C. C. MacApp - Zapomnij o Ziemi.rtf

(424 KB) Pobierz
Zapomnij o Ziemi

 

Zapomnij o Ziemi

 

 

C.C. Mac App

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

I

Był dosyć wysoki. Znacznie przewyższał bezwłosych, brązowoskórych przechodniów drongailskich, którzy omijali go z daleka trochę z pogardą i trochę z nieufnością, z jaką omija się starą ruderę, grożącą zawaleniem się w każdej chwili. Był jak wrak. Życiowy rozbitek, któremu już bardzo niewiele dni zostało. Wydatną szczękę pokrywał mu rudawy, kilkudniowy zarost, a drżące palce pożółkłe były od dronu. Przyczyny nie były zbyt trudne do odgadnięcia: przebywał na planecie Drongail przez prawie cały tutejszy rok (niewiele krótszy od roku na Ziemi) i uległ nałogowi już na początku swojego pobytu. A od wielu dni nie miał żadnej możliwości zaznać łagodnego zapomnienia które daje dron.

Stał w cieniu oparty o ścianę drewnianego budynku u wylotu zaśmieconej uliczki - promienie tutejszego słońca były gorętsze, niż mogła wytrzymać jego skóra. Budynek, o który się opierał, nie miał okien poniżej pierwszego piętra i żadnego wyjścia oprócz jedynych drzwi zabitych deskami. Powietrze uliczki było przesycone zaduchem stęchłego tłuszczu, odorem ciał rozmaitych ras i - przede wszystkim - dronu. Ten ostatni zapach wydawał mu się miły nie tylko dlatego, że dron przynosił ukojenie, ale również dlatego, że przypominał mu woń zleżałego siana. Był to jeden z nielicznych zapachów, którego nie zapomniał przez te wszystkie lata po opuszczeniu Ziemi.

Niesiony podmuchem wiatru kawałek papieru otarł się o jego gołą kostkę. Zerknął na śmieć (oczywiście puste opakowanie po dronie) i kopnął go ze złością. Potem podniósł głowę i zauważył przyglądającego mu się drotheńskiego chłopca.

- Przypatrz mi się uważnie łobuzie! - burknął w tutejszym dialekcie. - Do czasu kiedy dorobisz się tłustego brzucha, my już będziemy rasą od dawna wymarłą. I już nigdy więcej nie będziesz mógł żadnego z nas pooglądać.

Wyrostek oddalił się; Mężczyzna odwrócił się i powłócząc nogami ruszył nieco dalej w głąb uliczki, by usiąść oparłszy się plecami o budynek. Chyba po raz setny poszperał w kieszeni swego obszarpanego płaszcza, wyciągnął mocno pognieciony świstek przybrudzonego papieru, wygładził go na kolanie i przeczytał: ,,Johnie Braysen, muszę się z tobą koniecznie zobaczyć. Jutro o drugiej po południu będę na pomocnym krańcu ulicy, przy której mieszkasz - B. Lange".

Wcisnął kartkę z powrotem do kieszeni. - John Braysen... - wymamrotał pod nosem, jakby jego własne nazwisko nagle wydało mu się dziwne. - Komandor John Braysen, Głównodowodzący Oficer Oddziału Zwiadowczego Ziemskich Sił Przestrzennych.

Od jak dawna nazywano go po prostu John? Od jak dawna nie pytano go o nazwisko? W urzędowych spisach Drongailu (i kilku innych obcych światów, w których czasowo przebywał) figurował zawsze jako: „John, pochodzący z Ziemi, obecnie bez obywatelstwa: Włóczęga. Nie notowany w kronikach przestępczych. Bez zawodu".

A od jak dawna nie widział Barta? Ze cztery ziemskie lata? Nie - przecież ostatnio obaj byli najemnikami Floty Hohdańskiej wtedy, kiedy zginęło trzydziestu ludzi. A to było mniej więcej pięć lat po zagładzie, czyli około trzech lat temu.

Czy naprawdę od zagłady minęło dopiero osiem lat? To znaczyłoby, że John ma zaledwie trzydzieści siedem, a czuł się przecież znacznie starzej. Wydawało mu się, że od tamtego straszliwego dnia musiało minąć potwornie wiele czasu.

Zastanawiał się dlaczego Bart chce go widzieć. Przez pierwsze kilka lat po Zagładzie jedyni pozostali przy życiu ludzie - mniej niż pięciuset członków załogi - trzymali się razem. A potem, kiedy ' warunki przetrwania w obcym świecie rozdzieliły ich, z rosnącą stale niecierpliwością oczekiwali ponownego spotkania. Jeszcze później rosnąca rozpacz i beznadziejność sytuacji sprawiły, że było im obojętne, czy się zobaczą czy nie. John zastanowił się, ilu ich mogło jeszcze żyć. Według ostatnich wiadomości, jakie do niego dotarły, około stu służyło jako najemcy w różnych obcych flotach, a miejsca pobytu mniej więcej sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu nie były dokładnie wiadome. Reszta ilukolwiek ich jeszcze pozostało - była zagubiona, rozproszona w dalekich światach, takich jak Drongail.

John dziwił się, że Lange'owi udało się go odnaleźć, chociaż oczywiście dużo statków handlowych zatrzymywało się na Drongail, bo stąd właśnie pochodził dron. O ile Lange miałby pieniądze - a chyba musi je mieć, skoro aż tu dotarł - to dobrze byłoby się z nim skontaktować. Zastanowił się, czy nie powinien kupić trochę jedzenia (na myśl o rozstaniu się ze swoim starym płaszczem pochodzącym z Ziemi ból przeszył jego serce) i zapłacić choćby część długów w brudnym przytułku, w którym mieszkał. Mógłby rzucić dron, gdyby się na to naprawdę zdecydował, ale po co? To i tak nie miało żadnego znaczenia.

Patrzył ze znużeniem na granicę cienia pośrodku ulicy. Jeszcze trochę za wcześnie na przyjście Lange'a. O ile Bart w ogóle się tu pokaże. John zdrzemnął się, opuściwszy głowę.

- John! Hej, John!

Braysen przetarł oczy, otrząsając się ze snu. Skupienie wzroku na krępej postaci w schludnym niebieskim ubraniu zajęło mu dobrą chwilę. Niemożliwe! - zapinany na suwak kombinezon Barta był skrojony według fasonu munduru służbowego ziemskiej Floty. John wstał z trudem. Teraz, kiedy patrzył na Barta, wspomnienia wróciły jak żywe. Wzruszenie ścisnęło go za gardło, tak że ledwie zapanował nad łzami. Mocno uścisnął wyciągniętą dłoń kolegi.

- Bart! Tyle czasu minęło... Cudownie znowu de zobaczyć, Bart...  Lange wydawał się poważny i dość zaszokowany. John nagle poczuł, że się rumieni,  - Tak, Bart. Jestem narkomanem. Nędzarzem, który żyje z zasiłku. Dostaję żarcie i materac do spania. Za to od czasu do czasu zabierają nas na dzień lub dwa do kopania dołów albo innych robót. Ty... - puścił rękę Lange'a i stał patrząc na jego kombinezon. Z trudem przełknął ślinę. - Świetnie wyglądasz, Bart. Nadal jesteś najemnikiem? U kogo? Czy... - obejrzał Barta dokładnie. - Nie wygląda ca to, żebyś odniósł jakieś ciężkie rany. Lange nadal patrzył na Johna z niepokojem. Potem powiedział:

- Ostatnio byłem we Flocie Hohd na akcji. Dwa tysiące godzin. Wylazłem z tego cało. Zapłacili sporo, więc wcale dobrze mi się teraz wiedzie. Nie chcieli, żeby widziano mnie na Hohd zaraz po akcji, więc się przeniosłem. Teraz jestem w... - pauza w słowach Barta była niemal niezauważalna - ... pewnej kolonii na planecie nazywanej Akiel. Zbieram wszystkich ludzi. Jest nas teraz ponad dwudziestu.

- Po co?

- Podróżujemy, szukamy, usiłujemy znowu zwołać starą Załogę. Władca Akielu nas potrzebuje. Nas wszystkich. John spojrzał mu prosto w oczy.

- Dobrze wiesz, że większość z nas już z tym skończyła, Bart. To cholerne, ciągłe zabijanie. Rabowanie planet, wywożenie łupów ze światów, które w niczym nam nie zawiniły, do innych światów ^zupełnie nam obojętnych... Nie sądzę, żebyście znaleźli wielu ochotników.

- Myślę, że jednak znajdziemy - powiedział Lange z naciskiem. - Tym razem mamy prawdziwy cel.

- Dziwi mnie to, co mówisz. Kiedy ostatnio de widziałem... -John westchnął i wzruszył ramionami.

Jeśli Lange sam nie czuł tej pustej bezcelowości istnienia, to nie było sensu z nim się spierać. Podjął n chwili: - Akiel? Nigdy o takiej planecie nie słyszałem. Co tam jest takiego, co mogłoby nas, ostatnich pchnąć do jakiegoś działania? Widzisz jakiś naprawdę ważny powód? - przerwał na moment, jakby z wysiłkiem zbierał rozproszone myśli. - Zawsze sobie szukaliśmy celów, prawda? I znaleźliśmy Targowisko. Wszyscy razem wyszkoleni, zdyscyplinowani, nieustraszeni staliśmy się legendą nieomalże z dnia na dzień. Bo już było nam wszystko jedno, czy zginiemy czy nie, o ile tylko mogliśmy znaleźć - lub myśleć, że znaleźliśmy - sprawę wartą poświęcenia. Ale ten zapal, cała chęć walki wygasła. Przynajmniej jeżeli chodzi o mnie. A myślałem, że i ty masz już tego dosyć. Lange rozejrzał się dookoła podejrzliwie i przysunął się bliżej Johna, rzucił półgłosem:

- Kolonia, w której teraz jestem, to osiedle Chelki, John. John uważnie popatrzył na swojego towarzysza.

- Chelki? - mruknął z namysłem. - To znaczy, że to jest w sferze imperium Vulmotu?

- Nie, John. Mam na myśli wolnych Chelki - kolonię, o której istnieniu Vulmot nie ma pojęcia. Jest tam Omniarch - ma prawie dwa tysiące dwieście lat, kilkaset lat starszy od swoich potomków, którzy  tworzą kolonię. Był on niewolnikiem Vul i udało mu się uciec nie pozostawiając żadnych śladów!

John poczuł lekki zawrót głowy. Nie zdawał sobie sprawy, że tyle jeszcze uczuć w nim zostało. Powoli odwrócił" się i przez chwilę wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w Drotheńczyków mijają­cych wylot uliczki i zerkających ciekawie na dwóch obcych zwanych ludźmi. I w końcu westchnął zwracając się do Lange'a. - Nie sądzę, żebym chciał znowu walczyć z Vul. Tak, będę ich nienawidził dopóki żyję - wątpię, żeby któryś z nas kiedykolwiek przestał ich nienawidzić - ale w końcu nie zrobił tego pojedynczy Vulmoti. I, mogę to już teraz powiedzieć, sami do tego doprowadziliśmy. Wyprawia­liśmy się w przestrzeń, o której nie wiedzieliśmy nic. A kiedy spotkaliśmy coś przed czym powinniśmy byli uciec, próbowaliśmy walczyć, przyjęliśmy wyzwanie jakbyśmy byli najsilniejszym mocarstwem galaktyki. I to po popełnieniu głupstwa, jakim było ujawnienie skąd pochodzimy! I... No cóż, wątpię, czy dowódca Vul, który zaatakował nasz system słoneczny wiedział, że był to nasz jedyny system.

Twarz Lange'a była poważna. - Zgodziliśmy się co do tego już przedtem -ale teraz wiem więcej. Ten zbiegły Chelki miał szpiegów w Imperium Vulmot od dwóch tysięcy lat, John - dwóch tysięcy lat! Wiedział, wkrótce po tym co się stało, o naszych walkach i natychmiastowej zagładzie Ziemi. Wyjawił mi powód tej zagłady, prawdziwą decyzję Vulmotu. Widząc jak potrafimy walczyć, chcieli zapobiec przekształceniu się Ziemi w potężne mocarstwo. Wiedzieli, że nie nadajemy się do zrobienia z nas niewolników czy poddanych i zdecydowali, że nas zniszczą. John - stracili dużo czasu na sprawdzanie, czy nie pozostały żadne pary mogące się rozmnożyć. A kilka wysoko postawionych osobistości straciło swoje stanowiska tylko dlatego, że my, maleńki procent załogi, zdołaliśmy mimo wszystko umknąć. Odetchnęli z ulgą dopiero wtedy, kiedy dowiedzieli się, że między nami nie było ani jednej kobiety. Ba! Przeszukali dokładnie resztki naszego systemu i całe jego otoczenie, aby upewnić się, że nikt oprócz nas nie ocalał.

John zdał sobie sprawę, że drży. Rozprostował zaciśnięte pięści, westchnął.

- Nawet jeżeli tak było naprawdę, to już się TO stało. Gdybym przypadkiem spotkał tu jakiegoś Vul, z pewnością nie wyszedłby cało z moich rąk. Ale wziąć się teraz w garść, ruszyć w pościg za Vul, walczyć z nimi... Nie, Bart. Może rzeczywiście jestem już tylko wrakiem człowieka, bo nie stać mnie na to. Jest mi najzupełniej obojętne, czy Chelki pozostaną niewolnikami, czy nie. I... to przecież śmieszne. Ty naprawdę myślisz, że moglibyśmy cokolwiek zdziałać przeciw Imperium Vulmotu?

Twarz Lange'a wykrzywił gwałtowny grymas rozdrażnienia. Bart zrobił krok do przodu i chwycił Johna za klapy poszarpanego płaszcza.

- Posłuchaj mnie, do diabła! Ja nie gadam o żadnej wyprawie w obronie nie istniejącej sprawiedli­wości. Nie wszystkie kobiety zginęły! Ponad sto jeszcze żyje. I wszystkie w wieku odpowiednim do rodzenia dzieci! A ten Omniarch z Akielu wie, gdzie one są i obiecuje, że pomoże nam do nich dotrzeć! Krew buchnęła Johnowi do głowy, lecz po chwili wszystko minęło i Braysen roześmiał się gorzko.

- Ten stary nonsens, Bart? Znów dałeś się na to nabrać? Musisz być doprawdy załamany. Już zapomniałeś o tych wszystkich zwariowanych pogłoskach, a potem poszukiwaniach i posagach, które prowadziliśmy jak stado kotów w czasie rui? Jedyne, co mnie teraz pociąga, to dron. Dron przynosi chwilowe zapomnienie i w końcu zżera wnętrzności, ale przynajmniej nie robi z człowieka zwariowa­nego na punkcie bab szczeniaka. Lange zesztywniał, cofnął się o krok.

- Więc słuchaj, Komandorze Jonathanie Braysen, którego imię jeszcze kilka lat temu było hasłem dla wszystkich ludzi i obcych organizacji militarnych w całym sektorze Galaktyki. To mówisz ty, który przechytrzyłeś cały Vulmotański Oddział do Zadań Specjalnych i rozprawiłeś się z nim dysponując zaledwie kilkoma maleńkimi statkami. Ty, który mogłeś dowodzić każdą flotą przestrzenną, o ile tylko skinąłeś głową i podpisałeś się na kontrakcie. Chelki, o którym mówię, wie o tobie wszystko. I nadal uważa, że jesteś człowiekiem, którego potrzebujemy. Właśnie ty, z całej naszej grupy. Tylko ty możesz nas znowu połączyć. - Lange odetchnął, przerywając na chwilę, ale zaraz podjął znowu:

- Ten Chelki panował na długo przedtem, nim Kolumb ruszył przez ocean, nie mówiąc o pierwszych ludzkich podróżach kosmicznych w hipersferze. To on zorganizował ocalenie tych kobiet. To on zmusił oddział Chelkich do wylądowania na Ziemi ze sfałszowanym upoważnieniem i zabrania kilku tysięcy młodych kobiet dla przeprowadzenia sfingowanych badań naukowych. To on zaaranżował zniknięcie części z nich i sfałszowanie dokumentów w celu ukrycia tego braku. Zrozum, John! Wielu Chelkich zginęło przy realizacji tego planu. Omniarch opowiedział mi to wszystko z najdrobniejszymi szczegó­łami, pokazał fotografie...

John poczuł chłód. Lange wyglądał w tej chwili tak szczerze, ale...

- Bart, bądź rozsądny! Fotografie też można sfałszować. I czy to możliwe, żeby ten intrygant Chelki, nawet jeżeli jest tym, za kogo się podaje, ryzykował i robił tak wiele, aby pomóc przetrwać jakiejś mało ważnej rasie? Czym MY dla niego jesteśmy?

Lange zaklął cicho:

- Do licha, John! Czy ty nie możesz zrozumieć, że to właśnie nasze możliwości sprawiły na Vul tak wielkie wrażenie!? Oni musieli za wszelką cenę wyniszczyć naszą rasę, a nie likwiduje się kogoś, kto nie stanowi potencjalnego zagrożenia. Omniarch uważa nas za postrach dla Vul. Jasne, że nie stanowimy całości jego planu. Jestem pewny, że knuje coś jeszcze. Ale chce, żebyśmy przetrwali. Bo pokazaliśmy, że umiemy walczyć! Spróbuj na to spojrzeć oczyma takiego Omniarcha.

John wpatrywał się w Lange' a czując, że krew znowu mocno pulsuje mu w skroniach. Czyżby to była prawda? Fakt, a nie tylko jeszcze jedno rozpaczliwe marzenie?

Wydawało się to nieprawdopodobne. Ale przecież to jednak była szansa. Nieskończenie mała, niewiarygodna, dawno pogrzebana i odrzucona, błogosławiona szansa.

Dwie jasne łzy spłynęły Johnowi po zarośniętych policzkach.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

II

Połatany, nieuzbrojony statek zwiadowczy, wycofany z użycia we Flocie Hohdańskiej i oddany Bartowi Lange jako część zapłaty za służbę, wyszedł z hiperprzestrzeń około jednej dziesiątej roku świetlnego od słońca Akielu, Bart określił swoje położenie i zgrabnie wmanewrował statek na orbitę planety. W dole rozpostarł się niebiesko-zielony świat pokryty miejscami dżunglą, a miejsca­mi trawą, pozbawiony oceanów, ale za to z dużą liczbą małych mórz i niezliczoną ilością jezior i rzek. Oba bieguny zakryte były niewielkimi lodowcami. Tylko kilka niewyraźnych brązowych plam w okolicy równika słabo odcinało się od zieleni. Atmosfera planety była stosunkowo gęsta, biorąc pod uwagę przyciąganie powierzchniowe Akielu niewiele mniejsze od jednego „g". Nie było tu większych łańcuchów górskich. Planeta miała klimat wyraźnie umiarkowany, co w efekcie dawało wrażenie gigantycznej cieplarni.

Nawet z odległości ledwie pięciu tysięcy stóp od powierzchni nie można było zauważyć żadnego kosmodromu. Bart zaprogramował nieskomplikowany komputer pokładowy na lądowanie, spojrzał na ekran danych i zwrócił się do Johna:

- Gdyby w okolicy pojawił się ktoś niepowołany, musiałby specjalnie lądować, żeby dostrzec jakiekolwiek ślady techniki. Nie znajdziesz tu radia ani żadnych teleprzekaźników, żadnych widocz­nych fabryk czy domostw. Nie zbudowano nawet scentralizowanych źródeł energii, których emisja dałaby się wykryć z przestrzeni. A oprócz tego ta gwiazda leży wystarczająco daleko od wszystkich bardziej uczęszczanych szlaków. Omniarch powiedział, zew ciągu całego czasu, który tu przeżył, tylko cztery nie zapowiedziane statki pojawiły się na granicy zasięgu detektorów i tylko jeden z nich zbliży} się na tyle, aby można było zrobić jego zdjęcie.

- Jeśli trzymają detektory masy gdzieś na orbitach wokół swojego słońca - mruknął - to naprawdę muszą być mistrzami miniaturyzacji. Na przykład ten punkt w rogu ekranu H-4. Kawałek skały wielkości co najwyżej mojej pięści. Skoro widzimy taki drobiazg, to dlaczego nie widać na ekranach ani śladu detektorów? I w takim razie jak przekazują informacje? Przecież czujniki muszą mieć jakieś połączenie z planetą, umożliwiające transmisję...

- Słusznie - Bart lekko skinął głową. - Ale żeby uchwycić tę falę, musielibyśmy przejść przez mą dokładnie w momencie nadawania. Wyciągnął rękę i przekręciwszy jakąś gałkę skierował statek na pas trawy widoczny w dole.

- Czy zauważyłeś lotnisko? - zapytał.

- Nie.

Bart uśmiechnął się. - Kiedy tylko dotrzemy na miejsce i będziemy ukryci, zatrą wszelkie ślady, jakie przy lądowaniu zostawimy. Jeżeli są jakiekolwiek środki ostrożności, których nie przedsięwzięli, to naprawdę trudno byłoby je sobie wyobrazić.

Statek zwolnił, wykonawszy pełne okrążenie planety i zamarł parę centymetrów nad jej powierz­chnią.

Obrazy na ekranach zaczęły się szybko zmieniać. Potem przymglone światło żółtego słońca zostało całkowicie odcięte, na górnym ekranie zjawił się gęsty cień wielkich podłużnych liści.

Po chwili byli już na betonowej pochylni, zjeżdżając w dół. Resztki dziennego światła zgasły na-moment, kiedy zasunęły się potężne wrota, lecz po chwili błysnęło kilkanaście jasnych lamp dookoła. Statek przesunął się trochę w bok od wejścia i miękko osiadł na betonowej podłodze.

Bart wcisnął trzy guziki w klawiaturze komputera i powietrze Akielu z cichym świstem zaczęło się mieszać z atmosferą statku. Ostre, lecz przyjemne powietrze przesycone ozonem i dość mocnym zapachem świeżych liści.

Wyglądającemu na zewnątrz Johnowi mignęły postacie pokryte ciemnym puchem czy też futrem i w parę sekund później okazały Pełny Samiec Chelki pojawił się u wejścia statku. Był to z pewnością patriarcha - musiał ważyć dobre osiemset funtów, skóra jego twarzy była szara, a każda z czterech nóg grubością przewyższała udo dorosłego mężczyzny.

John przypomniał sobie szok, jaki przeżył, kiedy po raz pierwszy zobaczył kilku Chelki. Chelki mają nogi godne kudłatego wołu i masywne, beczułkowate dała. Lecz ha tym ich podobieństwo do zwykłych krów się kończy. Szyja i głowa Chelki wyrastają z mięsistego garbu pośrodku tułowia. Z tego garbu wyrastają również dwa potężne ramiona, zakończone wielkimi, owłosionymi i zręcznymi dłońmi o czterech palcach. Na stopach nie mają kopyt, lecz zrogowaciałe paluchy podobne do pazurów strusia. Gdzie jest przód, a gdzie tył jakiegoś Chelki, można zorientować się tylko według kierunku, w którym zwrócone są jego stopy i twarz (jakkolwiek długa i giętka szyja umożliwia mu obrócenie zupełnie do tyłu). Wszystkie pozostałe narządy, zarówno wydalania, jak i rozmnażania, umieszczone są pod tułowiem i są na pierwszy raut oka niewidoczne. Okazały Chelki poruszył wąskimi wargami mówiąc po angielsku z prawie niewyczuwalnym obcym akcentem:

- Witaj na Akielu, komandorze Braysen. Bardzo długo czekałem na ten dzień - głos Omniarcha był przyjemny i głęboki, słowa wypowiadał powoli i miękko. - Chodźmy gdzieś, gdzie będziecie mogli usiąść. W przejściu przez podziemny hangar minęli kilku obojętnych Chelki, mniejszych od Omniarcha i o lżejszej budowie - zwykłych robotników neutralnego rodzaju. Spotkali również kilku, tak samo zbudowanych, osobników o zdecydowanie większej aktywności umysłowej. Spoglądali oni na Johna kiwając głowami w pozdrowieniach i mrugali oczyma w stronę Omniarcha (na znak szacunku, czego John zdążył się już przedtem dowiedzieć). Ci najczęściej nieśli jakieś narzędzia bądź instrumenty, co oznaczało, że są technikami, a nie robotnikami. W okolicach hangaru spotkali także parę osobników niemal tak rosłych jak Omniarch, lecz z pazurami na palcach stóp i rąk i z pyskami wyposażonymi w groźnie wyglądające zęby. To byli wojownicy - Chelki rodzaju męskiego, lecz mimo to niezdolni do rozmnażania. W pasach, czy też popręgach otaczających ich okrągłe ciała, tkwiły laserowe pistolety. Oprócz Omniarcha John i Bart widzieli jeszcze jednego Pełnego Samca, oczywiście mniejszego i młodszego, ale nigdzie nie zauważyli żadnych przedstawicieli rodzaju żeńskiego.

John wiedział, że Chelki przejawiali pewne cechy żyda społecznego podobne do ziemskich pszczół czy mrówek. Okazało się, że było to podobniejsze w znacznie większym stopniu, niż John początkowo myślał. Pełny Samiec nie tylko zostawał ojcem dużej liczby potomstwa, lecz mógł także w swoim ciele wytwarzać hormony, decydujące o płci i klasie poszczególnych dzieci. Nowo urodzony Chelki nazywał się „ambion" i Pełny Samiec mógł sprawić, że rozwiniecie on w którykolwiek z wielu typów. A były jeszcze jakieś inne skomplikowane zależności, których John nie rozumiał. Jedno było pewne -najwyższy intelekt zawsze posiadał jedynie Pełny Samiec.

John i Bart usiedli na krzesłach znakomicie dostosowanych do postaci istot humanoidalnych -ostatecznie dość dużo istot tego typu egzystowało w pobliskich sektorach Galaktyki.

Na niskim stole przed mężczyznami stała karafka z jakimś lekko sfermentowanym sokiem i trzy szklanki.

Omniarch oczywiście pozostał w pozycji stojącej. Przez chwilę spokojnie patrzył na Johna ze swoistym uśmiechem - zaciśnięte wargi nie odsłaniały jego zębów trawożercy.

- Nie sądzę, abyś wiele ucierpiał na swoim przymierzu z dronem - powiedział. - To dobrze. Martwiłem się o to.

John zaczerwienił się. - Czuję się wystarczająco dobrze - mruknął. - Bart powiedział, że masz do pokazania jakieś fotografie.

- Mam - Chelki z jakiegoś ukrycia wyciągnął sporą teczkę, podszedł do stołu i odsunąwszy karafkę uchylił okładkę. - To jest cała seria pokazująca zabranie kobiet. Zwróć uwagę na ich wiek, doświadczenia i niektóre ciała. Kilka z nich to jeszcze dzieci. Przykro mi, że jest to dość niemiły widok. Zapewniam de, że Chelki nie braliby w tym udziału, gdyby mieli prawo wyboru.

To rzeczywiście były przekonywające zdjęcia. John zesztywniał, potem aż cały zadrżał z gniewu. Niektóre z tych fotografii... Spojrzał na Omniarch.

- Czy to ty zaplanowałeś tę... tę rzeź?

- Nie mogę zaprzeczyć, że przewidziałem ją, Jonathanie Braysen. Ale to vulmotańscy medycy-eksperymentatorzy wydawali tam rozkazy. Proszę, obejrzyj resztę fotografii. Oto kilka zdjęć pokazują­cych grupę kobiet zabranych przez nas ze stacji doświadczalnych.

Na kolorowych płytkach widać było dziewczęta i kobiety eskortowane przez Chelki Technicznego i Wojowniczego typu. Na ostatnim zdjęciu pokazane było (prawdopodobnie) miejsce, do którego je zabrano - zwyczajnie wyglądająca dolina. To znaczy wyglądałaby na zupełnie zwyczajną, gdyby m» kilka dziwacznych krzewów w tle. John wciąż jeszcze drżąc odsunął fotografie od siebie.

- W porządku. Powiedzmy, że jestem przekonany. Ale Bart mówi, że nie zabierzecie nas do kobiet teraz ani nie powiecie, gdzie one są. Innymi słowy, musimy najpierw coś dla was zrobić. Co? Chelki mrugnął dwukrotnie na znak potwierdzenia.

- Musicie zrozumieć - powiedział - że moje plany, mając bardzo szeroki zasięg, nie pozwalają mi na bycie zbyt delikatnym. Mam nadzieję, że mimo wszystko zgodzicie się na odegranie w nich takiej roli, jaką wam wyznaczę.

John z trudem przełknął ślinę, aby w ten sposób zmniejszyć uczucie pragnienia, którego ani sok, ani woda nie mogły ugasić.

- W każdym razie, Omniarchu, to dobrze, że jesteś szczery. Lecz dlaczego nie mówisz nam, w jakich warunkach znajdują się teraz te kobiety?

Chelki podrapał się w szyję włochatym paluchem.

- Dlatego, komandorze Braysen, że istnieje niebezpieczeństwo dostania się któregoś z was w ręce Vulmotu. Byłoby niedobrze, gdyby dowiedzieli się tyle, by zabić was od razu. I byłoby to również tragiczne dla mojego własnego gatunku. Mam nadzieję, że w tej sytuacji zgodzisz się, aby kilku z was stale przebywało na Akielu. I wierz mi - kobiety są tak bezpieczne, jak tylko jest to możliwe.

- Okey. Nie jesteśmy w sytuacji, w której moglibyśmy się targować. Co chcesz, żebyśmy na .początek zrobili?

- Na razie zorganizowałem dla was służbę u waszego starego znajomego Vez Do Hana - obecnie dowódcy Hohdańskich Sił Obrony. Ma w planie kilka wypadów, które uważa za stosowne polecić właśnie najemnikom. Ze swojej strony zgodziłem się przekazać wam niewielką liczbę statków, które zdobyłem w ciągu wieków: osiem vulmotańskich uzbrojonych kosmolotów zwiadowczych i jeden większy statek ważący sześćdziesiąt ziemskich ton. Wprawdzie jest dość stary, ale został unowocześ­niony, wzmocniony i zaopatrzony w lasery. Jest też częściowo wyposażony w pociski, a Hohd dostarczy ich jeszcze więcej. Ponadto możecie sobie zatrzymać wszystkie statki, które zdobędziecie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin