Nowy18.txt

(6 KB) Pobierz
*
Nie tylko Sarasti. One wszystkie się przed nami ukrywały, nawet kiedy miały 
przewagę. Zawsze starały się pozostać tuż pod progiem mitu. 
Zaczęło się tak samo jak ze wszystkimi innymi: wampiry w żadnym razie nie były 
pierwszymi istotami poznajšcymi walory oszczędzania energii. Ryjówki i kolibry, 
wyposażone w maleńkie ciałka i podkręcone zegary metaboliczne, zdechłyby z głodu 
pierwszej nocy, gdyby nie odrętwienie, w jakie zapadajš o zachodzie słońca. 
Pogršżone w pišczce słonie morskie czajš się, nie oddychajšc, na dnie morza, 
podnoszšc się tylko, kiedy przepływa ofiara albo poziom kwasu mlekowego 
przekroczy poziom alarmowy. Niedwiedzie i pręgowce tnš koszty, przesypiajšc 
ubogie zimowe miesišce, a ryby dwudyszne - posiadaczki dewońskich czarnych pasów 
w sztuce estywacji - umiejš zwinšć się w kłębek i umrzeć na całe lata w oczekiwaniu 
na deszcz. 
Z wampirami to trochę inna sprawa - nie chodziło o brak oddechu, za szybki 
metabolizm czy jakš niegowš kołdrę co zimę odcinajšcš spiżarnię. Problemem była 
nie tyle zbyt mała liczba ofiar, ile za mała różnica względem nich; wampiry oddzieliły 
się od wspólnego drzewa tak niedawno, że rozmnażały się nadal w tym samym 
tempie. Nie była to typowa dla lasu dynamika układu ry-zajšc - sto razy więcej ofiar 
niż drapieżców. Wampiry żywiły się istotami mnożšcymi się niewiele szybciej niż one 
same. Gdyby nie nauczyły się przykręcać kurka, zasoby pożywienia zniknęłyby bardzo 
szybko. 
Do czasu, kiedy wyginęły, umiały już wyłšczać się na całe dziesięciolecia. 
Powody były dwa: nie tylko sama redukcja potrzeb metabolicznych na czas, kiedy 
ofiary rozmnażajš się z powrotem do liczebnoci pozwalajšcej na polowanie; to także 
dawało nam czas, aby zapomnieć, że jestemy ofiarami. W plejstocenie bylimy już 
tak inteligentni, że stać nas było na tani sceptycyzm; skoro przez całe życie na 

sawannie nie widziałe żadnych żerujšcych nocš demonów, to czemu miałby wierzyć 
jakim starczym bredniom rozsnuwanym przy ognisku przez matkę matki? 
Dla naszych przodków byli zabójczy, mimo że te same geny - już współpracujšce - 
służš nam tak wietnie pół miliona lat póniej, gdy oddalamy się od Słońca. Lecz 
myl, że Sarasti czuje parcie tych innych genów, tę niechęć do pozostawania 
widocznym przez dłuższy czas, ukształtowanš przez dobór naturalny na przestrzeni 
pokoleń, była prawie - tak mylę - krzepišca. Może, siedzšc z nami, przez cały czas 
walczył z głosami naglšcymi go, żeby się schował, ukrył, pozwolił im zapomnieć. Może 
kiedy stawały się zbyt donone, wycofywał się, może czuł się przy nas tak samo 
nieswojo, jak my przy nim. 
Zawsze można mieć nadzieję. 
*
Nasza ostateczna orbita łšczyła w równych proporcjach odwagę i rozwagę. 
Rorschach opisywał idealne równikowe koło - 87900 kilometrów od rodka 
ciężkoci Big Bena. Sarasti nie chciał spuszczać go z oka, zresztš nie trzeba być 
wampirem, by lecšc przez przesyconš promieniowaniem zamieć kamieni i maszyn, 
nie dowierzać satelitom przekanikowym. Dopasowanie orbit stanowiło oczywistš 
alternatywę. 
Tymczasem cała debata, czy Rorschach mówił poważnie - czy choćby rozumiał, co 
mówi - rzucajšc groby, stała się trochę nieistotna. Tak czy owak, kroki 
przeciwdziałajšce inwazji stawały się prawdopodobne, a nasze zbliżanie się tylko to 
ryzyko zwiększało. Sarasti wypracował zatem pewien optymalny kompromis, lekko 
mimorodowš orbitę, w perygeum prawie ocierajšcš się o artefakt, przez większoć 
czasu jednak zachowujšcš powcišgliwš odległoć. Trajektoria była dłuższa niż orbita 
Rorschacha i wyższa - na opadajšcym łuku musielimy pomagać sobie napędem, żeby 
nie wypać z fazy - ale w zamian otrzymywalimy nieprzerwany kontakt wzrokowy, a 
w zasięgu ciosu znajdowalimy się tylko przez trzy najniższe godziny. 
To znaczy, w zasięgu naszego ciosu. Z tego, co wiedzielimy, Rorschach mógł 
sięgnšć i capnšć nas z nieba, zanim jeszcze opucilimy Układ Słoneczny. 
Sarasti wydawał rozkazy ze swego namiotu. Gdy Tezeusz szybował ku apogeum, 
ConSensus przyniósł do bębna jego głos: 
- Teraz. 

Diabełek rozbił wokół siebie namiot, bšbel przyklejony do kadłuba Rorschacha, 
na wpół nadmuchany znikomš ilociš azotu. Teraz ustawił lasery w pogotowiu i zaczšł 
wiercić: jeli dobrze odczytalimy z wibracji, podłoże pod nim powinno mieć zaledwie 
trzydzieci cztery centymetry gruboci. Promienie się zacinały, tnšc, pomimo 
szeciomilimetrowego, domieszkowanego ekranowania. 
- Jasna cholera - mruknšł Szpindel. - Działa. 
Przepalilimy twardš włóknistš epidermę. Przepalilimy żyły izolacji, które mogły 
być zrobione z czego w rodzaju programowalnego azbestu. Przepalilimy 
naprzemienne warstwy nadprzewodzšcych siatek i przedzielajšcych je węglowych 
łusek. 
Przebilimy się. 
Lasery natychmiast się wyłšczyły. Gazy jelitowe Rorschacha w parę sekund 
napięły powłokę namiotu. Czarny, węglowy dym wił się i tańczył w nagle zgęstniałej 
atmosferze. 
I nic do nas nie strzelało. Nic nie reagowało. ConSensus gromadził odczyty 
cinień parcjalnych: metan, amoniak, wodór. Mnóstwo pary wodnej, zamarzajšcej 
natychmiast po pomiarze. 
- Atmosfera redukcyjna - mruknšł Szpindel. - Sprzed efektu kuli niegowej. - W 
jego głosie pobrzmiewało rozczarowanie. 
- Może to nie jest dokończone - podsunęła James. - Jak i sama konstrukcja. 
- Może. 
Diabełek wysunšł język, gigantyczny mechaniczny plemnik z mięniowowiatłowodowš 
witkš. Główka była gruboskórnym rombem, co najmniej połowę 
przekroju stanowiła ceramiczna skorupa. Maleńki ładunek czujników w rodku miał 
skromne możliwoci, ale za to był doć mały, żeby przecisnšć się przez wycięty 
laserem otwór o rednicy ołówka. Wpełzł do rodka, posuwajšc Rorschacha w wieżo 
wywierconš dziurkę. 
- Ciemno - zauważyła James. 
Bates: 
- Ale za to ciepło. 281°K. Powyżej zera Celsjusza. 
Endoskop pełzł przez mrok. Podczerwień serwowała nam ziarnisty, czarno-biały 
obraz jakby tunelu, pełnego mgły i osobliwych formacji skalnych. ciany wyginały się 
jak plaster miodu, jak wnętrze skamieniałego jelita. Im dalej, tym więcej lepych 
zachyłków i odgałęzień. Głównš substancjš tworzšcš to ciało był gęsty przekładaniec 

płatków z włókna węglowego. Szczeliny pomiędzy nimi czasem miały gruboć 
paznokcia, czasem za były na tyle szerokie, że można by w nich schować trupa. 
- Panie i panowie - rzucił cicho Szpindel - oto Diabelska Bakława. 
Mógłbym przysišc: widziałem, że co się tam poruszyło. Mógłbym przysišc, że 
wyglšdało znajomo. 
Wtem kamera zdechła. 









Zgłoś jeśli naruszono regulamin