Drzymalski przeciwko Rzeczypospolitej - Artur Baniewicz.pdf

(374 KB) Pobierz
106430012 UNPDF
106430012.001.png
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytaæ ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj .
Niniejsza publikacja mo¿e byæ kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wył¹cznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym mo¿na
jakiekolwiek zmiany w zawartoœci publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania siê jej
od-sprzeda¿y, zgodnie z regulaminem serwisu .
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
106430012.002.png 106430012.003.png
Z daleka wyglâdaűa jak trochĹ wiĹkszy pakunek, pozosta-
wiony na przystanku przez roztargnionego pasaŇera. Zada-
szenie wiaty i stojâcy obok kiosk ,,Ruchu” nie dopuszczaűy
Ŕwiatűa latarni do tej czĹŔci űawki, a na tyűach autobusowej
zatoczki nie byűo Ňadnych oŔwietlonych obiektów.
— Poczekaj no... — NiŇszy z mĹŇczyzn wyhamowaű nie bez
pewnego trudu, w ostatnim momencie ratujâc siĹ przed
poŔlizgiem wyciâgniĹciem w bok rĹki z neseserem. Chodnik
pokrywaű paskudny, zlodowaciaűy Ŕnieg, którego nikt ni-
czym nie posypaű. — To noga, czy mi siĹ zdaje?
Jego towarzysz, otulony po uszy identycznym zielonym
szynelem, przeszedű jeszcze trzy kroki.
— Co znowu? — jĹknâű. — Koniecznie chcesz mnie znisz-
czyĺ w oczach starego? Jak nam ten pociâg ucieknie...
— To czűowiek? — NiŇszy stanâű bokiem do osi cztero-
pasmowej ulicy i wiatru zarazem. ZmruŇyű oczy, próbujâc
przebiĺ barierĹ mroku. Nie bardzo wychodziűo: lodowaty
podmuch kâsaű przez wâskâ szczelinĹ miĹdzy powiekami,
wdzieraű siĹ aŇ w gűâb czaszki. ňzy zacieraűy szczegóűy,
a osiadajâcy na rzĹsach Ŕnieg czyniű sprawĹ zupeűnie bez-
nadziejnâ.
— ZgűupiaűeŔ?! W Ŕrodku nocy?! Dzisiaj?! No chodÎ, ciâgle
mamy szansĹ.
WyŇszy obróciű siĹ na piĹcie, przerzuciű walizkĹ do dru-
giej rĹki i pochylajâc gűowĹ tak gűĹboko, Ňe broda prawie
dotykaűa szalika, ruszyű pod wiatr. Po sekundzie bardziej
6
wyczuű, niŇ usűyszaű, Ňe idâ juŇ we dwóch. Po nastĹpnych
kilku krokach rozmyty cieº z tyűu obróciű siĹ nagle, zmieniű
obrys, zaczâű maleĺ. No nie... Znowu?!
Zza parawanu trzymanej na sztorc czapki niŇszy przyglâ-
daű siĹ rozmytej bryle przystanku.
—TonaprawdĹ wyglâda jaknoga—powiedziaűniepewnie,
stawiajâc neseser na oblodzonym chodniku, ale nie pusz-
czajâc jeszcze uchwytu. — Tylko... jedna?
— O to maűe ci chodzi? To ma byĺ czűowiek? Kwiczoű, ty
Ŕlepoto, kto ciĹ przez komisjĹ poborowâ przepuŔciű? Pigmej
na jednej nodze to moŇe, ale nie porzâdny Polak. Zresztâ
porzâdni Polacy siedzâ teraz w domach i... No nie. Kretyn,
jak Boga kocham...
PokrĹciű gűowâ, a potem, nie próbujâc juŇ apelowaĺ do
odmroŇonego najwyraÎniej rozsâdku, wziâű przykűad z Kwi-
czoűa i grzĹznâc po kolana, przebrnâű przez waű usuniĹtego
z jezdni Ŕniegu. Dopiero na Ŕrodku ulicy przypomniaű sobie
o koniecznoŔci sprawdzenia, czy pod osűonâ zamieci nie
nadjeŇdŇa jakiŔ samochód. Gdyby nadjechaű, nikt juŇ raczej
nie zdâŇyűby niczego naprawiĺ, ale tuŇ przed Ŕmierciâ obaj
byliby parâ najbardziej zdziwionych w caűych Katowicach
ludzi. Od trzech godzin brnĹli przez zupeűnie opustoszaűe
ulice, nie spotykajâc ani jednego cywilnego pojazdu. A woj-
skowe i milicyjne, o ile w ogóle siĹ poruszaűy, czyniűy to
w Ňóűwim, patrolowym tempie.
Lodowa, mroczna pustynia. Nawet ogoűocone z towarów
wystawy sklepowe zdawaűy siĹ ledwie jarzyĺ w ciemnoŔ-
ciach.
Trudno byűo uwierzyĺ, Ňe gdzieŔ w tej arktycznej pustce
czűowiek natknie siĹ na coŔ takiego. Na Ŕpiâce dziecko.
Lewâ nogĹ podwinĹűa pod siebie; tylko prawa zwisaűa
z űawki. Bezwűadnie — to pierwsze, co odnotowaű Kwiczoű,
kiedy sparaliŇowany potwierdzeniem siĹ wűasnych domy-
sűów zastygű na kilka sekund przy krawĹŇniku.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin