- Precz! - jeszcze raz zawołali piewacy, rytm ich pieni znakomicie podkrelał grozę sytuacji. Szermierz, klęczšc, szarpnšł się w górę, odrzucił głowę w tył i otworzył oczy tak szeroko, że białka stały się widoczne wokół tęczówek. Dobosze zmylili rytm, a trębacz wzišł złš nutę. - Precz! - wykrzyczał chór po raz trzeci. Perandoro uniósł srebrny kubek pełen więtej wody z rzeki i wylał jego zawartoć na głowę szermierza. Mężczyznš targnšł niewiarygodny spazm rzucił się z pozycji klęczšcej w powietrze, a potem opadł na stopy. Brudna przepaska zleciała na podłogę i stanšł, jak go Bogini stworzyła, z uniesionymi ramionami i głowš odrzuconš w tył, a woda ciekała po jego twarzy i ramionach . Wydał z siebie niezwykłej siły dwięk, Honakura nigdy nie słyszał, by co takiego wydobywało się z ludzkiego gardła. Po raz pierwszy chyba w czasie wielowiekowej historii wištyni jeden głos zagłuszył chór, lutnie, flety i odległy huk Sšdu. Był to głos nieharmonijny, zwierzęcy, przerażajšcy i pełen niszczšcej duszę rozpaczy. Dwięk odbił się od sklepienia. Trwał przez niewiarygodnš, nieludzkš, nieprawdopodobnš chwilę, podczas której piewacy i muzycy poplštali się beznadziejnie, a tancerze potykali się i zderzali. Wreszcie ceremonia zakończyła się chaotycznym, dudnišcym łoskotem bębnów, a szermierz przechylił się w tył. Upadł jak marmurowy słup. W nagłej ciszy odgłos uderzenia jego głowy o płyty posadzki był wyranie słyszalny. Leżał nieruchomo, ogromny i nagi jak noworodek. Łachman opadł z jego czoła, odsłaniajšc wszem i wobec oznaczenie zawodu na jego czole, siedem mieczy. wištynia była konstrukcjš, której poczštki ginęły w głębi neolitu. Bez przerwy dodawano nowe fragmenty i większoć gmachu przebudowywano od czasu do czasu, gdy mury zwietrzały lub chyliły się ku upadkowi - nie raz, ale wielokrotnie. Ale wištynia to też ludzie. Ci starzeli się i byli zastępowani znacznie szybciej. Każdy akolita o młodej twarzy spoglšdał w zadziwieniu na mšdrego Siódmego, podziwiajšc starego człowieka, który prawdopodobnie wiedział, co i jak, i w swej młodoci mało mylał o tym, że ten włanie starzec jako akolita studiował to samo, co i jak, i dumał, czy jest wystarczajšco dorosły, żeby wiedzieć to i tamto. W ten sposób, tak jak kamienie w arkadzie, mężczyni i kobiety wištyni cišgnęli się z ciemnoci minionego w niemożliwy do ujrzenia blask przyszłoci. Pielęgnowali starożytne tradycje i więte metody i czcili Boginię z powagš i głębokim szacunkiem... Ale żaden z nich nigdy nie przypominał sobie dnia takiego jak ten. Widziano, jak podstarzałe kapłanki szóstego stopnia biegały , pytania i odpowiedzi wykrzykiwane były przed samym obliczem Bogini, naruszajšc wszelkie obyczaje , niewolnicy, gońcy i uzdrawiacze tłoczyli się w najwiętszych miejscach, a pielgrzymi wędrowali bez asysty aż do samego podium. Czterech najrolejszych młodych kleryków zostało przez czcigodnych seniorów o niekwestionowanej moralnej czystoci zaprowadzonych do pokoików na zapleczu, gdzie rozkazano im rozebrać się i położyć. Przed obiadem trzech szacownych Siódmych dostało zawału serca. Pajškiem w centrum pajęczyny zamieszania był Honakura. On wepchnšł kij w mrowisko i zakręcił. Przyzwał cały swój autorytet, całš swš niewypowiedzianš potęgę, swš niezrównanš wiedzę o mechanizmach działania wištyni i swój nietuzinkowy rozum - i użył tego wszystkiego do poplštania, pogmatwania, wprowadzenia zamętu i bałaganu. Używał tego z mistrzostwem i finezjš. Wydał lawinę rozkazów - apodyktycznych, tajemniczych, pokrętnych, zwodniczych i sprzecznych. Gdy wreszcie waleczny Władca Hardduju, przywódca straży wištynnej, dostał pewne potwierdzenie, że na terenie jest inny szermierz siódmego stopnia, ten zniknšł i żadna liczba pochlebstw, łapówek, przepytywań czy grób nie pomogła ustalić, gdzie przepadł. O co, oczywicie, w tym wszystkim chodziło. Ale nawet taki dzień musi dobiec końca. Gdy słoneczny bóg czuł się coraz bardziej zmęczony swym blaskiem i zaczynał schodzić w stronę wyjcia, szacowny Władca Honakura szukał odpoczynku w małym pokoju, wysoko w jednym z mniejszych skrzydeł wištyni. Od lat nie odwiedzał tych miejsc. Stanowiły jeszcze bardziej pogmatwany labirynt niż reszta kompleksu, ale dla niego były wprost idealne. Kłopoty, wiedział to, czekały go wszędzie - równie dobrze mógł kazać im się szukać tak długo, jak to było możliwe. Miejsce, które znalazł, było małym, pustym pokojem, wyższym niż szerszym, o cianach z bloków piaskowca i podłodze z pokiereszowanych desek, nakrytych małym, wywiechtanym dywanikiem. Było tam dwoje drzwi, w których nawet olbrzymi nie musieliby się schylać i pojedyncze okno z romboidalnymi, ułożonymi spiralnie, zakurzonymi szybami, rozmazujšcymi wiatło w zielone i niebieskie plamy. Framuga okna była tak wypaczona, że nie dawało się go otworzyć, sprawiajšc, iż w pokoju panował zakurzony zaduch. Jedynymi meblami była para drewnianych stołków. Honakura siedział na poręczy jednego z nich machajšc nogami, próbujšc złapać oddech i zastanawiajšc się, czy nie przegapił jakiego detalu. Kto zastukał i do rodka zajrzała znajoma twarz. Starzec westchnšł i wstał, gdy jego siostrzeniec Dinartura wszedł, zamknšł drzwi i zbliżył się, żeby wygłosić pozdrowienie wobec wyższego. - Jestem Dinartura (prawa ręka na serce), uzdrawiacz trzeciego stopnia (lewa ręka na czoło) - i jest mym najgłębszym i najpokorniejszym życzeniem (dłonie złšczone na wysokoci pasa ), żeby sama Bogini (falujšcy ruch prawš rękš) uznała za właciwe przyznać mi długie życie i szczęcie (oczy w górę, ręce wzdłuż boków) oraz nakłoniła cię do przyjęcia mych skromnych, lecz chętnie ofiarowanych usług (oczy w dół) w każdy sposób, w jaki mogę dopomóc któremu z twych szlachetnych celów (dłonie na twarz, pokłon). Honakura odwzajemnił się równie kwiecistš odpowiedziš, potem machnšł w kierunku drugiego stołka. - Jak się ma twoja droga matka? Dinartura był przygarbionym młodym człowiekiem, z rzednšcymi jasnobršzowymi włosami i poczštkami otyłoci. Niedawno porzucił spódniczkę młodzieńca dla szaty bez rękawów, bawełnianej sukni w kolorze bršzu odpowiedniej dla redniego wieku oraz stopnia, który osišgnšł i miał tendencję do podsuwania pod sam nos rzeczy, którym chciał się przyjrzeć. Był najmłodszym siostrzeńcem Honakury, niewybaczalnie prozaicznym tępakiem, nudnie godnym zaufania. Po tym, jak formalnociom powięcono stosownš iloć uwagi, Honakura powiedział: - A jak się czuje pacjent? - Umiechał się, ale z niepokojem czekał na odpowied. - Gdy odchodziłem, był cišgle nieprzytomny. - Dinartura przekazujšc informację mówił jak do krewnego. - Na głowie ma dużego guza, ale nie dostrzegłem oznak zagrożenia życia. Oczy i uszy w porzšdku. Przypuszczam, że obudzi się we właciwym czasie i za dzień czy dwa będzie jak nowo narodzony. Honakura westchnšł z ulgš tak, że uzdrawiacz dodał popiesznie: - Oczywicie, jeli taka będzie Jej wola. Skutki urazów głowy sš niemożliwe do przewidzenia. Gdybym cię nie znał, wuju władco, mówiłbym ostrożniej. - Musimy więc okazać cierpliwoć. Mylisz, że dwa dni? - Trzy byłoby pewniej - powiedział uzdrawiacz. - Jeli planujesz dla niego jakie wyczerpujšce zadanie - dodał, okazujšc niezwykłe jak na siebie wyczucie. - Skoro zamierzasz go zatrudnić, to mylę, że wtedy będzie prawie zdrowy. - Po chwili powiedział: - A czy mogę zapytać, o co w tym wszystkim chodzi? Kršży wiele pogłosek i żadna z nich nie wydaje się wiarygodna. Honakura zachichotał, pryskajšc lekko linš. - Odszukaj najmniej wiarygodnš i znajdziesz się najbliżej prawdy. Honakura umiechnšł się do siebie, co sobie przypomniawszy. - Twój pacjent jest jednym z pięciu młodych mężczyzn, zranionych dzisiaj w wištyni. - Pięciu! - Dinartura przysunšł się bliżej, chcšc zobaczyć, czy jego wuj mówi poważnie. Przez chwiię Honakura zastanawiał się, jak wiele potęgi zużytkował tego dnia. Zostało mu bardzo mało wierzytelnoci, a nagromadził zobowišzania. - To bardzo smutne, zgodzisz się z tym? Wszyscy leżš twarzami w dół, przykryci przecieradłami i nie mówiš ani się nie poruszajš. Wszyscy zostali przeniesieni w bezpieczne miejsca - na noszach, w lektykach, w wózkach. W paru przypadkach nosze były nawet niesione przez kapłanów! Co najmniej dwudziestu dwóch uzdrawiaczy kręciło się przy nich, tudzież parę tuzinów innych ludzi. Częć ofiar zabrano terenów wištyni do miasta, ale pozostali przenoszeni sš z pokoju do pokoju, wnoszeni przez jedne drzwi i wynoszeni drugimi... Jest tu osiem czy dziewięć pokojów dla chorych podobnych do tego - wskazał w stronę wielkich dębowych drzwi - które obecnie sš strzeżone. Tamte akurat drzwi prowadziły do następnego korytarza, ale nie widział powodu, by wspominać o tym fakcie. - Strzeżone przez kapłanów - powiedział młodszy mężczyzna. - Więc nie dowierzasz szermierzom? Oczywicie, widziałem mojego pacjenta. Czy szermierze rzeczywicie będš działać tak, jak się tego obawiasz? - W tym przypadku, siostrzeńcze, może to się zdarzyć - ze smutkiem skinšł głowš kapłan. wištynia utrzymywała straż, żeby pilnowała porzšdku, broniła pielgrzymów i karała przestępców... ale kto będzie pilnował pilnujšcych? - Słyszałem opowieci - mruknšł Dinartura - szczególnie o pielgrzymach molestowanych na drodze. Czy twierdzisz, że to robiš szermierze? - No cóż - odpowiedział ostrożnie Honakura. - Nie bezporednio. Banda albo bandy na drodze nie składajš się z szermierzy, ale też nie sš cigane tak, jak powinny, więc tu musi wchodzić w grę przekupstwo. - Ale z pewnoci...
sunzi