Blood, sugar, sex, magic.doc

(105 KB) Pobierz

Tytuł: Blood, sugar, sex, magic

Autor: Arianrod

 

Dedykowane miłośnikom gotyckich katedr.

Hogwart, 6 października 1997 godz. 22.15

Łóżko skrzypnęło. Draco zamarł na chwilę, nasłuchując. Crabbe i Goyle chrapali nadal, nie zmieniając tonacji. Zabini jak zwykle mamrotał przez sen, tym razem po włosku. Draco wstał. Drzwi otwarły się bezszelestnie – już kilka tygodni temu wysmarował je oliwą. Droga była wolna.
Wymykanie się z zamku Draco opanował do perfekcji. Kryjąc się w cieniu przeszedł przez korytarze, modląc się, żeby Snape patrolował teraz okolice wieży Gryffindoru. Nocne powietrze było chłodne i orzeźwiające – Draco napełnił płuca i prawie biegiem ruszył przed siebie, do miejsca, z którego mógł się aportować. Chwilę później bezpański, londyński kot z przeraźliwym wrzaskiem uskoczył w ciemność i z oburzeniem wywijając ogonem skrył się pod samochodem. Draco zachwiał się lekko, złapał równowagę i rozejrzał się uważnie. Ulica była pusta, ciemna i cicha. Światło księżyca odbijało się w brudnych szybach okien, załamywało się na odpadającym z domów tynku, zaglądało w kałuże i tańczyło na znajomej kołatce. I wciąż było cicho, tylko kroki Draco odbijały się echem pomiędzy kamienicami. Chłopak przystanął. Cisza. Zupełna, absolutna, dzwoniąca w uszach cisza.
- Nie panikuj – syknął do siebie, usiłując przegonić nieokreślony niepokój. Cisza natychmiast wchłonęła szept i zdawała się być jeszcze głębsza. Draco poczuł, jak robi mu się zimno. Powinien już słyszeć. Ona zawsze...
- Uspokój się – wyszeptał i mocnym ruchem pchnął znajome drzwi. Były otwarte, a w środku było zupełnie ciemno. I jeszcze ciszej. W nieruchomym powietrzu unosił się dziwny, nieprzyjemny zapach. Draco odsunął z czoła mokre od potu kosmyki włosów i przesunął ręką po ścianie, nie mogąc znaleźć kontaktu. Wciąż słyszał tylko własny, rwący się oddech. Dopiero kiedy włączył światło, zaczął krzyczeć.


Londyn, 6 października 1997 godz. 16.55

Panna Calhorne zgasiła komputer, ostatni raz wyrównała leżącą na biurku stertę dokumentów, zgarnęła do śmietnika niewidoczne okruszki i nastawiła czajnik elektryczny. Zza drzwi do gabinetu inspektora Monaghama nie dobiegał żaden dźwięk. Panna Calthorne zaparzyła herbatę – dwie łyżeczki Earl Grey'a, bez mleka, bez cukru – i cicho weszła do gabinetu.
- Dziękuję, panno Calthorne – powiedział inspektor, kiedy postała kubek na biurku.
- Do widzenia, panie inspektorze – odparła, wychodząc. - Spokojnej nocy.
- Do widzenia, panno Calthorne.
Kobieta cicho zamknęła za sobą drzwi. Na zegarze wiszącym w holu było dokładnie pięć po piątej, kiedy panna Calthorne pchnęła drzwi wyjściowe i opuściła ponury gmach Scotland Yardu.
Kiedy dziesięć lat temu stanowisko odchodzącego na emeryturę inspektora Wilnesa miał zająć niespełna trzydziestoletni inspektor Monagham, otaczała go aura tajemnicy i lekkiego skandalu. O nowym detektywie wiedziano, że jest młody, niezwykle skuteczny i nie przenosi się z Glasgow do Londynu bez powodu. Czego miałby dotyczyć skandal w Glasgow nie wiedział nikt, a plotki były najprzeróżniejsze. Największą popularnością cieszyła się opowieść o tragicznym romansie z morderczynią (kobiety), albo o wyjątkowo brutalnych metodach śledztwa (mężczyźni). Trzydziestopięcioletniej wówczas panny Calthorne nie interesowały plotki – samotnie wychowywała syna i martwiła się jedynie, że nowy inspektor wymieni ją na jakąś młodą, długonogą dziewczynę. Rozmowy i domysły snute pod automatem z kawą kwitowała krótkim wzruszeniem ramion i ze spokojną twarzą, acz niespokojnym umysłem wracała do pisania sprawozdań. Kiedy tajemniczy inspektor wreszcie się zjawił i okazało się, że nie zamierza zmieniać asystentki, panna Calthorne odetchnęła z ulgą i żadne dalsze szczegóły na temat nowego pracodawcy nie mogły jej zainteresować. Nowy przełożony okazał się być człowiekiem milczącym, spokojnym i przywiązanym do rutyny. Nosił się wyłącznie na czarno, codziennie o tej samej porze pił tę samą herbatę i nie wykazywał chęci poznania się, czy zaprzyjaźnienia z kimkolwiek ze współpracowników. W ciągu dziesięciu lat pracy panna Calthorne nie dowiedziała się o nim nic więcej poza faktem, że interesował się architekturą – jedyną książką, leżącą w gabinecie były, noszące ślady wielokrotnego czytania, „Katedry gotyckie”. Panna Calthorne przetrwała mężnie pierwsze tygodnie i cierpliwie robiła herbatę wszystkim sekretarkom, asystentkom i inspektorkom, które „tak po prostu wpadły pogadać”, wysłuchała setek domysłów, nie rozwiewała żadnych nadziei i spokojnie udawała, że interesują ją zachwyty nad „mroczną aurą” inspektora Monaghama. W rzeczy samej panna Calthorne zbyt mocno stąpała po ziemi by mogła ją poruszyć jakakolwiek mroczna aura, zwłaszcza polegająca na tym, że mężczyzna zbyt rzadko się goli. Szczęśliwie po kilku tygodniach okazało się, że nawet najdłuższe przebywanie w nieciekawym towarzystwie panny Calthorne nie przyniesie miłośniczkom mrocznej aury nic poza zdawkowym „dzień dobry” i wizyty się skończyły. Potem, z braku pożywki skończyły się również domysły przy automacie z kawą, wszyscy zapomnieli o skandalu i inspektor Monagham spokojnie i niezauważalnie wtopił się w tło, co zdawało się mu absolutnie odpowiadać.


Londyn, 6 października 1997 godz. 22.30

Madame Destrois poruszyła się niespokojnie w fotelu. Filiżanka z herbatą drgnęła i brunatny płyn spłynął na malowany porcelanowy talerzyk.
- Coś się stało, kochanie? - zapytał pan Destrois. Madame Destrois nie często zdarzało się cos wylać – ręce miała zręczne i precyzyjne jak chirurg.
- Właściwie nie – odparła niepewnie. - Tylko coś mnie dręczy.
- Tak? - zapytał pan Destrois współczująco i z pewnym zaciekawieniem.
- Widzisz – spróbowała wyjaśnić małżonka. - To pewnie nic takiego... Ostatecznie każdemu może się zdarzyć, tylko że...
- Tak, kochanie?
- Chodzi o to, że ona nigdy jeszcze nie zapomniała i...
- Niepokoisz się – odgadł bystro pan Destrois. - Bo klientka nie przyszła na mierzenie.
- Bo widzisz, one często nie przychodzą – tłumaczyła madame. - Czasem wymyślą sobie suknię, a następnego dnia rano dochodzą do wniosku, że wcale jej nie potrzebują. Albo znajdą gotową w sklepie. Och, czasem oczywiście dzwonią i odwołują wizytę, ale zazwyczaj po prostu nie przychodzą. Ale mademoiselle Brunnaire umawia się zawsze na późną godzinę i zawsze...
- Przychodziła na wizyty? - domyślił pan Destrois.
- Właśnie. I trochę się niepokoję. Oczywiście, mogło jej coś wypaść, ale zawsze wtedy dzwoniła. To oczywiście nic ważnego, ale trochę...
- Niepokoisz się – dokończył mąż.


Londyn, 6 października 1997 godz. 23.00

Inspektor Monagham zgasił papierosa, dopił letnią już herbatę, oparł nogi na krawędzi biurka i sięgnął po „Katedry gotyckie”. W budynku Scotland Yardu panowała cisza, nieliczni dyżurni przysypiali w gabinetach. Komputer mruczał uspokajająco i inspektor Monagham całkowicie pogrążył się w lekturze. I wtedy właśnie zadzwonił telefon.
- Monagham, słucham.
- Inspektorze, mamy morderstwo.
Kiedy zdezelowany pick-up Monaghama dotarł na miejsce, wokół policyjnych wozów kłębiły się już tłumy reporterów.
- Czy ma pan jakieś podejrzenia?
- Podobno morderca został już schwytany?
- Czy mordercą jest szaleniec?
- Czy to możliwe, żeby był to mord rytualny?
Kiedy Monagham wszedł do mieszkania, w którym popełniono zbrodnie, w pierwszej chwili gotów był uwierzyć nawet w mord rytualny. Wszystko było zalane krwią. Sierżant Brick usiłował jednocześnie zebrać dowody i nie zatrzeć śladów, w wyniku czego kręcił się bezradnie po pokoju, a jego twarz przybierała coraz bardziej zielonkawą barwę.
- Inspektorze – rzucił z ulgą. – Dobrze, że pan przyjechał. To jakaś masakra!
- Gdzie zwłoki?
- Część tam, w kącie. Reszta porozrzucana po pokoju – odparł nerwowo Brick, zieleniejąc jeszcze bardziej. – To jakiś wariat!
- Sprawdziłeś personalia?
- Gabrielle Brunnaire, lat czterdzieści osiem, obywatelka Wielkiej Brytanii, bezrobotna, niezamężna, bez rodziny.
Na twarzy Monaghama pierwszy raz pojawił się wyraz ożywienia.
- Mademoiselle Brunnaire? Mademoiselle Brunnaire… Ale po co?
Sierżant Brick milczał, wyrazem twarzy dając do zrozumienia, że pytanie uważa za nie na miejscu, a wszelkie morderstwa za bezcelowe.
- Patolog?
- Już jedzie.
- Kto zawiadomił o przestępstwie?
- Jakiś dzieciak. Wszedł tu i wpadł w histerię. Siedzi w radiowozie, Halley go pilnuje.
- Dobrze… Przesłucham go na posterunku. Zawiadomiłeś rodziców?
- Nie chce podać danych – odparł Brick nerwowo.
Monagham podniósł brew.
- Nie chciał podać danych… Brick, czy ty aby na pewno przemyślałeś wybór profesji?
- Jest w szoku i…
- Dobrze, dobrze. Dobry wieczór, doktorze Stones.
- Dobry wieczór, panowie. Słyszałem, żeby mamy rękodzieło?
Doktor Oliver Stones, patolog Scotland Yardu był zażywnym, czterdziestoletnim mężczyzną, znanym głównie z niewzruszenie spokojnej postawy. Wzywany do najbardziej odrażających i krwawych zbrodni, oglądał ofiary z tym samym, dobrodusznym wyrazem twarzy i nie miewał obiekcji, żeby natychmiast po sekcji skoczyć na obiad. Obojętności tej nie podzielała jego asystentka, najwyraźniej świeżo zatrudniona – kiedy tylko weszła do pokoju zbladła, zachwiała się i tylko silne ramię sierżanta Bricka powstrzymało ją przed upadkiem na ziemię.
- Jest pani gotowa, panno Tenser? – zapytał Stones, pochylając się nad zwłokami. – Proszę pisać. Ofiara zginęła od kilkunastu ciosów nożem w klatkę piersiową i brzuch, następnie morderca odciął jej głowę, obie ręce, stopę…
- Doktorze Stones? – przerwał Monagham. – Proszę chwilę zaczekać. Brick, wynieś pannę Tenser na świeże powietrze.
- Następna – stwierdził Stones z rezygnacją. – Nie uwierzysz, Monagham, jak często muszę wymieniać asystentki. I własnoręcznie pisać protokoły…
- Spokojnie, tym razem ja napiszę – mruknął Monagham.
- Ależ to żaden problem – zaprotestował doktor.
- Mylisz się niestety. Problem polega na tym, że to ja będę musiał potem to czytać.
- A, skoro tak… - zgodził się Stones i wrócił do makabrycznego opisu.
Inspektor Monagham zanotował równym, wyraźnym pismem ostatnie zdanie – zmarła prawdopodobnie pomiędzy godziną dwudziestą, a dwudziestą pierwszą.
- Jutro, po sekcji, wyślę panu dokładniejsze wyniki – zakończył Stones. - Dobranoc, inspektorze.
- Dobranoc, doktorze. Proszę zabrać ciało, Brick. I powiedz Halleyowi, żeby zawiózł młodego człowieka na posterunek. Zraz tam będę.
- Tak jest, inspektorze.
Monagham jeszcze raz obrzucił wzrokiem zalany krwią pokój, starając się zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Ofiara najwyraźniej gustowała w żywych kolorach – zasłony były jaskrawo żółte, dywan czerwony, kanapa miała trawiasto-zielone obicie. Nad zastawioną setkami płyt kompaktowych półką wisiał portret młodego Ringo Starra a obok ogromny plakat z filmu „Eazy Rider”. Książek nie było, ale pod stołem inspektor dostrzegł stertę kolorowych gazet. Zajrzał do szuflad, przejrzał pobieżnie ubrania i bieliznę, pomyszkował w kuchni. Znalazł trochę starej biżuterii, kilka dość kosztownych złotych pierścionków, kopertę z pieniędzmi, ukrytą niezbyt starannie pod skarpetkami i telefon komórkowy najnowszej generacji.
- Taak – mruknął do siebie. – Bardzo ciekawe.
Starannie zamknął i zapieczętował drzwi.


Londyn, 7 października 1997, godz. 01.30

- Inspektorze, chłopak czeka u pana w gabinecie – powiedział Halley, kiedy Monagham przekroczył próg biura. – Zrobić herbaty?
- Kawy – poprosił Monagham. – Dla młodego też.
Wszedł do gabinetu.
- No, no – mruknął ze zdziwieniem, kiedy gość się odwrócił. – Witam, panie Malfoy.
- Skąd pan mnie zna? – wydukał Draco ze zdumieniem. Gotów był przysiąc, że nie widział tej twarzy nigdy wcześniej. Ciemne, głęboko osadzone oczy i ostre rysy były zbyt charakterystyczne, żeby dało się je szybko zapomnieć.
- Wystarczy zobaczyć jednego Malfoya, żeby bezbłędnie rozpoznać innych – odparł obojętnie Monagham. - Cóż, młody człowieku, nie żebym nie spodziewał się, że prędzej czy później popadniesz w konflikt z prawem, ale przyznaję, że oczekiwałbym raczej sprawy innego formatu…
- Ja nic nie zrobiłem! – zaprotestował Draco. – Wszedłem tam i ona tam leżała! Gdybym to ja ją zabił, to chyba nie narobiłbym takiego wrzasku, nie?
- Ano nie – odparł Monagham. – Zresztą, po Tobie spodziewałbym się raczej Avady…
Malfoy zamarł.
- Pan… pan jest…
- Jestem tym, co wy nazywacie charłakiem – oznajmił Monagham zupełnie obojętnie. – A teraz, chłopcze, wyjaśnij mi, dlaczego, zamiast spać spokojnie w Hogwarcie, znalazłeś się o tej porze w domu damy negocjowanego afektu? Jesteś dość młody, jak na klienta mademoiselle Brunnaire…
- Klienta? Jakiej damy? – zapytał Malfoy z wyraźnym zdziwieniem.
- Chcesz mi powiedzieć, że nie wiesz, czym parała się denatka? To co tam robiłeś o tej porze?
- Ja… - wydukał Malfoy. – Przychodziłem do niej… posłuchać muzyki – dokończył niemal niesłyszalnym szeptem.
Brew inspektora Monaghama uniosła się w górę. Nastała długa chwila ciszy.
- Wygląda na to, że czeka nas dziś długa noc, panie Malfoy – mruknął detektyw, przysiadając na rogu biurka. – Słucham. Proszę zacząć od początku.
I Draco zaczął.


Londyn, 1 czerwca 1997, godz. 19.00

Draco Malfoy był człowiekiem doskonale uporządkowanym. Znał dokładnie sens i znaczenie każdego fragmentu swojej przeszłości i miał miłą pewność, że zna również swoją przyszłość. Od najmłodszych lat był przygotowywany do swojej roli poważanego i wpływowego obywatela magicznej Anglii i we własnym mniemaniu był do tej roli przygotowany doskonale. Znał swoje miejsce – mieściło się dokładnie w centrum wszechświata i ani milimetra dalej w żadną stronę. Miał wszelkie powody, aby być doskonale zadowolonym ze swojego życia. I był – przynajmniej do tej pory. Jeden pomysł dyrektora Dumbledore obrócił światopogląd Draco Malfoya w gruzy. Malfoy był coraz bardziej przekonany, że zagraża również bezpośrednio jego życiu.
Świat mugoli był światem smoków. Smoki mugolskie były dziwaczne i zupełnie niepodobne do smoków magicznych. Były kwadratowe i nie ziały ogniem, tylko szarym i wyjątkowo śmierdzącym dymem. Robiły kupę potwornego hałasu. Granger nazywała smoki samochodami i twierdziła, że są całkowicie oswojone. Zdaniem Malfoya, dowodziło to jej absolutnego debilizmu – jak, na Wężoustego Salazara, można oswoić smoka?
Co prawda smoki pędzące po ulicach mugolskiego Londynu rzeczywiście robiły wrażenie posłusznych, co nie zmieniało faktu, że Draco Malfoy wzdrygał się i podskakiwał, kiedy się zbliżały. A ponieważ były ich tysiące, Draco Malfoy po całym dniu „uroczej i pożytecznej wycieczki po świecie mugoli” wyglądał jak swój własny duch i powoli zaczynał marzyć, żeby się nim stać. Wbrew oczekiwaniom dyrektora, wycieczka umocniła w nim wszystkie najgorsze przekonania dotyczące mugoli. O siódmej wieczór chciał już tylko umrzeć, przekonany, że gorzej być nie może. O siódmej piętnaście okazało się, że owszem. Draco Malfoy się zgubił.
Jeszcze chwilę wcześniej widział przed sobą potwornie rozczochrane włosy Granger. Chwilę później okazało się, ze owszem, widział rozczochrane włosy, tyle że nie należały one do Granger. Z początku Draco po prostu przyjął do wiadomości, że to przypadłość mugoli. W panikę wpadł dopiero, kiedy okazało się, że nie widzi nikogo z Hogwartu, a tuz obok niego z rykiem ruszyło stado smoków. Panika ma to do siebie, że uniemożliwia działanie racjonalne – Draco rzucił się do ucieczki. A kiedy uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, gdzie jest i raczej mało prawdopodobne, żeby ktokolwiek go akurat w tym miejscu szukał, cóż wtedy nie był już w stanie określić skąd przyszedł.
I wtedy usłyszał To. Z początku nie wiedział, co To jest. To płynęło. Sączyło się. Kołysało. To było żywe. Odbierało oddech i wciskało stopy w ziemię, a jednocześnie próbowało zmusić je do tańca. To było groźne i przerażające. To było jak magia. Draco stał nieruchomo i pozwalał Temu docierać do siebie. A potem zaczął szukać źródła. To płynęło z otwartego okna.
Draco nie wiedział, jak długo stał pod tym oknem, pozwalając Temu całkowicie nad sobą zapanować. Nie zauważył, kiedy ściemniało. Nie zastanawiał się nad powrotem. A kiedy zobaczył, że z domu ktoś wychodzi i zostawia uchylone drzwi, nie wahał się ani sekundy. To było w środku. On też musiał się tam znaleźć.
Trudno powiedzieć, kiedy zauważył, że nie jest z Tym sam. Być może dopiero wtedy, kiedy kobieta wstała, prezentując dziwaczną, jaskrawoczerwoną suknię. Nie wyglądała na zdziwioną, ani na przestraszoną nagłym najściem i dziwnym zachowaniem gościa, stojącego na środku niewielkiego pokoju i wpatrującego się w przestrzeń.
- Co to jest? – wyszeptał w końcu ostrożnie, jak by się bał, że głos może To spłoszyć, albo zagłuszyć.
- To jest, mój drogi, „Blood, Sugar, Sex, Magic" – wymruczała kobieta przyjemnym, głębokim altem. – Myślę, że to nie dla ciebie. Na sex i krew jesteś jeszcze za młody, cukru nie potrzebujesz. Nie, myślę, że zaczniemy od Beatlesów – roześmiała się miękko i To umilkło.
Draco chciał protestować Wtedy był gotów zrobić wszystko, żeby To znów się pojawiło.
- I ona włączyła Beatlesów – dokończył, opierając głowę na rękach. – A potem włączała jeszcze inne płyty. I opowiadała o nich. O Sex Pistols, Led Zeppelin, Białym Gibsonie… Powiedziała, że mogę przychodzić, bo ten wieczór ma wolny. Wyjaśniła, jak ma się dostać na dworzec. I przychodziłem co tydzień. Aż do dziś. Nic o niej nie wiedziałem. Nawet jak się nazywa – nagle roześmiał się, głośno i rozpaczliwie. – Nawet jak się nazywała…


Londyn, 8 października 1998, godz. 02.00

Madame Lorraine Destrois, krawcowa:
Straszna tragedia. Wie pan, panie inspektorze, ja już się wczoraj niepokoiłam, bo… to znaczy, oczywiście panie czasem nie przychodzą na miarę, ale… Zapomną, albo nie maja czasu. A mademoiselle zawsze, to znaczy, czasem oczywiście coś jej wypadało, ale zawsze uprzedzała, jak się miała spóźnić, albo nie przyjść. A wczoraj byłyśmy umówione i naprawdę się niepokoiłam. Na ósmą wieczór byłyśmy umówione. Nigdy się tak późno nie umawiam z klientkami, tylko z mademoiselle. No i kiedy nie przyszła, powiedziałam mężowi…

Pan Chester Dogdy, księgowy:
Proszę mi wybaczyć, panie inspektorze, ja nie mogę uwierzyć, nie mogę. Tyle lat się znaliśmy… Odwiedzałem ją często po starej znajomości. Co tydzień praktycznie. Żona? Nie, nie zwierzamy się sobie. Zresztą, to zwykła przyjaźń. Żona też ma przyjaciół. Ile się znaliśmy? Może piętnaście lat? Zaraz sobie przypomnę, może i więcej? Może już będzie dwadzieścia… Nie, absolutnie. Że o zmarłych się źle nie mówi? Panie inspektorze, o niej i za życia się nie dało złego słowa powiedzieć! Wspaniała kobieta, wspaniała. Wady? Zdarzało jej się wypić, ale co to za wada. Była jeszcze bardziej urocza. Wrogowie? Ależ niemożliwe. Ona i wrogowie… Proszę mi wybaczyć, ja naprawdę nie mogę uwierzyć… Jeszcze przedwczoraj się śmiała…

Pan Lucas Bernstein, historyk:
Najbardziej lubiłem z nią rozmawiać. Miała niezwykły dar dobierania słów – mówiła niewiele, ale niezwykle sensownie. Przywiązywała zresztą do słów ogromną wagę. Nadawała im znaczenie. Czasem wydawało mi się, że wręcz zbyt duże… Przy tym, umiała słuchać. Wręcz uwielbiała. Tak, kochałem z nią rozmawiać.

Pan Simon O’Brian, lekarz:
Przepraszam, jeśli będę chaotyczny, inspektorze, ale nie mogę się pozbierać. Widzi pan, kiedyś za nią szalałem. Oddałbym wszystko, gdyby zgodziła się za mnie wyjść. Ale Gabrielle była tak niezależna, że nawet nie chciała o tym słyszeć. Bała się, że zagrzebię ją w pieluchach. Potem oczywiście namiętność zmalała, ale odwiedzałem ją regularnie. Tak, wiem, że byli też inni. Jej się nie dało zmonopolizować. Wrogowie? Nie wierzę. Zazdrość? Wie pan, to byłoby prawdopodobne dwadzieścia lat temu…

Pani Mary Leggs, sprzedawczyni:
Panie inspektorze kochany, to jakiś wariat musiałby być! No, kto by chciał zabijać naszą mademoiselle? Wykluczone! Jacy wrogowie! Tu panowie się w drzwiach mijali, jeszcze pożartowali! Zresztą, o co tu być zazdrosnym? Panie inspektorze kochany, może jak ona była młodsza, ale teraz to i niewiele z tego mieli. Oni starzy, ona próchno… O co tu się zabijać? Tak, przychodził jeden młody, ale ten to tylko pogadać. Skąd wiem? A bo ja okien nie mam? Powiem panu, kochany, że tam już rzadko z kimkolwiek coś było. Ani jej się nie chciało, ani im… Pan mi uwierzy na słowo, nikt normalny by jej nie zabijał, uczciwie mówię! Wariat, jak nic!

Inspektor Monagham napił się zimnej kawy, potarł nieogolony policzek i zapalił kolejnego papierosa. Leżące przed nim notatki z przesłuchań były jasne, wyraźne i klarowne. Wynikało z nich niezbicie, że nikt nie miał motywu, żeby zamordować mademoiselle Brunnaire. Jedynym kawałkiem układanki, który uparcie nie pasował do reszty, były poćwiartowane zwłoki, leżące w kostnicy. Problem polegał tylko na tym, że tego akurat kawałka nie dało się odrzucić.
W gabinecie było siwo od dymu. Inspektor Monagham wstał. Cały czas miał wrażenie, ze coś pominął. Jakiś pozornie nieistotny szczegół, który uwierał inspektora w tył głowy i za nic nie dawał się schwycić. Coś było, tkwiło miedzy słowami przesłuchiwanych i inspektor Monagham wiedział, ze nie znajdzie winnego, dopóki tego drobnego szczegółu nie złapie. Wziął papier i pióro, usiłując zebrać myśli. Czerwona, dziwaczna suknia, przywiązanie do słów, wychodzący mężczyzna, słuchać… Monagham nawet nie zauważył, kiedy pozornie niezwiązane słowa wypełniły całą kartkę.
- Dziwaczna suknia – powtórzył. – Dziwaczna suknia…
Chwilę potem zdezelowany pick-up ruszył gwałtownie z parkingu. Inspektor Monagham znalazł swój szczegół.


Hogwart, 8 października 1997, godz. 7.30

Samochody nieczęsto parkowały na hogwarckich błoniach. Profesor Dumbledore przypominał sobie zaledwie jedną taką sytuację, kiedy to Harry Potter i Ron Weasley wykorzystali latające auto Arthura. Równie rzadko zdarzało się, żeby do Hogwartu przybywali mugole, wpadali do Wielkiej Sali na śniadanie i ignorując zdumione spojrzenia, domagali się natychmiastowego sprowadzenia Draco Malfoya.
- Natychmiast – powtórzył inspektor Monagham, stojąc przed stołem nauczycieli.
Większość zebranych nie uwierzyłaby, że dyrektor może spełnić żądanie, przedstawione w taki sposób. Ale widocznie było coś w oczach inspektora, a może w układających się pod nimi głębokich cieniach, świadczących o długotrwałym braku snu, że Dumbledore ustąpił. Mało tego, osobiście odprowadził Monaghama do własnego gabinetu i osobiście udał się po Malfoya. Ci, którzy siedzieli bliżej stołu nauczycielskiego, mówili potem, że dyrektor miał dziwny wyraz twarzy, kiedy zobaczył idącego przez salę obcego w czarnym płaszczu. Ale ci, co siedzą bliżej, zawsze coś wymyslają.
- Ja naprawdę nic więcej nie wiem – zapewnił Draco, kiedy zobaczył gościa. – Wszystko już powiedziałem!
- Powiedziałeś, że kobieta miała na sobie dziwaczną suknię – przeszedł od razu do rzeczy inspektor. – Co to znaczy?
- No, dziwaczną… - odpowiedział Draco ze zdziwieniem. – Mugolską. Bardzo czerwoną.
- Mugolską – powtórzył Monagham. – A mężczyzna, który od niej wychodził, ten, którego widziałeś pierwszej nocy? Czy był ubrany po mugolsku?
- Ja… - zawahał się Draco. – Było ciemno, ale wydaje mi się… Na pewno nie miał tych, no… Spodni.
- Bingo – mruknął Monagham. – Czyli albo czarodziej, albo ksiądz, przy czym ksiądz raczej byłby w cywilu. Przepraszam – rzucił, kiedy zadzwonił telefon.
- Inspektorze, mówi sierżant Brick. Sprawdziłem. W odtwarzaczu jest płyta Blood, Sugar, Sex, Magic.
- A to znaczy – powiedział Monagham poważnie. – Że przynajmniej jednym z gości mademoiselle Brunnaire mógł być czarodziej. Musisz bardzo dokładnie przypomnieć sobie, o czym z nią rozmawiałeś. Słowo po słowie. Każdy temat, zaczynając od pogody, a kończąc na Hogwarcie, lekcjach, znajomych, szkolnych tajemnicach.
- Ale ja nie… - Draco urwał nagle, a w szarych oczach zagościło przerażenie. – Nic nie mówiłem – powtórzył.
- Kłamiesz.
- Nic nie mówiłem!
- Nie wyjdziesz stąd, dopóki nie odpowiesz. Nawet do toalety.
- Inspektorze – zaprotestował dyrektor.
- Nawet do toalety. Jak myślisz, Malfoy? – Monagham pochylił się i spojrzał Draco w oczy. – Nasz morderca uznał, że informacje, które posiada mademoiselle Brunnaire, są na tyle niebezpieczne, że trzeba ją pokroić. Jak myślisz, ile czasu zajmie mu znalezienie osoby, która rozpuszczała te informacje?
Draco zbladł. Milczał. Przecież to niemożliwe, prawda? Przecież to było tylko kilka zdań! Ona nawet nie słuchała uważnie!
Cholerny Harry Potter, któremu się wydaje, że wszystko mu wolno… Cholerny Harry Potter, nad którym cały czarodziejski świat pieje z zachwytu…
- A może już to wie? – drwił dalej Monagham. – Przecież nie jeździłeś do niej metrem… Jaki to problem, sczytać sygnaturę z aportacji?
- Nic nie mówiłem – powtórzył Draco z uporem.
Monagham roześmiał się.
- Jak chcesz, młody. Ostatecznie, na pytanie, kto pokroił ciebie, będą musieli odpowiedzieć aurorzy. Ja uznam morderstwo Brunnaire za rękodzieło szaleńca i o wszystkim zapomnę. Do widzenia, dyrektorze – rzucił, ruszając w stronę drzwi.
- Tak? – zapytał z drwiną, odwracając się.
- Nie! – krzyknął Malfoy.
- Nie?
Draco trząsł się.
- Horkruksy – wyszeptał. – Mówiłem o horkruksach.
Dyrektor głośno wypuścił powietrze i ukrył twarz w dłoniach.
- I o Potterze? – zapytał cicho Monagham. – O tym, że Potter ich szuka?
- Pan wie? – wyszeptał Draco.
- Mówiłeś o tym?
- Tak.
Monagham usiadł i odchylił głowę do tyłu. Więc to takie proste? Dzieciak, rozpuszczony dzieciak, który nie ma z kim pogadać. I stara prostytutka, która umiała słuchać. Stara prostytutka, która włączała muzykę. Miała nic nie rozumieć, więc można było po prostu do niej mówić o wszystkim, a prawdopodobnie rozumiała więcej niż ktokolwiek inny. Myślał, że ucieka do niej w inny świat, a jego świat go dogonił.
Draco Malfoy płakał.


Londyn, 9 października 1997, godz. 13.00

- Panie inspektorze, ma pan gościa – głos panny Calthorne zdradzał, że gość nieszczególnie jej się podoba.
- Proszę go wprowadzić i przynieść dwie herbaty – inspektor Monagham zdjął nogi z biurka i odłożył „Katedry gotyckie”. – Spodziewałem się pana, dyrektorze.
- Dzień dobry, inspektorze. A może…
- Monagham – przerwał ostro detektyw. – Nazywam się Monagham.
- Jak sobie życzysz – Dumbledore uśmiechnął się smutno.
- Właśnie tak.
- Sczytaliśmy sygnaturę w miejscu zbrodni. Mordercą jest Richard Parkinson, śmierciożerca, w jego mieszkaniu znaleziono ślady krwi. Przyznał się, przesłuchiwany pod veritaserum.
- Młody?
- Ukryty pod Fideliusem.
- Co teraz zrobicie?
- Harry będzie szukał horkruksów.
- Oni już wiedzą.
- Wiedzą. Będzie mu trudniej.
- Będzie trudniej.
- Jak się czuje młody?
- Jest załamany.
- Biedny dzieciak.
- Myślał, że krzyczy w studnię, albo do pieca – westchnął Dumbledore. Przez chwilę w gabinecie panowała cisza. Dumbledore wziął w rękę „Gotyckie katedry” i powoli przerzucił strony.
- Pamiętam tą książkę
- Tak? – zapytał Monagham bez cienia zainteresowania w głosie.
- Gdybyś kiedyś…
- Nie, nie sądzę – odparł inspektor zimno. – Nie chciałbym pana wyrzucać, ale…
- Rozumiem. Do zobaczenia.
- Żegnam, dyrektorze. Żegnam.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin