Gardner Lisa - Dzieci Maximilliana 02 - Mężczyzna z przeszłością.pdf

(928 KB) Pobierz
109922547 UNPDF
Scoot Alicia
Mężczyzna z przeszłością
Tytuł oryginału Brandon's Bride
109922547.010.png 109922547.011.png 109922547.012.png 109922547.013.png 109922547.001.png 109922547.002.png 109922547.003.png 109922547.004.png 109922547.005.png 109922547.006.png 109922547.007.png 109922547.008.png 109922547.009.png
PROLOG
Ważne były rezultaty.
Jeszcze raz się przeciągnął, prostując ramiona, pogimna-
stykował swoją starą, trzeszczącą szyję i poprawił słuchawki.
Ekrany nadal były ciemne, a duże rolki taśm tkwiły w bezruchu,
gotowe do nagrywania, gdyby aparatura zarejestrowała jakiś
dźwięk. Nic się jednak nie działo. Ray oparł stopy o puste kar-
tonowe pudło, otworzył nową torebkę beztłuszczowych precel-
ków i utkwił w nich ponure spojrzenie. Wolałby złociste, sma-
żone frytki.
Ray wychował się w czasach, gdy żywność była po prostu
żywnością, a człowiek cieszył się, że ma co jeść. Nie istniało
Ray Bands mógłby liczyć kolejne dni ilością pogniecio-
nych torebek po precelkach i pustych puszek po niskokalorycz-
nych napojach. Mnóstwo tych opakowań walało się na metalo-
wej podłodze furgonetki z aparaturą podsłuchową. Pierwszego
dnia pomyślał o przyniesieniu kosza na śmieci, ale zaraz porzu-
cił ten pomysł. Teraz brodził po szeleszczącym, pokrytym solą
celofanie i nawet tego nie zauważał. Zresztą furgonetka i tak nie
należała do niego. A w jego pracy schludność nie miała znacze-
nia.
żadne beztłuszczowe to czy tamto. Pół wieku temu nikt by nie
uwierzył, że jedzenie zawierające o wiele mniej wszystkiego
- mniej tłuszczu, mniej soli, mniej cholesterolu oraz - na Boga
- mniej smaku - może kosztować więcej. To przechodziło ludz-
kie pojęcie.
W zeszłym roku Ray poznał Melissę, wyszczekaną na-
uczycielkę aerobiku - amatorkę płatków owsianych z mlekiem,
miodem i owocami. Miała o kilkadziesiąt lat mniej niż on i była
taka piękna, że na jej widok z wrażenia zaniemówił. Przekonała
go do konsumpcji chrupek z dmuchanego ryżu, chudego mięsa i
surowych warzyw. Rzucił palenie. Przestał pić piwo. Zapisał się
do klubu odnowy biologicznej, gdzie młode kuszące ciała prę-
żyły się przed lustrzaną ścianą tak bezwstydnie, że nie wiedział,
gdzie podziać oczy.
W nocy budził się czasem, żeby popatrzeć na śpiącą Me-
lissę.
Wyglądała tak ślicznie! Jej ciemne, lśniące włosy otaczały bla-
dą, eteryczną twarz. Patrzył na nią i zastanawiał się, co taka
słodka dziewczyna robi z takim starym dziadem jak on. Nawet
przemknęła mu myśl, czy czasem Melissa nie jest z KGB. Te
czasy jednak należały do przeszłości. Skończyły się misje jak z
filmów o Jamesie Bondzie. Złe imperium już nikomu nie zagra-
żało. Przeżył tę epokę i nie doświadczył nawet połowy atrakcji,
których się spodziewał. Do licha, za cztery lata przechodził na
emeryturę, i właśnie odebrano mu aktualną sprawę. Teraz miał
podsłuchiwać bankiera z Wall Street, który ostatnio praco-
wał tylko wtedy, kiedy chciał.
Jak na życzenie, ekrany nagle ożyły. Na ich ciemnym tle
pojawiły się jasne, faliste linie o zróżnicowanym apogeum, uza-
leżnionym od natężenia odbieranego dźwięku. Brandon Ferrin-
ger w końcu się obudził w swoim apartamencie na Manhattanie.
Rayowi powiedziano niewiele o obiekcie inwigilacji. Fer-
ringer zaliczał się do kategorii bajecznie bogatych poszukiwaczy
mocnych wrażeń. Przed czterema laty został wdowcem. Od tego
czasu nieustannie jeździł po świecie, zawzięcie szukając przy-
gód lub śmierci - w zależności od tego, jak na to popatrzeć.
Właśnie wrócił z Nepalu. Ta eskapada chyba dała się Ferringe-
rowi mocno we znaki, ponieważ spał przez pięć dni i nocy.
Najwyraźniej przed chwilą wstał. Ray wreszcie usłyszał odgłosy
krzątaniny.
Wyregulował odbiór i wlepił wzrok w cztery główne
ekrany.
Mikrofon zainstalowany w łazience zarejestrował szum włączo-
nego prysznica, a następnie charakterystyczne szuranie. Ktoś
wycierał ciało ręcznikiem. Po chwili przeszedł przez hol i mi-
krofon z kuchni przekazał wycie młynka do kawy.
Włączono też telefon komórkowy Brandona. Rolki z ta-
śmami drgnęły i zaczęły się obracać. Aparatura oczywiście na-
grywała połączenie. W mieszkaniu Ferringera jeszcze nie podłą-
czono regularnej linii. Rayowi było to bardzo na rękę. Pluskwa
w klasycznym aparacie czasem wywoływała zakłócenia lub ci-
che, miarowe trzaskanie. Każdy głupi wiedział, co to oznacza, i
podsłuch tracił sens. Natomiast telefony komórkowe nie stwa-
rzały żadnych problemów. Nie wymagały instalowania pluskwy.
Wystarczyło znać konkretną częstotliwość. Ferringer
już kiedyś musiał być inwigilowany - akta zawierały częstotli-
wość, numer seryjny i osobisty numer identyfikacyjny jego „ko-
mórki".
Sygnał chwilami zanikał. Odbiór z wysokich pięter nie
zawsze bywał najlepszy - przeszkadzało za dużo stalowych
dźwigarów. W końcu po drugiej stronie ktoś podniósł słuchaw-
kę.
- Zakład pogrzebowy C.J. Nikt nie zadba o waszego nie-
boszczyka tak jak my.
- Cześć, C.J. - powiedział Brandon.
- Mój Boże! - W głosie drugiego mężczyzny zabrzmiało
zdumienie.
Ray zmarszczył brwi i ze stosu pustych celofanowych to-
rebek po preclach wygrzebał teczkę z aktami Ferringera. Kim, u
licha, był ten C.J. i dlaczego Ferringer dzwonił do przedsiębior-
cy pogrzebowego? Ray przerzucił kilka kartek i rozwiązał za-
gadkę. W teczce znajdowała się informacja na temat rodziny
Ferringera. Miał dwoje przyrodniego rodzeństwa - Maggie Fer-
ringer i C.J. MacNamarę. Ojcem całej trójki był Maksymilian
Ferringer, który zginął w katastrofie samolotowej w Indonezji w
1972 roku. Ciała Maksymiliana Ferringera nigdy nie od-
naleziono.
C.J. MacNamara wstąpił do piechoty morskiej i służył w
oddziale zwiadowczym. Obecnie mieszkał w Sedonie w stanie
Arizona. Prowadził tam bar i pracował na pół etatu jako tak
zwany funkcjonariusz do spraw poręczeń.
Ray prychnął z pogardą. Łowcy nagród byli najwyżej
bandą ambitnych szczeniaków, którym nie udało się zostać poli-
cjantami. Sami nieudacznicy, bez żadnego wyjątku. Przy czym
czarno-białe zdjęcie sugerowało, że ten MacNamara prawdopo-
dobnie nieźle radził sobie z paniami.
- Rany kota, nie wierzę własnym uszom - w końcu ode-
zwał się C.J. - Ile to już - cztery, pięć miesięcy? Jak się mie-
wasz, Brandon, i gdzie, u licha, się podziewałeś?
- Wchodziłem na Everest.
- Na tę górę? O kurczę, Brandon. Ludzie giną na Evere-
scie.
- Ja nie zginąłem.
- Widocznie głupi nadal mają szczęście.
- Wiesz o tym z własnego doświadczenia. - Co u ciebie,
C.J.? I jak tam Tamara?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin