Suwała Anna - Kość niezgody.pdf

(110 KB) Pobierz
Suwała Anna - Kość niezgody
Suwała Anna
KoŚĆ niezgody
Z „Science Fiction” nr 4 – kwiecień 2001
Szli przez ciemny park. Szczeniacką radość sprawiało im przecinanie trawnika wbrew regułom ścieżek.
Kroczyli szybkim, pewnym krokiem, pozwalając, by wiatr wypełniał wnętrza ich płaszczy czerwonymi
liśćmi i zapachem ziemi. Pałac o tysiącu okien wabił ich dźwiękami muzyki i śmiechem kobiet. Wysoko,
ponad linią drzew, zaplątany w najwyższe gałęzie widniał księżyc pełen zawiłej geografii kraterów i
odległych gór. Ze zwalonego pnia można było swobodnie spojrzeć w niebo pocięte chmurami jak siatką.
- Dziś wszyscy ludzie na ziemi patrzą w środek tęsknoty - Piotr zaśmiał się z tej analogii.
- Nie. Dziś jest Noc Krzyżowa. Dusze zmarłych patrzą na nas - Igor zagryzł gwałtownie wargi. Coś
niezwykle smutnego kąsało mu duszę. Coś ukryło się w brzuchu i łaskotało przeponę. Skowyt był blisko
gardła.
Hrabina sama otworzyła gościom drzwi.
- Igorze Iwanowiczu, proszę pokazać nam swoją ranę. Jej głos był ciepły niczym oddech.
* * *
- Proszę odwiedzić nas znowu. Przyjaciółki hrabiny nawet po nieprzespanej nocy wyglądały pięknie.
- Och, to wręcz pewne.
Oczy Igora były wąskie od pożądania. Hrabina nie odrywała od niego wzroku.
- Niech pan o nas nie zapomina - powiedziała, podając Piotrowi dłoń na pożegnanie. Ale zdanie to było
przeznaczone dla kogoś innego. Odprowadziła ich pod same drzwi. Jej dłoń na klamce była szara w
porannym świetle, mała i zwinna jak salamandra. Pełna plamek i wijących się linii.
Drzwi zamknęły się cicho. Spowity szarością park wchłonął ich w siebie jak morze. Szli z wolna, noga za
nogą, dając się prowadzić wytyczonym alejkom. W chwili, gdy uśpiony pałac zniknął za drzewami, Igor
krzyknął głośno i rzucił się przyjacielowi na szyję.
- Miałem ją! Miałem ją! - krzyczał na całe gardło. - Podarowano mi ją, bym trzymał ją w ramionach! Bym
pochłaniał każdy jej oddech...
- Brawo, brawo. Ale nie opowiadaj mi o tym, jeśli łaska. Dżentelmeni tak nie postępują...
- Ach, co ty wiesz, co wypada! Ona jest... Och, co ty wiesz...
Krzycząc, szarpał go za poły płaszcza. Nagle wyprężył się gwałtownie. Jego twarz nabrała głębokiej
czerwonej barwy. Odwrócił się w kierunku wiatru tak gwałtownie, że podmuch prawie odebrał mu
równowagę. Stał tak chwilę, całym sobą chłonąc falującą masę powietrza, po czym niespodziewanie
pobiegł w głąb grupy drzew o statecznie rozkołysanych konarach.
Piotr został sam na żwirowej alejce. Chłód poranka brał z wolna w posiadanie jego ciało. Na przekór
bezczynności i aurze postanowił zapalić cygaro. Wraz z cierpkim aromatem dymu i cząsteczkami powietrza
zaczęły wdzierać się do jego serca niesmak i zakłopotanie. Taniec na stole przy dźwiękach tłuczonej
porcelany. Polewanie gości z ustawionych wokół sali cebrzyków z wódką. Gwizdy, wrzaski, wir kobiecych
ciał. Piotr miał do siebie żal, że jego przyziemna starobojarska dusza opoja i awanturnika budziła się
nieustannie wraz z zapachem rosyjskiej wódki. Połamany klawikord. Płaskorzeźba w boazerii korytarza
wykonana topornie halabardą. Twarz hrabiny w rozjaśnionym kwadracie drzwi. Jej ciało drżące od
porannego chłodu. Jej ciało...
Piotr gwałtownie zdusił cygaro. Jej ciało... Co tu nie pasuje?... Czuł, że oto wyobraźnia płata mu figla.
Odbłyski wspomnień nie dawały się złożyć. Były podobne, ale oddzielne - jak dłonie. Co tu jest obce? ...
Twarz hrabiny; zgrzyt zamykanych drzwi. Koronka peniuaru opadająca szybko jak kropla. Co jest w tym
obce? Linia osuwającej się koronki. Łuk szyi. Salamandra dłoni. Gdzie tu jest fałsz? Biała skóra pełna
przebarwień i rys srebrzystych od świeżej krwi. Powyżej linii nadgarstka lśni czerwona plamka,
elipsoidalna jak prawo Kepplera. Tętniąca świeżością. O nierównych brzegach. Drobna niczym ludzkie
usta...
Obrazy zawirowały i uderzyły w Piotra równocześnie z nadchodzącym wiatrem. Zrozumienie ciemniejsze
niż potop. Biegł jak szalony. Kasztany kołysały się majestatycznie jak starcy.
Igor leżał na boku. Jego oddech był przerywany i krótki jak po olbrzymim wysiłku. Z początku sądził, że
to może nagły skurcz lub niedowład mięśni. Świadczyć o tym mogła plama na linii pachwin ciemniejąca
gwałtownie z tyłu nóg. Potem dopiero zobaczył dłonie umazane uryną. Tuż nad linią ucha ciągnęła się
cuchnąca jasnożółtą linia ekskrementu.
Jego twarz była pełna błogości. Śmierć umysłu nadeszła szybko. Spomiędzy rozchylonych warg kapała
ślina i krew. Strach, iż chłopak przegryzł sobie język popchnęła Piotra do przodu. Kiedy się pochylił,
powstrzymując wymioty, zobaczył nieregularność kałuży, sinej od krwi. Wąski strumyczek posoki łączył ją
z nienaturalnie wygiętym ciałem zająca. Zwierzę miało oderwane skoki i rozszarpany brzuch.
- Igor - powiedział cicho Piotr.
Leżący podniósł głowę i popatrzył na stojącego mężczyznę. W jego oczach nie było śladu
człowieczeństwa. Gwałtowny krzyk poderwał do lotu chmury ptaków.
* * *
Stary monastyr, pełen krzyków szaleńców i zrujnowanych hazardzistów, przyjął łaskawie obłęd młodego
pana. Przewieziono go nocą przez rozkołysaną powierzchnię jeziora Ładoga. Trzeba było odczekać, aż
skończy się pełnia. Dopóki lśnił księżyc, wyciu Igora wtórowały psy z całej okolicy.
W monastyrze wprawnie zajęto się chorym. Pozwalano mu jeść z miski, czochrać się za uszami i
obsikiwać ściany. Bieg na czworakach odpadał, gdyż pomieszczenie było tak małe, że każdy
gwałtowniejszy ruch groził okaleczeniem. W tej kamiennej trumnie, z wąskim otworem okiennym i jeszcze
węższą szparą do podawania posiłków, chory miał szansę samotnej rewizji swej natury. Z początku każdy z
zamkniętych rzucał się i wił zgodnie z impulsami nowego ducha.
Ale im większa była ich złość, tym bardziej obłość połyskliwych od wilgoci ścian dawała o sobie znać.
Wielu walczyło w tym miejscu z duchami. Wielu opuściły na zawsze. Rodziny rzadko kiedy zgłaszały się
po ciała. Grzebano je razem w krypcie cmentarnej kaplicy. U innych natomiast żądza życia przyćmiewała
wołanie duszy. Uspokajali się więc i gaśli w sobie. Wraz z tym spokojem wracała częściowa świadomość.
Ich nagła pokora była bardziej służalcza niż szczera. Pokurczone cierpieniem ciała wołały o litość.
Piotr odwiedzał przyjaciela w każdą środę. Z racji postu nie odbywały się wówczas oficjalne bale, a tych
wyprawianych pokątnie nie śmiał odwiedzać bez przyjaciela. Poprzez jasną plamę wizjera starał się
odnaleźć w leżącym ciele cień tamtego człowieka.
Ojciec Dymitr poświęcał swój cenny czas najciekawszym przypadkom.
- Ile dni po... zabiegu, miało to miejsce?
- Dni?! To już dziesięć miesięcy!
- Święta Matka Kościół ostrzegała was.
- Ugiął się przecież.
- Niezbyt szybko. Być może jego ciało. Ale nie duch. Stąd ten dziwny stan. Czy w tym czasie... po
zabiegu...
- Nie, nic zupełnie! Był normalny. Gdy się spił, śpiewał sprośne piosenki i tańczył na parapetach okien.
Wymiotował, kiedy wypił za dużo i jak zawsze odgrażał się, że może więcej. Chadzał do cerkwi, flirtował
z pannami, był wiemy carowi. Czegóż ojciec chce więcej?!
- A na ćwiczeniach?
- Strzelał, fechtował i śmiał się bardzo głośno. Może tylko częściej wpadał w euforię, by potem płakać jak
dziecko. Ale tak czasem jest.
- Czy miewał jakieś wizje?
Nie, żadnych małych zwierzątek, potworów czy innych takich. Tylko te nagłe wahania nastroju... No i
bały się go konie. I wszystkie psy obwąchiwały jak swojego...
- A rana? Jak się goiła?
- Szybko i wyjątkowo czysto. Więcej z nią było kłopotu niż, gdy tkwił w niej jeszcze...
- Czemu w ogóle pozwolono?...
- Bo krwawił niezwykle mocno, a mózgu można było dotknąć palcami. To była jedyna szansa. A ten
lekarz znał się na rzeczy doskonale. Ciągle przestawiał jakieś kawałki kości. Nie było czasu na złote płytki.
A to było pod ręką... Dzięki temu żyje.
- Car powinien zakazać pojedynków.
- Car powinien być dumny z waleczności swojej szlachty. Strzelali równocześnie. Tamtego nawet nie
drasnęło. Tylko Igora... Można było w ranę włożyć całą pięść. Lekarz pojawił się w najlepszym momencie.
- Może to się stało wtedy.
- Ale to niemożliwe, by od tego... To tylko kawałek psiej kości! Przecież...
- Nie, to najzwyklejszy obłęd. Aż nad klasyczny. Szaleństwo jest pewnym rodzajem ucieczki. Zaryzykuję
tezę, że w tym wypadku zamierzonej. On się czegoś boi. Przed czymś ucieka...
- Wierzyciele? Długi? To zbyt banalne!
- Banał jest zawsze niebezpiecznie bliski realności. Ale tym razem nie chodzi o pieniądze. Poświęcił swój
umysł dla czegoś więcej.
- Cóż jest cenniejsze od świadomości życia? Od cara, Boga, honoru?
- To, co nas przeżyje. Nasza dusza.
- Więc nie ma dla niego nadziei?
- Są różne rodzaje szaleńców, ale ten jest najgorszy. Proszę go często wspominać. Wątpię, czy jeszcze
kiedykolwiek upijecie się razem. I jeszcze jedno: czy jesteście pewni, Piotrze Fiodorowiczu, że tamtą kość
usunięto?
- Zaraz po interwencji Kościoła.
- Jesteście pewni?!
- Na Boga, przecież ojciec sam w to nie wierzy!
Nie wierzę, ale sprawdzam. Jeśli nastąpi jakaś zmiana, zawiadomię was.
* * *
Wczoraj znów ją widziałem. Stała bliżej niż poprzednio. Tuż przy skraju drogi. Białe strzępy rękawów
wiatr owijał wokół jej ramion i twarzy. Wyglądała jak biały płomień, albo mgła. Albo ten z aniołów, który
patrzy na ciebie surowo z ciemności nocy. Szelest jego błoniastych skrzydeł wprawia w dygot sieć umysłu.
Tanatos tak mało różni się od szatana.
* * *
Dom był pełen ludzi. Stał bezradny między setkami kufrów, pudeł, przewróconych etażerek i komód o
powykręcanych nogach. Lawirując pomiędzy tłumem lokajów o nieprzeniknionych twarzach nałogowych
plotkarzy, dotarł w końcu do biblioteki. Wysoko, tuż pod sufitem, u szczytu ścian karbowanych od książek,
drżała jasna plama sukienki.
- Pierre...
Izabela zeszła szybko po stromiźnie schodków. Nigdy nie potrafił zrozumieć, jak osoba tak efemerycznie
związana z rzeczywistością mogła zostać żoną Igora.
- Wiedziałem, że panią tu znajdę.
Jej dłoń pachniała kurzem, wilgocią książek i akacją. Odetchnął, gdy zza regałów wyłoniły się dwie
pokojówki uzbrojone w miotełki do odkurzania.
- Cieszę się, że to właśnie pan zaopiekował się Igorem, zaraz po tym... wydarzeniu. Wkrótce jego rodzice
sami wyrażą panu swoją wdzięczność.
- Wracają do miasta?
- Tak, ale nie do tego domu. Znaleziono już kupca. Jakiś bogaty angielski arystokrata. Chciałabym, by
zaznał tu więcej szczęścia niż my. - Podniosła nagle głowę. Pokojówki pucowały książki tuż obok Izabeli.
Tam oczywiście jest najwięcej kurzu. - Jak on się czuje?
- Nie była tam pani? - spytał. Czemuż one sobie nie pójdą?!
- Nie wpuszczono mnie. Tak zadecydował ten mnich. Są chwile... wtedy wykrzykuje moje imię. Podobno
to gorsze niż kiedy wyje. Obawiam się... Boję się, żeby w ostatecznym rachunku nie obarczono mnie winą
za jego upadek.
Cisza stawała się bardziej krępująca od słów.
- Sprzedaje pani wszystko? - zmienił temat. O czymś, na Boga, trzeba rozmawiać.
- Nie, meble i porcelanę zabieram do nas. A także książki. - Przesunęła palcami po ich grzbietach. - Ktoś
musi się nimi zająć. Igor nie przepadał za klasyką. Chciałabym, żeby pan uprzątnął jego dokumenty. Ja, do
pewnego stopnia, nie mam prawa.
- Jest pani jego żoną.
Pokojówki ostentacyjnie trzasnęły drzwiami.
- Myślę, że pan najlepiej wie, jak układały się moje stosunki z Igorem Piotrowiczem. Tak naprawdę nic o
nim nie wiem. I wolę, żeby tak zostało.
- Dlaczego?
- Być może pod maską hulaki i utracjusza krył się bardzo wartościowy człowiek. Przeglądając jego
papiery, mogłabym ujrzeć zupełnie innego mężczyznę: wielki umysł albo jeszcze większą pychę. W obu
przypadkach byłoby mi przykro, że nawet nie próbowałam dostrzec prawdy.
Pukiel włosów zasłonił na moment jej twarz.
- Prawdę o nim zna tylko on sam. Może trochę ty. Chciałabym, żebyś przejrzał jego dokumenty.
- Za dwa dni wyjeżdżam do Moskwy.
- Zostań więc na noc.
* * *
Dla świata Igor był już martwy. Sprzedano jego konie, rozdano psy, opłacono kochanki. Jego broń w
obłych skrzyniach czekała lepszych czasów, a weksle zastawne natarczywych wierzycieli. Teraz
segregowano jego notatki i dokumenty, odbierając mu ostatnią tajemnicę życia osobistego. Pozostawiony z
całym bogactwem wyznań i zapewnień, Piotr czuł się podwójnym intruzem. Nie lubił cudzych gabinetów,
zapachów obcych domów, kolorów nie swoich listów. Czuł się jak złodziej. Zwłaszcza tu. Zegar bił
obojętnie północ, ogień kominka pochłaniał czyjeś dowody przywiązania. Segregował je machinalnie, jak
przypadkowy przechodzień. Weksle, dokumenty, notatki, ciemna kreska szkiców, przestrzenie rysunków...
Bał się własnych myśli. Dziennik i osobiste notatki postanowił zabrać ze sobą do Moskwy.
Moskwa. Znów wszystko będzie jak dawniej. Zobaczy rodziców, Natalię i tego jej śmiesznego
narzeczonego. Trzeba będzie z nią poważnie porozmawiać. Zaczną się znowu wizyty u przyjaciół z
dzieciństwa. Będzie regularnie spał i spożywał posiłki w gronie rodziny. Świat, jak niegdyś, będzie
uregulowaną falą czasu, pełną rodzinnych obiadów i towarzyskich herbatek. Świt będzie witał bez bólu
głowy, a wieczór nie będzie już ciężki od oparów wódki. Odzyska Natalię. To więcej niż pewne. Znów
będzie jej mówił "Taniu" i patrzył, jak się czerwieni od jego szeptu. Niedługo świat będzie znów regularny
jak sztachety płotu. Zniknie ból głowy i niesmak w ustach. Każda z rzeczy wróci na swoje miejsce. Znowu
będzie dobrym człowiekiem.
Dwa pokoje dalej spała Izabela. Jej uśpiony oddech przenikał granice ścian i ostrokół boazerii, wnikał w
ruchliwość ognia, w czerwień aksamitnych kotar, mieszał się z kurzem starych papierów, napełniał
drżeniem dłonie. Otworzył szeroko okno. Moskwa, rodzice. Tania. Dobre, stateczne życie. Powietrze
zrobiło się kłujące od mrozu. Aksamit zasłon miękki jak kobieca skóra. Może spadnie śnieg... Mróz mrużył
mu powieki. W Moskwie wszystko będzie inaczej. Zamknął z trzaskiem okno. Ostatni podmuch wiatru
zakołysał ogniem świec. Spakował wszystkie notatki do kuferka. Dyliżanse tak się wloką. Listy zostawi.
Nie, zabierze ze sobą. W Moskwie... Weksle... Wszystko po staremu...
Kiedy szedł korytarzem, słyszał tylko puls krwi. W skroniach tańczyły mu płomyki świec. Nacisnął
klamkę. Zapach jaśminu odebrał mu oddech.
- Myślałam, że nigdy nie przyjdziesz...
Nad ranem spadł śnieg.
* * *
Dziś stała jeszcze bliżej. Za każdym razem jej glos staje się wyższy i ostrzejszy niż mizerykordia.
Chodzi za mną. Śledzi mnie. Jest ze mną zawsze. Nawet, gdy jestem wśród ludzi. Zwłaszcza, gdy jestem
wśród ludzi
* * *
Moskwa to przede wszystkim spotkania. Dziś na przykład u matki Igora. W składaniu kondolencji rodzice
Piotra przepuszczają Natalię wspartą na ramieniu narzeczonego Michała Iwanowicza Reńskiego,
kolonialnego kupca. Natalia ma na sobie niebieską suknię. W tym samym kolorze co wtedy, w Petersburgu.
Nie patrzy w stronę wchodzących. Piotr zostaje nagle sam przy kanapie starszej pani; Suchość ust. Dłoń
matki Igora przypomina w jednej chwili wspólnotę minionego dzieciństwa. Banalna rozmowa zbacza na
niebezpieczne tematy. Sprzedawca zboża pochyla się nad karkiem Tani. Jej oczy lśnią od śmiechu,
- To znaczy, że nie ma już nadziei?
- A cóż to jest nadzieja? Może porzuci kiedyś swoje nowe wcielenie i powróci do rzeczywistości. Ale czy
po pobycie w tamtym miejscu, przypominającym cmentarz, można być jeszcze dobrym człowiekiem?
Tamten klasztor to nekropolis żywych. Nie potrzeba wiele, by w nim oszaleć ze strachu.
Dłoń Michała Iwanowicza pełznie wzdłuż błękitnego rękawa.
- Poszłam tam tylko raz. Zapach ludzkiego strachu i niemal namacalne okrucieństwo. Tam lepiej być
wariatem niż trzeźwym na umyśle. Ściany drżą od ludzkich krzyków i westchnień, żyją cierpieniem
więźniów. A jeśli my, ludzie normalni, potrafimy to wyczuć, cóż dopiero ci, których Bóg pokarał
nadwrażliwością zmysłów?
- Czemu go pani stamtąd nie zabierze?
Ramiona Tanii drżą od śmiechu. Jej oczy unikają wzroku Piotra.
- Proszę o to spytać Izabelę.
- Słucham?
W odpowiedzi podała mu odpis dokumentu, stwierdzającego wyraźnie, że kapitan kawalerii Igor
Piotrowicz Goroncow ma pozostać w monastyrze św. Cyryla aż do całkowitego wyzdrowienia. Decyzję o
jego zwolnieniu podjąć muszą jednomyślnie ojciec Dymitr, matka chorego i żona Izabela.
- Jutro wracam do Sankt Petersburga.
- Niech pan ją zapyta, czemu nie zgadza się go wypuścić.
Natalia odprowadziła narzeczonego do wyjścia. Jego usta na przegubie jej dłoni. Jej palce w pieszczocie
dotyku.
- Myśli pani, że mi odpowie?
- Zawsze bardzo pana lubiła. Czasem nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że nawet za bardzo.
- Będę o tym pamiętał.
Matka gestem przywołała Piotra.
- Odwieź, proszę, naszą drogą kuzynkę do domu.
Oczy Natalii zimne jak woda.
- Z największą przyjemnością.
* * *
Jest teraz blisko. Tak blisko, że chłód jej rzęs poraża mnie strachem. Jest tuż przy mnie. Przejmuje ze mnie
każdy gest i każdą manierę. Któż wie, ile już ma ze mnie? Któż wie, ile mam już z niej?
Salva me ab are leonis.
Tylko Ty wiesz, jak jest naprawdę.
* * *
Tania siedzi przy biurku. Jej łokcie opierają się na stromej krzywiźnie blatu.
Jak to się stało, że wcześniej tego nie zauważył? Jak mógł ujść jego uwadze ten delikatny ruch głowy, gdy
zaskakiwano ją pytaniem? Jak do tej pory mogło nie urzec go to nerwowe splatanie dłoni?...
Przecież dostrzegał kiedyś to wszystko: jej spokój i wybuchowość, zagryzanie ust i marszczenie brwi.
Znał układ jej dłoni na blacie stołu i tajemniczą krzywiznę karku ponad szelestem kartek. Co się dzieje?
Chciałem ją tylko odzyskać, nie chciałem się zakochiwać.
Potrafił ranić ją swoją obojętnością i śmiać się gardłowo w towarzystwie innych kobiet lub patrzeć im
słodko w oczy, gdy jej źrenice zwężały się w bólu. Zadali sobie tyle razów i uderzeń. To miał być już
koniec. Ostatnia rozgrywka, by nabrać pewności... Co mam zrobić? Co mam zrobić, żebyś wróciła? Co
mam ci powiedzieć...
- Muszę wracać do Sankt Petersburga.
Skurcz jej twarzy jest ledwo wyczuwalny.
- Może to i lepiej. Michał Iwanowicz niezbyt cię polubił. Może to go trochę uspokoi... - Jej głos urywa się
jak koraliki. Piotr pada na kolana.
- Taniu, czy nic się nie zmieniło?
- To zależy od ciebie.
Muślin jej sukienki zielony niczym woda...
- Ja? Ja nie wiem...
- A kiedy będziesz wiedział?
- Nie wiem...
Podrywa głowę gwałtownie, jakby ją uderzono w twarz.
- Więc ja też nie wiem.
- Taniu, ja... Proszę, nie wychodź. Spróbuj mnie zrozumieć! Boże, nie wychodź w ten sposób! Kiedy się
znowu zobaczymy?
Jej twarz jest biała od gniewu.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin