* Mylił się w obu kwestiach. Zresztš, Szpindel przynajmniej zginšł, wiedzšc, że dla Michelle jest ważny. Chelsea zmarła, mylšc, że gówno mnie obchodzi. Minęły dwa lata, albo i więcej - choć od czasu do czasu się łšczylimy, na żywca nie spotykalimy się od dnia rozstania. Naskoczyła na mnie od razu po powrocie z Oorta, wysłała na wszczepkę pilnš wiadomoć głosowš: Cygnus, zadzwoń NATYCHMIAST. To ważne. Po raz pierwszy, odkšd jš znam, wyłšczyła wizję. Wiedziałem, że to ważne. Wiedziałem, że le się dzieje, nawet bez zdjęcia. Wiedziałem, ponieważ nie było zdjęcia, a po harmonicznych w głosie poznałem, że jest gorzej niż le - wręcz miertelnie. Potem się dowiedziałem, że została przypadkowo trafiona. Realici rozsiali wokół bostońskich katakumb odmianę fibrodysplazji; łatwš przeróbkę, jednopunktowego retrowirusa - wywoływana przezeń choroba była jednoczenie aktem terroryzmu oraz ironicznym komentarzem na temat martwego paraliżu mieszkańców Nieba. Na chromosomie 4 modyfikowała gen kontrolujšcy kostnienie, w trzech genach na siedemnastce kodowała metaboliczne obejcie. Chelsea zaczšł wyrastać nowy szkielet. Po piętnastu godzinach od zakażenia wapniały stawy, po dwudziestu cięgna i więzadła. Wtedy już głodzili jš na poziomie komórkowym, próbujšc spowolnić wirusa przez pozbawienie go metabolitów, ale to była tylko gra na czas, i to niedługi. Po dwudziestu trzech godzinach mięnie pršżkowane zamieniały się w kamień. Nie dowiedziałem się o tym od razu, bo nie oddzwoniłem. Nie chciałem znać szczegółów. Po głosie poznałem, że umiera. Na pewno chciała się pożegnać. Nie chciałem z niš rozmawiać, dopóki nie wiedziałem, jak to się robi. Godzinami przeczesywałem noosferę w poszukiwaniu wzorów. Sposobów umierania mamy aż nadto; znalazłem miliony zapisów ze stosownš etykietš. Neurofarmakologię paliatywnš. Rozbudowane i opisowe sceny mierci w literaturze popularnej. Przejrzałem to wszystko, pomagajšc sobie kilkunastoma filtrami oddzielajšcymi na wejciu wiatło od ciepła. Gdy zadzwoniła drugi raz, informacja już się rozeszła: ostra epidemia Golema przeszyła serce Bostonu jak rozżarzona igła. Obowišzuje kordon sanitarny. Niebo bezpieczne. Spodziewana umiarkowana liczba ofiar. Nie ujawniamy nazwisk ofiar do czasu powiadomienia krewnych. Wcišż nie znałem zasad, reguł: miałem tylko przykłady. Ostatnie wole, testamenty; negocjacje między samobójcami i ich wybawicielami; dzienniki ocalone ze zmiażdżonych okrętów podwodnych i miejsc księżycowych katastrof. Nagrane wspomnienia i wyznania na łożu mierci słabnšce aż do płaskiego wykresu. Zapisy z czarnych skrzynek skazanych na mierć statków kosmicznych i urywajšcych się wind orbitalnych, kończšce się ogniem i szumem. Wszystko ważne, ale nieprzydatne - bo w żadnym wypadku nie była to ona. Zadzwoniła raz jeszcze, znów bez obrazu. Tego połšczenia też nie odebrałem. Ale za ostatnim razem nie oszczędziła mi widoku. Starali się, żeby było jej jak najwygodniej. Żelowe poduszki dopasowywały się do wszystkich wykręconych kończyn i wystajšcych kostnych ostróg. Nie pozwalali odczuwać bólu. Jej szyja, kamieniejšc, skręciła się w bok i w dół, tak że Chelsea musiała się gapić na wygięty szpon, niegdy będšcy prawš dłoniš. Knykcie miała wielkoci orzechów włoskich. Płyty i pasma ektopicznej koci rozdymały skórę na rękach i barkach, żebra skrywała włóknista mata zwapniałego ciała. Najgorszym wrogiem był ruch. Golem karał nawet za najlżejsze drgnienie, wywołujšc wzrost wieżej koci wzdłuż każdego potajemnie usiłujšcego się poruszyć stawu. Każdy zawias i przegub miał swój nieodnawialny, wyryty w kamieniu zapas elastycznoci, każdy ruch zdejmował odrobinę z salda. Ciało sztywniało stopniowo. Chelsea, zanim pozwoliła mi na siebie spojrzeć, niemal wyczerpała wszystkie stopnie swobody. - Cyg - wybełkotała. - Wiem, że tu jeste. Żuchwa utknęła w pozycji półotwartej; język musiał sztywnieć z każdym słowem. Nie patrzyła w kamerę. Nie mogła spojrzeć w kamerę. - Chyba wem lachego nie odberach. Poftaram... poftaram się nie brać tego do siebie. Wokół mnie ustawiło się rzędami dziesięć tysięcy przedmiertnych pożegnań, kolejny milion miałem w zasięgu ręki. I co zrobić, wybrać które na chybił trafił? Posklejać? Wszystkie te słowa były przeznaczone dla kogo innego. Przeszczepienie ich Chelsea zredukowałoby je do frazesów, wytartych banałów. Obraliwych. - Wiesz sso, nie mam pretensji. Wiem, sze to nie... nie ffoja wina. Gdyby móg, to by odebrał. Co mam powiedzieć? Co się mówi komu, kto w przyspieszonym tempie umiera na twoich oczach? - Ale i tak próbuję. Nie mogę się powszszymać... Przesłanki tego pożegnania sš autentyczne, choć w celu zwiększenia dramatyzmu dodano szczegóły dotyczšce kilku innych zgonów. - Proszę, Cyg, po prostu, porofmawiaj... Pragnšłem tego jak niczego innego. - Siri, ja... tylko... Przez cały ten czas rozpaczliwie próbowałem wymylić jak. - Nieważne - powiedziała i się rozłšczyła. Szepnšłem co w martwš linię. Nawet nie pamiętam co. Naprawdę chciałem z niš porozmawiać. Tylko nie znalazłem żadnego pasujšcego algorytmu. Poznasz prawdę, a ona sprawi, że oszalejesz. Aldous Huxley Liczyli, że do tego czasu uda im się całkiem wykorzenić sen. Marnotrawstwo było wręcz nieprzyzwoite: jedna trzecia każdego ludzkiego życia spędzona z odciętymi sznurkami, bez czucia - ciało zużywa paliwo, ale nic nie produkuje. Pomyleć, ile moglibymy osišgnšć, nie muszšc tracić przytomnoci co jakie piętnacie godzin, gdyby nasze umysły umiały pozostawać obudzone i czujne od chwili narodzin aż po ostatecznš kurtynę sto dwadziecia lat póniej. Pomylmy tylko o omiu miliardach dusz pozbawionych wyłšcznika i przestojów, pracujšcych, aż zużyje się ich szkielet. Moglibymy na przykład wyruszyć ku gwiazdom. Nie wyszło. Owszem, wyrolimy z ukrywania się w ciszy podczas nocnych godzin - zostały bowiem tylko te drapieżniki, które postanowilimy sami wskrzesić - ale mózg nadal potrzebował czasu na oderwanie się od wiata zewnętrznego. Trzeba skatalogować i poszufladkować przeżycia, awansować rednioterminowe wspomnienia na długoterminowe, wymieć wolne rodniki z zakamarków pomiędzy dendrytami. Potrzebę snu udało się tylko zmniejszyć, nie wyeliminować - i wyglšda na to, że w tym nieredukowalnym już bardziej okresie przestoju ledwo mieszczš się pozostałe nam zjawy i sny. Wiły mi się w głowie jak zwierzęta w wysychajšcym zalewisku. Obudziłem się. Byłem sam, nieważki, porodku namiotu. Przysišgłbym, że co poklepało mnie po plecach. Jakie resztki halucynacji, pomylałem. Ginšcy powidok nawiedzonego domu, chcšcy przed mierciš ostatni raz wywołać gęsiš skórkę. Ale to stało się jeszcze raz. Obiłem się o krzywiznę bšbla od strony kilu, raz jeszcze, głowš i łopatkami przywarłem do tkaniny, potem reszta ciała delikatnie, ale nieubłaganie się zsunęła... W dół. Tezeusz przyspieszał. Nie. Nie ten kierunek. Tezeusz się przetaczał, jak raniony harpunem wieloryb na powierzchni morza. Odwracał się brzuchem ku gwiazdom. Wywołałem ConSensusa i puciłem na cianę ekran nawigacyjny. Kontur naszego statku eksplodował wietlistym punktem, który odpływał od Big Bena, zostawiajšc za sobš jaskrawy lad. Przyglšdałem się, aż cyferki pokazały 15 g. - Siri. Pozwól do mnie. Podskoczyłem. Zabrzmiało, jakbym miał wampira tuż za ramieniem. - Idę. Satelitarny przekanik, wreszcie wychodzšcy na tyle wysoko, by mieć w zasięgu strumień antymaterii Ikara. Gdzie w głębi, pod poczuciem obowišzku, serce mi jęknęło. Mimo najszczerszych chęci Cunninghama, nie uciekalimy. Tezeusz gromadził zaopatrzenie. * Otwarty właz, ziejšcy jak grota w klifie. Bladoniebieskie wiatełko z kręgosłupa nie sięgało do rodka. Sarasti był ledwie sylwetkš, czarnš na szarym, jego jasne przekrwione oczy błyszczały w tym mroku, jak u kota. - Chod. - Podkręcił krótsze fale przez wzglšd na ludzkie pasmo widzenia. Wnętrze bšbla pojaniało, choć wiatło pozostało odrobinę przesunięte ku czerwieni. Jak Rorschach na długich wiatłach. Wpłynšłem do salonu Sarastiego. Jego twarz, zwykle biała jak papier, była zarumieniona, jakby się przysmażył na słońcu. Nażarł się, pomylałem. Napił się do syta. Lecz to była jego własna krew. Zwykle gromadził jš w głębi ciała, preferujšc najważniejsze organy. Wampiry były pod tym względem oszczędne. Tkanki obwodowe obmywały się tylko od czasu do czasu, gdy zbytnio wzrastał poziom kwasu mlekowego. Albo kiedy polowały. W gardło miał wbitš igłę, na moich oczach wstrzyknšł sobie trzy centymetry bezbarwnego płynu. Antyeuklidesy. Ciekawe, jak często musi je uzupełniać, teraz, gdy nie dowierza implantom. Wycišgnšł igłę i wsunšł jš do pochewki przylepionej do pobliskiego słupka. Obserwowałem, jak kolor odpływa mu z twarzy, pozostawiajšc woskowš, trupiš skórę. - Jeste tu oficjalnym obserwatorem - powiedział Sarasti. Obserwowałem. Kajutę miał jeszcze bardziej spartańskš niż reszta. Żadnych wartych wspomnienia osobistych przedmiotów. Żadnej robionej na zamówienie trumny, wysypanej przywiezionš w folii ziemiš. Nic poza dwoma trykotami, woreczkiem z przyborami kosmetycznymi i odłšczonš pępowinš wiatłowodu, grubš na pół małego palca, wijšcš się jak glista w formalinie. Bezporednia linia do Kapitana. Złšcze nawet nie jest na korze, przypomniałem sobie. Wtyka się je w rdzeń przedłużony, pień mózgu. To logiczne: tam zbiega się całe neuronowe okablowanie, tam jest największa przepustowoć. Sama myl była jednak niepokojšca - że Sarasti łšczy się ze statkiem poprzez gadzi mózg. Na cianie rozbłysnšł obraz, nieco zniekształcony wklęsłš powierzchniš. Stroszek i Kłębek w sšsiadujšcych celach, na podzielony...
sunzi