana dopiero nazajutrz rano, w dodatku w zupełnie nieprofesjonalny sposób, gdyż z ogromnego nagłówka w „Il Gazzettino”, tego samego dziennika, który dwukrotnie wychwalał avvocato Trevisana podczas jego kadencji radnego. Avvocato Assassinato sul Treno - głosił napis w „Il Gazzettino”, „La Nuova” zaś, jak zawsze skora do melodramatyzowania, przyciągała uwagę sformułowaniem Il Treno della Morte. Brunetti zobaczył nagłówki w drodze do pracy i zatrzymał się, żeby kupić obie gazety, po czym przeczytał zamieszczone w nich artykuły, stojąc na Ruga Orefici i nie zwracając uwagi na przepychających się obok przechodniów robiących poranne sprawunki. Oba artykuły podawały tylko garść podstawowych faktów: avvocato został zastrzelony w pociągu, zwłoki znaleziono, kiedy pociąg przejeżdżał przez lagunę, policja rozpoczęła rutynowe dochodzenie.

Brunetti uniósł głowę i przesunął wolno nic nie widzącym wzrokiem po straganach uginających się od owoców i warzyw. Rutynowe dochodzenie? Kto miał wczoraj dyżur? Czemu go nie powiadomiono? A skoro nie skontaktowano się z nim, to w takim razie z kim?

Ruszył dalej w kierunku komendy, przypominając sobie po drodze wszystkie dochodzenia prowadzone aktualnie i zastanawiając się, komu przydzielone zostanie śledztwo w sprawie morderstwa. Sam właśnie kończył sprawę, która na drobną, wenecką skalę wiązała się z ogromną pajęczyną przekupstwa i korupcji, jaka w ciągu ostatnich kilku lat wyrosła w Mediolanie i rozprzestrzeniła się na cały kraj. Pobudowano autostrady, w tym jedną łączącą miasto z lotniskiem, wydając na to miliardy lirów. Dopiero po ukończeniu budowy zaczęto się zastanawiać, że połączenie z niedużym lotniskiem, przystosowanym do obsługi poniżej stu lotów dziennie, znakomicie zapewniały istniejące drogi, tym bardziej że wielu podróżnych i tak wolało korzystać z regularn...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin