Brockway Connie - Miłośc w Cieniu Piramid.pdf

(770 KB) Pobierz
Brockway Connie - Miłośc w Cieniu Piramid - Notatnik
Brockway Connie
Brockway Connie - Miłośc w Cieniu Piramid
Miłość w cieniu piramid
1890
Nad rozległą egipską pustynią wisiało nocne niebo, równie puste, jak ziemia w dole.
Była to niezbadana Wielka Pustynia, zapewniająca bezpieczny azyl tym, którzy go
szukali.
W ponurym obozowisku handlarzy niewolników, u podnóża piaszczystej wydmy kręciło
się sporo takich uciekinierów przed światem. Obóz był niewielki: kilka wielbłądów,
pół tuzina namiotów rozbitych wokół ogniska, ze dwadzieścia otwartych skrzyń.
Kilkunastu mężczyzn w blasku ognia wpatryyało się w ich zawartość. Niektórzy
wyglądali na kupców. Przybyli na pustynię z odległych o wiele kilometrów miast po
czarnorynkowe towary. Byli to Arabowie zamieszkujący Egipt stosunkowo od niedawna.
Bo cóż znaczy czternaście stuleci w tym prastarym kraju? Sprzedawcy — nawet teraz,
w nocy, zasłaniający twarze — należeli do ludu Tuaregów, rdzennych mieszkańców tych
ziem, prawdziwych spadkobierców starożytnych Egipcjan. Tam, gdzie nie sięgał blask
ognia, kryli swój najbardziej wyjątkowy i bezcenny łup wśród innych też wyjątkowych
i cennych: młodą, jasnowłosą Angielkę.
Niewolnicę.
Bladolica dumna dziewczyna śmiało patrzyła w twarz swoim porywaczom, nawet nie
próbując ukrywać pogardy. Kiedy cztery dni temu schwytali ją na kairskim bazarze,
strach zupełnie ją sparaliżował. Bez reszty straciła głowę i upadła na duchu,
pewna, że wkrótce stanie się zabawką jakiegoś okrutnego pustynnego szejka.
Jednak mijał dzień za dniem, a żaden książę pustyni po nią nie przybywał. Prawdę
mówiąc, w ogóle nikt się do niej nie zbliżał i dziewczyna, I
której kobiecość dopiero zaczynała delikatnie rozkwitać, stwierdziła, że
przerażenie ustąpiło miejsca...
Nudzie?
Wsparta o stos perskich dywanów, odurzona napojem, którym poili ją porywacze,
Desdemona Carlisie ponuro rozważała to słowo. W jej położeniu wydawało się zbyt
nonszalanckie, ale nie mogła dłużej udawać przed samą sobą; że nadal dręczy ją
śmiertelny strach. Wsunęła palec pod osłaniający jej twarz czador, którego
porywacze nie pozwalali zdejmować ani na chwilę, i podrapała się.
Zniecierpliwiona? Tak!
Młoda dama o mężnym sercu z niecierpliwością pragnęła stawić czoło swemu losowi.
Ale najpierw, pomyślała Desdemona, młoda dama pociągnie kolejny łyk jedynego w
swoim rodzaju i wcale nie najgorszego mlecznego napoju, do picia którego ciągle
nakłaniał ją ponury chłopak o imieniu Rabi.
Prawdę mówiąc, poza nudzeniem się, układaniem kolejnych zdań do nieistniejącego
dziennika i popijaniem sfermentowanego mleka nie miała wiele do roboty. Sfałszowany
zwój papirusu, który dał jej Rabi, żeby czymś się zajęła, okazał się interesujący,
owszem, ale wymagał zbytniej... koncentracji... by go uważnie studiować wtakim
miejscu. Stanowił odpowiednią lekturę raczej w domowym zaciszu.
Desdemona była pewna, że w skrzyniach, zwalonych na stos wokół obozowiska,
znalazłaby wiele równie ciekawych rzeczy. Dostrzegła błysk lśniącego metalu,
kolorowych kamieni, figurki i posążki. Ale za każdym razem, kiedy zbliżała się do
łupów, strażnicy warczeli na nią; pokrzykiwali; za każdym razem, gdy próbowała
ucieczki, sprowadzali ją z powrotem, coraz mniej kryjąc niechęć, a kiedy starała
się uprzejmie z nimi rozmawiać, gapili się tylko w milczeniu.
Ta powściągliwość, doszła do wniosku Desdemona, brała się zapewne z przekonania, że
muszą strzec jej cnoty, by zażądać za towar wyższej ceny. Wzdrygnęła się i zaczęła
szukać po omacku cynowego kubka.
Uniosła wzrok i dostrzegła wlepione w nią oczy Rabiego. Gdy tylko zauważył, że na
niego patrzy, odwrócił się i oddalił chyłkiem niczym młody szakal, wcielenie
opiekuna zmarłych, Anubisa. Mądry chłopak, pomyślała ponuro.
To właśnie Rabi jąporwał. Oglądała ładne, wyglądające na oryginalne kanopy, urny
grobowe, kiedy zakneblowano jej ustajakąś brudnąszmatą, na głowę zarzucono równie
brudny worek i ktoś przerzucił ją sobie przez kościste ramię. W chwilę później
znalazła się, sądząc po zapachu, na grzbiecie wielbłąda.
Jechali cały dzień. Było jej gorąco w grubym worku na głowie. Wreszcie przybyli na
miejsce. Rozległ się młodzieńczy głos z durną obwieszczający o zdobyczy i chłopak
zsadził Desdemonę na ziemię. Potem teatralnym gestem zerwał z niej worek.
Strona 1
Brockway Connie - Miłośc w Cieniu Piramid
Zmieszana, przestraszona, odczuwając mdłości po podróży na wielbłądzie, zmrużyła
oślepione światłem oczy. Spod półprzymkniętych po- wiek ujrzała ciemne twarze
milczących mężczyzn, którzy ją obstąpili. Jeden z nich powiedział po arabsku coś,
co zabrzmiało podejrzanie podobnie do angielskiego „O, nie!” Mężczyźni pospiesznie
zasłonili się chustami. Od tamtej pory ani razu nie widziała już ich twarzy.
Wkrótce wzięli Rabiego na stronę i sprawili mu największe lanie wjego krótkim
życiu. Desdemona przypuszczała, że próbował uzurpować sobie do niej prawo
włisności. Na tę myśl aż się skrzywiła. Piętnastoletni wyrostek nie był dla niej
ideałem... Boże, co też jej przychodzi do głowy?
Uniosła cynowy kubek do ust. Cholera, pusty.
— Ej, Rabi! — zawołała. — Mógłbyś mi przynieść jeszcze trochę tego... no wiesz! —
Na dźwięk jej głosu, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, w obozie umilkły
wszelkie rozmowy. Wszyscy, nie wyłączając kupców z miasta, zwrócili się w stronę,
gdzie siedziała. Pięć minut później Arabowie czmychnęli, zostawiając ją samą z
porywaczami, którzy
zza swoich ćhust spoglądali na nią niechętnie.
— Przykro mi, ale oni itak z pewnością by mnie nie kupili. Nie stać ich nawet na
wasze podrabiane skorupy. Założę się, że nie było między nimi szejka — oświadczyła
z logiką zrodzoną w oparach alkoholu. Rzeczywiście mężczyźni, którzy uciekli,
wyglądali raczej na niezbyt dobrze prosperujących kupców niż na bezwzględnych
handlarzy białymi niewolnicami. Desdemona rozejrzała się wkoło. A może mogłaby ich
jeszcze dogonić. Może źle to sobie wymyśliła z tą białą niewolnicą? Może...
I właśnie wtedy go ujrzała.
W ciemnościach zamajaczyła postać jeźdźca. Tworzył ze swoim ruznakiem jedną całość.
Zdawał się raczej centaurem niż człowiekiem. Jego sylwetka odcinała się na
osrebrzonym księżycem skraju wydmy. Pęd powietrza wydął peieiynę, która powiewała
niczym wielkie, czarne skrzydła. Jeździec był coraz bliżej. Galopował przez spowite
mrokiem piaski. Pędził co sił ku niej.
Jej przeznaczenie.
Wstała i zachwiała się. Rabi przestał napełniać kubek i złapał ją za łokieć, by nie
upadła.
— Kto to? — rzuciła bez tchu, utkwiwszy wzrok w ciemnej postaci. Nieznajomy już
niemal dotarł do obozu.
— Przyjechał po ciebie — powiedział Rabi.
Ze zdumieniem odwróciła głowę. Myślała, że jego znajomość angielskiego ogranicza
się do „pić, ty pić”. Rabi był wyraźnie ucieszony.
— Chcesz powiedzieć, że... zabierze mnie.., dziś w nocy?
— Tak, tak — potwierdził, ciągnąc ją za rękę w stronę ogniska. — Dzisiaj z nim
wyjedziesz. Wszyscy będą szczęśliwi.
Potknęła się i upadła na kolana.
— Dalej, dalej, dalej — krzyknął zrzędliwie jeden z mężczyzn z zasłoniętą twarzą.
Podszedł i stanął nad Desdemoną.
Dumnie uniosła podbródek.
— Czemu miałabym cię słuchać?
Chwycił ją więc sama pospiesznie zerwała się na nogi. Nie da mu tej satysfakcji, by
przerzucił ją sobie przez ramię niczym worek zboża i zaniósł do dusznego,
śmierdzącego namiotu, jak zdarzało się to przy wcześniejszych aktach buntu.
Była Angielką; miała swoją dumę. Odrzuciła włosy i weszła wjasny krąg światła.
— Oto Sitt — wymamrotał jeden z jej prześladowców, po czym wyrwał Rabiemu kozi
pęcherz i pociągnął z niego długi łyk.
Rozejrzała się i dostrzegła mężczyznę, którego wcześniej nie widziała w obozie.
Serce zaczęło jej walić w piersiach. Nie mogła złapać tchu. Nie wiedziała dlaczego,
lecz nie miała wątpliwości, że właśnie ten nieznajomy ją posiądzie.
Stał w mroku, spowity cieniami, i przyglądał się jej. Po chwili zbliżył się. Jego
ruchy były miękkie i pewne jak u pantery. Przechylił głowę, jakby oceniał swoją
zdobycz. Desdemonie jakoś udało się zachować spokój pod tym przenikliwym i
obojętnym spojrzeniem.
Mężczyzna odrzucił atramentowoczarną pelerynę, spiętą na ramieniu wysadzaną drogimi
kamieniami broszą, i wsparł na biodrze dłoń w rękawicy. Twarz zasłaniała mu chusta
koloru indygo, wsunięta za skraj kafJjeh. Widać było tylko błyszczące oczy.
Jeszcze jeden Tuareg, pomyślała Desdemona bez tchu. Najbardziej dziki ze wszystkich
nomadów pustyni.
Niebezpieczny, gładki i bezczelny, podchodził do niej coraz bliżej. Głośno
przełknęła ślinę. Czuła, że traci panowanie nad sobą. Cofnęła się.
Strona 2
Brockway Connie - Miłośc w Cieniu Piramid
Nieznajomy roześmiał się głośno, bezlitośnie. Na ten dźwięk znieruchomiała.
Odziedziczona po przodkach durna sprawiła, że wyprostowała się i spojrzała na
przybysza buntowniczo. Ten wyciągnął rękę z szybkością atakującej kobry, chwycił
dziewczynę za przegub dłoni i przyciągnął do siebie. Stawiała zaciekły opór,
wiedząc, że porywacze nie ruszą palcem w jej obronie. Buńczuczność zastąpił strach.
Wysiłki na nic się jednak nie zdały. Mężczyzna bez trudu jąprzytrzymał i krzyknął
coś po arabsku do porywaczy. Dlaczego nigdy nie nauczyła się mówić tym przeklętym
językiem? Potrafiła tylko w nim czytać.
Jeden z Tuaregów, podejrzane indywiduum w przekrzywionym turbanie, wskazał ręką
namiot, w którym sypiała. Nieznajomy jeszcze raz zaśmiał się cicho i pociągnął ją
za sobą do mrocznego wnętrza.
Wreszcie w pełni dotarła do niej powaga sytuacji. Strach wyrwał ją z alkoholowego
otępienia. To nie był romantyczny książę pustyni, Wlko bezwzględny dzikus,
mężczyzna, który zbruka jej ciało tak obojętnie, jak Anglik ubrudziłby serwetkę, a
potem równie obojętnie ją zostawi.
Krzyknęła. Zasłonił jej usta wielką dłoniąi obrócił twarzą do siebie. Desdemona
ujrzała twardy, muskularny tors. Nieznajomy coś syknął jej do ucha, ale nie
zrozumiała słów. Słyszała tylko własny zduszony krzyk. Walczyła, kopiąc i
wymachując rękami.
— Uspokoisz się, do jasnej cholery? — wrzasnąt wreszcie.
Znieruchomiała. Zdumienie nie tylko na dźwięk angielskiej mowy. ale i
nieskazitelnego akcentu było tak wielkie, że nie potrafiła wydobyć z siebie słowa.
Tymczasem napastnik zabrał rękę, którą zatykał jej usta. Podczas szamotaniny
zsunęła mu się z twarzy zasłona.
Desdemona wpatrywała się w niego, najpierw z niedowierzaniem, potem z osłupieniem,
w końcu z wściekłością.
— Harry Braxtonie, jeśli mnie kupiłeś, zabiję cię.
2
Czy to właściwe zachowanie? — Harry Braxton uchylił się i chwycił uniesioną do
ciosu rękę. Cmoknął, obrócił dziewczynąw zaimprowizowanym piruecie i objąwszy ją w
pasie, przyciągnął do siebie. — Zwłaszcza że właśnie uratowałem cię przed losem
gorszym niż śmierć. — Jego ciepły oddech łaskotał ją w ucho. — A propos, jaką to
straszliwą przyszłość malowała ci twoja bujna wyobraźnia?
— Cokolwiek sobie wyobrażałam, nie mogło być gorsze od perspektywy należenia do
ciebie oświadczyła Desdemona, rezygnując z walki.
Nie stanowiła dla Harry”ego godnej przeciwniczki. Czulajego twarde mięśnie. Czuła,
jak bije mu serce. Spojrzała na rękę, którąją obejmował, dostrzegła złociste włoski
porastające muskularne przedramię. A niech to, miał w sobie tyle męskiej siły i z
wrodzoną sobie arogancją całkiem to lekceważył. Ta myśl sprawiła, że Desdemona
zamilkła. Gdyby nie Harry, nie wydostałaby się stąd. Może się z niej naśmiewać, ale
przecież przyjechał tu po nią. Męska siła ma też swoje dobre strony.
Rozluźniła mięśnie i odniosła wrażenie, że Harry mocniej ją przytrzymał. W jego
objęciu wyczułajakąś natarczywość i zniewalającą moc...
0, nie! Drugi raz nie popełni tego samego błędu. Wprawdzie nie zamierzała
rezygnować ze zwyczaju wymyślania romantycznych historyjek, ale za nic nie obsadzi
Harry”ego w głównej roli w tych swoich fantazjach. Raz już tak zrobiła i zbyt
boleśnie poznała różnicę między marzeniem a rzeczywistością.
— Dlaczego nie powiedziałeś, że to ty? — burknęła, uwalniając się z jego uścisku.
Chociaż, prawdę mówiąc, powinna się tego domyślić. Nikt, żaden książę pustyni ani
amerykański czerwonoskóry, ani nawet kapitan oksfordzkiej drużyny polo, którym — o
ile jej pamięć nie myliła— Harry kiedyś był, nie jeździł konno tak wyśmienicie jak
Braxton.
— Nie chciałem ci zepsuć zabawy. Z takim zapałem grałaś hardą brankę. Poza tym —
ciągnął — od czasu do czasu prowadzę z tymi ludźmi interesy.
— I co z tego?
— Muszę dbać o swoją reputację. Egipt to kraj mężczyzn. Zachowywałem się więc jak
przystało na prawdziwego mężczyznę. Nie chciałbym, żeby te typy straciły do mnie
szacunek.
— I tak nikt cię nie szanuje, Harry.
Ta daleka od prawdy uwaga nie wywarła na nim żadnego wrażenia. Desdemona uklękła i
na czworakach zaczęła obmacywać gruby leżący na ziemi kobierzec.
— Co robisz?
Strona 3
Brockway Connie - Miłośc w Cieniu Piramid
— Zabieram swoje rzeczy — odparła, a potem, uświadomiwszy sobie, że jej głos
zabrzmiał trochę bełkotliwie, dodała, starając się mówić wolno i wyraźnie: —
Przypuszczam, że zamierzasz mnie zabrać z powrotem do Kairu? Wprawdzie moi
gospodarze byli czarujący, nie widzę jednak potrzeby przedłużania wizyty w tym
obozie.
— Rzeczy? — powtórzył Harry. — Jakie rzeczy? Abdul powiedział, że Rabi porwał cię
na bazarze. Nie miałaś przy sobie żadnych rzeczy.
— Teraz mam.
W jasnych oczach pojawił się znajomy błysk. To był dawny Harry.
— Co to takiego?
— Och, tylko sta... — W porę się zreflektowała. Na samą myśl o tym, że Harry miałby
się dowiedzieć, co czytała, poczuła, jak policzki zalewa jej rumieniec. Gdyby
kiedykolwiek się wydało, spaliłaby się ze wstydu.
—Nieważne.
— Jesteś wyjątkową kobietą, Dizzy. Oto cała ty. Na wpół odurzona sfermentowanym
kozim mlekiem, którym cię pojono, bo —jak utrzymuje Rabi — był to jedyny sposób,
żebyś siedziała cicho, przekonana, że jesteś nieszczęsną niewolnicą, którą czeka
życie w haremie, a jednak udało ci się kupić... — Oczy zrobiły mu się okrągłe,
kiedy dostrzegł najej twarzy wyraz wahania. — Chyba pani tego czegoś nie ukradła,
panno Carlisle? To byłoby wysoce naganne. Aż kusi, żeby powiedzieć nieetyczne, a
nawet niemoralne. Taki wzór cnót, jak pani...
— Niczego nie ukradłam! — zaprzeczyła. — Dostałam od tego chłopaka, od Rabiego.
— Nakłoniłaś porywaczy, by cię obsypywali prezentami? — Patrzył na nią z
nieukrywanym podziwem. — Wyjdź za mnie.
— Przestań — burknęła Desdemona. Wymacała zwój, wyciągnęła go spod dywanu i
pospiesznie wsunęła za pasek spódnicy. Ponieważ miała na sobie luźną bluzkę,
podobną do noszonych przez miejscowe kobiety, papirus był zupełnie niewidoczny.
Wyjść za Harry”ego, dobre sobie! Nigdy by nie przepuścił okazji, by przypomnieć
jej, jak się kiedyś wygłupiła. Gdyby mówił poważnie...
Urwała, upominając samą siebie za takie niebezpieczne myśli.
— I przestań mówić na mnie Dizzy. Nikt mnie tak nie nazywa. Nie jestem żadną Dizzy.
W namiocie było cicho i ciepło. Ogarnęła ją dziwna senność.
— Uważam, że zasłużyłem sobie na przywilej nazywania cię, tak jak mi się spodoba.
Zgodnie z prawami obowiązującymi w wielu kulturach,
również wśród Tuaregów, należysz do mnie.
Spojrzała mu prosto w oczy. Jakie to dziwne. Chociaż miała zawroty głowy, zupełnie
wyraźnie widziała grę światła i cienia wywołaną przez blask księżyca, kurze łapki w
kącikach oczu, gładkość skóry.
Jednak musiała być bardzo pijana, ponieważ mimo jego nonszalanckiego tonu,
dostrzegła w twarzy Braxtona jakąś tęsknotę, której nigdy by się nie spodziewała
zobaczyć. Coś więcej niż pragnienie. Pragnienie i... Potrząsnęła głową, starając
się zebrać myśli. Stanowczo zbyt dużo wypiła.
Tak, pomyślała, i podkuliwszy nogi, oplotłaje ramionami. Upiła się kozim mlekiem.
To jedyne wytłumaczenie tego tajemniczego wyrazu, który przysięgłaby, że dostrzegła
na gładkim obliczu Harry”ego.
Zacisnęła powieki i pomasowała skronie. Kiedy otworzyła oczy, na twarzy jej
towarzysza malowała się zwykła ironiczna pewność siebie. No, oczywiście,
stwierdziła w duchu.
— Co to za prezent? — spytał znowu Harry.
— Królewski sarkofag — powiedziała, chociaż nie tak nonszalancko, jak by tego
pragnęła. — I co znaczy, że należę do ciebie? — Z trudem dźwignęła się z kolan.
— A tak nie jest? — spytał cicho. — Uratowałem ci życie. A ty mi nawet nie
podziękowałaś.
Znieruchomiała. A niech go, miał rację. Prawdopodobnie uratował jej życie i chyba
coś mu była za to winna.
Podniosła oczy. Patrzył na nią z miną skrzywdzonego psiaka, ale nie dała się na to
nabrać. Harry Braxton nie miał w sobie nic z obłaskawionego zwierzęcia. Był
szakalem i jak wszystkie szakale urodzonym oportunistą. A jednak Bóg wie, jak długo
jej szukał, pokonywał zdradliwe ruchome wydmy, smażył się w bezlitosnym pustynnym
słońcu, spał samotnie w dzikiej, niegościnnej krainie. Poczuła, że mięknie.
Było to całkowicie bez sensu, ale nie potrafiła się opanować.
— Wyobrażam sobie, że musiałeś za mnie dużo zapłacić — powiedziała przygnębiona.
— O,tak.
Ciekawe, ile kosztowało wykupienie jej z rąk tych drani? Prawdopodobnie okrągłą
Strona 4
Brockway Connie - Miłośc w Cieniu Piramid
sumkę. Podejrzewała, że niełatwo zdobyć blondynki do haremu.
— Wymyślę jakiś sposób, by cito wynagrodzić. Może uda mi się znaleźć czas i
przetłumaczyć papirusy, które podstępnie wyłudziłeś od tego amerykańskiego
archeologa. Będziesz przynajmniej wiedział, ile wyciągnąć za nie.., od swoich
klientów.
Zataczając się, wstała. Harry milczał wymownie. Nie powinna była zaczynać tej
rozmowy. Niewątpliwie Braxton bezczelnie wykorzysta sytuację. W swym obecnym stanie
Desdemona stanowiła bardzo łatwą ofiarę.
— Harry — powiedziała żałośnie. — Wiesz, że nie mamy pieniędzy. Dziadek zupełnie
nie zna się na rachunkach. Zawsze podejrzewałam... — lrzysunęła się bliżej,
zerknąwszy najpierw w prawo, a potem w lewo,
by się upewnić, że nikt nie podsłucha tego, co zamierzaia ujawnić, itak mocno się
zachwiała, że prawie upadła.
Harry złapał ją za ramię i pomógł odzyskać równowagę. Delikatnie przesunął dłonią
po jej twarzy, odgarnął loki z oczu. Desdemonę przeszedł dreszcz, kiedy poczuła
ciepłe mrowienie wywołane dotykiem jego palców i zobaczyła rozchylone wargi, zza
których błysnęły białe zęby. Gdyby Harry nadjechał z odsłoniętą twarzą pomyślała
bez związku, poznałaby go nawet z odległości stu metrów. Wszędzie rozpoznałaby ten
kształt ust.
Teraz już jego oddech łaskotał czoło i policzki. Harry przysunął się bliżej i
Desdemona gwałtownie wciągnęła powietrze, zaskoczona reakcją własnego ciała.
Natychmiast cofnął się o kilka kroków, ale jej się wydawało, że się znacznie
oddalił.
— Coś mówiłaś? — spytał, ściągnąwszy brwi.
Zamrugała zdezorientowana. Coś o dziadku... Ach, tak.
— Zawsze podejrzewałam, żejednym z głównych powodów, dla których dziadek zgodził
się przyjąć tę posadę, była chęć ucieczki przed wierzycielami.
Harry bynajmniej nie poczuł się zdziwiony. Wszyscy w Kairze wiedzieli, że sir
Robert Carlisle, kierownik działu zakupów antyków dla Brytyjskiego Muzeum
Historycznego, wspaniały archeolog i niezbyt skrupulatny formalista zupełnie nie ma
głowy do interesów.
— Nigdy nie rozumiał pojęcia zysków i strat.
— Czego nie można powiedzieć o tobie — zauważył Harry.
— Tak. Gdyby tylko udało mi się zgromadzić dość pieniędzy, dziadek mógłby przyjąć
stanowisko, które zaproponowano mu w Londynie.
— I to jest najważniejsze. Triumfalny powrót twojego dziadka do Anglii.
Desdemona energicznie skinęła głową.
— Od dwudziestu lat marnuje tutaj swój geniusz. Kiedy wrócimy do Anglii, w końcu
zdobędzie uznanie, bo na nie zasługuje. Potrafisz sobie wyobrazić, Harry, jak go
boli widok domorosłych archeologów, którzy tu przyjeżdżają pokręcą się sezon czy
dwa, a potem wracają do kraju
i natychmiast zyskują międzynarodowy rozgłos?
— Chyba tak.
— Ale nie ruszy się stąd, dopóki uważa, że wyjazd oznaczałby dla mnie finansowe
ograniczenie. Gdyby tylko udało nam się spłacić tamte dawne długi, jestem pewna, że
dzięki stypendium z muzeum i wykładom stać by go było na życie na odpowiedniej
stopie...
— Tak — przerwał jej Harry. — Ale co z twoimi pragnieniami?
— Z moimi? — Zamrugała zdumiona. — Będę tam szczęśliwa. To oczywiste. Zamieszkamy w
małym, krytym strzechą domku, z malwami i żywopłotem z ligustru i...
— ...przeciekającym dachem i sąsiadką, starą jędzą, która będzie rozpuszczała język
za każdym razem, kiedy się pokażesz w swoich szara- warach.
— Och — powiedziała cicho Desdemona. — Zrezygnuję z tego wszystkiego, kiedy wrócę
do domu.
Harry pokręcił głową.
— Naprawdę chcesz wrócić do Anglii?
— A masz jakąś inną propozycję? — Starając się nie okazywać przygnębienia,
prychnęła lekceważąco. — Myślisz, że chcę spędzić tu resztę moich dni, wzbudzając
powszechną ciekawość jak jakiś wybryk natury? Mam już tego po dziurki w nosie.
Pragnę normalnego życia — ciągnęła pospiesznie. — Chcę mieć towarzystwo, które nie
pasjonuje się wyłącznie starożytnościami, martwymi ludźmi i martwymi językami. Chcę
być przedstawiana dżentelmenom, mając choć odrobinę nadziei, że bardziej
zainteresują się mną niż tym, czy potrafię przetłumaczyć zatłuszczony kawałek
papirusu, który zawsze przypadkiem mająw kieszeni. Tu z całą pewnością nie mam co
Strona 5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin