Sayer Guy - Zapomniany zolnierz.pdf

(2081 KB) Pobierz
Sayer Guy - Zaginiony zolnierz
Guy Sayer
Zapomniany Ŝołnierz
( Le Soldat Oublie )
Skan Operator: AR
Wydanie oryginalne: Laffont, Paris 1967
 
Guy Sajerze, Guy Sajerze, kimŜe jesteś?
Gdy moi rodzice urodzili się na tej ziemi, dzielił ich dystans kilku tysięcy kilometrów — dystans
powikłanych granic, złoŜonych problemów, wieloznacznych i nieprzetłumaczalnych uczuć.
Z tego związku powstałem ja, by istnieć w owej wielorakości, mając tylko jedno Ŝycie na zmaganie się z
tyloma przeszkodami.
Byłem dzieckiem, nie ma to jednak większego znaczenia. Problemy istniały juŜ wcześniej, a ja je
dostrzegałem.
A potem była wojna. Związałem się z nią na dobre i na złe, poniewaŜ istniała właściwie tylko ona, —
kiedy tak jak inni młodzi ludzie byłem w wieku zakochanych.
Doświadczyłem jej w pełni. I nagle miałem czcić dwa sztandary, być na dwóch liniach obrony:
Zygfryda i Maginota, wreszcie przeciwstawić się potęŜnemu wrogowi zewnętrznemu. Poznałem smak
słuŜby, marzeń i nadziei. DrŜałem teŜ z zimna i ze strachu przed bramą, gdzie nigdy nie pojawiła się
Liii Marleen.
AŜ wreszcie nadszedł dzień, kiedy umarłem, i odtąd nic juŜ nie miało większego znaczenia.
Mój Ŝywot trwa nadal; niczego nie Ŝałuję, choć zerwałem wszelkie więzy z normalnym ludzkim losem.
Guy S AYER
NOTA WYDAWCY
Jego ojciec był Francuzem pochodzącym z Masywu Centralnego, matka Niemką z Saksonii. Opowieści
ojca, byłego uczestnika Wielkiej Wojny, sprawiły, Ŝe wyobraŜał sobie Niemców jako monstra
obcinające dzieciom piąstki. Pierwszy Ŝołnierz niemiecki, którego zobaczył, mając czternaście lat, w
czerwcu roku 1940 w departamencie Loiret, gdzie Wehrmacht zatrzymał falę uchodźców, wydawał mu
się potęŜnym wojownikiem, wręcz gigantem. Był nim oczarowany. Podziwiał go, a zarazem drŜał ze
strachu: zaraz obetnie mi rękę... Nie odcięto mu jej jednak. Nakarmiono go i napojono. Wraz z bliskimi
powrócił do Wissemburga na terenie Alzacji, gdzie przed kilku laty osiedliła się jego rodzina.
Alzacja przyłączona była do Wielkiej Rzeszy. Po obozie młodzieŜowym w Strasburgu uczestniczył w
kolejnym — w Kehl. Arbeitsdienst nie zaimponował mu jednak. Wraz z kolegami zazdrościł
rówieśnikom, którzy w mundurach Hitlerjugend sposobili się do wojny o wielką stawkę. Oddałby
wszystko, by móc robić to samo, by im dorównać.
Naturalnym biegiem rzeczy (niemiecka machina wojenna działała bez zarzutu) został konwojentem
pociągu. Nie była to Luftwaffe ani teŜ jednostka liniowa, o jakiej marzył i gdzie równieŜ on mógłby
okryć się chwałą. Wreszcie jednak otrzymał przydział do Wehrmachtu. Od jesieni 1942 roku brał
udział w kampanii w Rosji, gdzie gra toczyła się o najwyŜszą stawkę, a w maju 1943 roku, w wieku
siedemnastu lat zaciągnął się do elitarnej jednostki „Gross Deut-schland", by słuŜyć w niej aŜ do końca
— do końca wojennego piekła.
Zdołał stamtąd powrócić, bogatszy w niezatarte doświadczenia: cierpienia i śmierci.
Przede wszystkim był przekonany, Ŝe walczy o jakąś sprawę, o wzniosłe cele, a tymczasem stopniowo
dawano mu do zrozumienia, Ŝe nie walczył o nic; Ŝe na próŜno umierali jego towarzysze broni, co
więcej — Ŝe walczył o cele, które potępiało zbiorowe sumienie. On sam tego nie rozumiał. I widział, Ŝe
nikt nie potrafi go zrozumieć ani nawet wysłuchać. Był sam ze swoją wizją historii.
W 1952 roku, podczas choroby, zaczął w szkolnym zeszycie opisywać prawdziwą historię młodego
chłopaka, relacjonując całą swą wędrówkę, przeŜywając wszystko od nowa. Po pięciu latach powstało
siedemnaście zeszytów zapisanych ołówkiem, z rysunkami precyzyjnymi niczym ilustracje anatomiczne
— byle tylko nic nie uleciało z pamięci; siedemnaście zeszytów, które wszędzie zabierał ze sobą i które
niekiedy w szalonym odruchu zamierzał zniszczyć. Czytali je przyjaciele; oni teŜ opublikowali ich
fragmenty w belgijskim czasopiśmie. Pewnego dnia zeszyty te dotarły do nas. Oto one.
Czytelnika moŜe zaskoczyć ich styl. Nie jest to, co oczywiste, styl człowieka parającego się pisaniem
zawodowo. Jest to po prostu styl kogoś, kto własnymi słowami, w sposób bardzo osobisty, czasem
nieporadnie, często niezmiernie obrazowo, lecz zawsze z ogromną siłą ekspresji usiłuje opowiedzieć to,
co jeszcze nigdy nie zostało opowiedziane.
W polskim wydaniu, podobnie jak w tekście francuskim, zachowano oryginalną pisownię nazw
własnych, trudnych do wyjaśnienia. Nie poprawiono takŜe oczywistych błędnych nazw typów czołgów,
samolotów, kalibru dział. Niejednokrotnie autor wprowadza nie uŜywane w armii niemieckiej nazwy
typów broni.
Guy Sajer — szeregowy Ŝołnierz piechoty — miał ograniczoną wiedzę wojskową. Znał dobrze jedynie
typy i nazwy broni, uŜywanej w pododdziałach liniowych (przyp. red.).
NOTA WYDAWCY POLSKIEGO
 
Guy Sajer, pochodzący z Alzacji syn Niemki i Francuza, wcielony do Wehrmachtu, jesienią 1942
wyruszył na wielką wojnę.
Siedemnastoletni chłopiec w szeregach niemieckiej armii walczył do wiosny 1945, w straszliwych
mrozach rosyjskiej zimy i w spiekocie lata, na bitewnym szlaku od Rosji, poprzez Rumunię, Polskę,
Prusy Wschodnie do Gdyni. Ewakuowany do Niemiec, zakończył swoją wojenną wyprawę jako jeniec
wojsk brytyjskich. Był synem Francuza, został więc zwolniony do domu.
Walczył tylko trzy lata i aŜ trzy lata. Wojna wycisnęła na jego psychice niezatarte piętno. Tak trwałe,
Ŝe nie zdołał znaleźć dla siebie miejsca w normalnym Ŝyciu, poniewaŜ „nie opuszczał go dręczący,
ponury lęk". Tak mocne, Ŝe wyzwoliło w nim pragnienie przelania na papier wojennych przeŜyć.
Minęło jednak wiele lat od zakończenia wojny, nim Sajer zaczął spisywać swoje wspomnienia. Wydany
we Francji w 1967 roku pamiętnik pt. „Zapomniany Ŝołnierz" przedstawiamy obecnie czytelnikowi
polskiemu.
Jest to relacja szczególna, o niezwykłej wartości. Swego rodzaju reportaŜ z pola walki, pisany przez
prostego Ŝołnierza, który zakończył wojenną słuŜbę jako starszy szeregowiec w dywizji „Gross
Deutschland".
„Postaram się moŜliwie jak najpełniej oddać absurdalność ludzkiego losu" — zapowiada Sajer. Spisuje
to, czego był uczestnikiem i świadkiem. Dystans czasowy pozwala mu nie tylko opowiadać o
wydarzeniach, ale i wyrazić swoje stanowisko wobec nich. Jego wspomnienia to opowieść o zwykłych
Ŝołnierzach, początkowo dumnych ze zwycięskiego marszu na wschód, a później odrętwiałych z
przeraŜenia, pragnących tylko jednego — przetrwać. To zapis wydarzeń, jak stwierdza autor
„oglądanych oczyma siedemnastoletniego młodzieńca, który przeŜywać musi to, co wielu dojrzałym
męŜczyznom niełatwo byłoby znieść". Wydarzeń oglądanych z poziomu okopu rozjeŜdŜanego jakŜe
często tonami śmiercionośnej stali.
„Jestem za młody, aby być Ŝołnierzem" — zapisuje na początku swojej relacji Sajer. CóŜ, był nim
jednak, i to z własnego wyboru.
Pamiętnik ten jest inspirującym źródłem historycznym dotyczącym lat drugiej wojny światowej i
zarazem wstrząsającym dokumentem osobistym. Opis działań wojennych prowadzonych przez
kompanię, w składzie której walczył Sajer, jest rzetelny. Pewna przesada, wyolbrzymianie sukcesów
wojsk niemieckich i powiększanie strat Armii Czerwonej — są zrozumiałe. Trudno oczekiwać
obiektywnej oceny sytuacji od szeregowego Ŝołnierza jednej z walczących stron. Nie zdobyli się
przecieŜ na to i generałowie. Ale codzienność Ŝołnierska, udręka Ŝycia w okopach, więzy koleŜeństwa i
wojennej przyjaźni, dowodzenie pododdziałami, strach i rozpacz, głód i robactwo nękające Ŝołnierzy,
braterstwo i tchórzostwo, stosunek do jeńców — wszystko to przedstawione jest pełniej, wyraziściej,
niŜ w wielu wspomnieniach dowódców czy w naukowych publikacjach poświęconych wschodniemu
teatrowi działań wojennych.
Wielką zaletą pamiętnika Sajera jest unikanie ocen wartościujących. Autor nie stara się przekonywać o
wyŜszości Ŝołnierza niemieckiego. W boju róŜnie bywało.
Czytelnika polskiego szczególnie zainteresuje ostatnia cześć pamiętnika relacjonująca wydarzenia z
przełomu 1944/1945; ostatni akt dramatu rozgrywający się w Prusach Wschodnich oraz w rejonie
Zalewu Wiślanego i Zatoki Gdańskiej.
Przemieszczanie się ogromnej masy ludzi ze Wschodu na Zachód; wędrówkę Ŝołnierzy, głodnych,
obdartych, atakowanych bez przerwy z lądu i powietrza, pokonujących pieszo setki kilometrów i
walczących do końca; do końca wykonujących obowiązek obrony i ochrony ludności cywilnej,
przedstawia Sajer bez zbędnego patosu, ale w sposób poruszający autentyzmem opisu.
„Marsz śmierci" niemieckiej ludności cywilnej stał się tematem wielu publikacji. Wartość zapisu Sajera
polega na tym, Ŝe autor opowiada o wydarzeniach, w których sam uczestniczył. Relacja o exodusie
starców, kobiet, dzieci; jakŜe często bardzo małych dzieci, nie pojmujących co się wokół nich dzieje,
zagubionych, przeraŜonych i głodnych, uciekających przed bombami rosyjskich samolotów jest
wstrząsająca. „Nie ma zwycięstwa nad martwymi" — pisze Sajer.
Zainteresowani dziejami drugiej wojny światowej czytelnicy, ale i historycy wojskowości, znajdą w
pamiętniku Sajera odpowiedzi na wiele pytań. Odpowiedzi, jakich nie zawierają naukowe rozprawy i
uczone analizy oparte na dokumentacji archiwalnej. Sajer zdołał bowiem przekazać „z jak największą
siłą wyrazu krzyki dochodzące z rzeźni".
Jego wspomnienia mogą słuŜyć historykowi jako dokument bardzo przydatny w rozpoznawaniu
psychiki Ŝołnierzy znajdujących się na polu walki, poznaniu przebiegu — nie wielkich operacji, lecz
pojedynczych bitew na frontach wojny, rozciągających się na ogromnych obszarach Rosji.
Talent narracyjny Sajera jest niezrównany, a relacja tak plastyczna, tak sugestywna, Ŝe czytelnik ma
wraŜenie, iŜ ogląda wstrząsający realizmem film wojenny.
Trudno wymagać od autora, którego edukacja dokonywała się na polach bitwy, a nie w salach
wykładowych, by lepiej władał piórem niŜ karabinem. Jego styl jest często nieporadny, a terminologia
nierzadko odbiega od wymogów precyzyjnego języka wojskowego. Dla stylu Sajera charakterystyczne
 
jest uŜywanie, obok języka potocznego — z licznymi wtrąceniami fraz i wyrazów, równowaŜnikami
zdań, wtrąceniami — języka podniosłego, pełnego metafor i epitetów, rozbudowanych okresów
zdaniowych.
W przekładzie na język polski zachowano typowy dla autora język „mówiony", nieporadności
stylistyczne, a takŜe wulgarne słownictwo, charakterystyczne dla gwary Ŝołnierskiej.
Nazwy lokalne, których właściwego brzmienia nie udało się ustalić, pozostawiono w wersji oryginalnej.
Większość nazw miejscowości podano albo we współczesnym brzmieniu, albo zachowano nazwy
zgodne z oryginałem, podając w przypisach właściwą nazwę polską.
Bibliografia dotycząca drugiej wojny światowej liczy tysiące pozycji. Jednak „Zapomniany Ŝołnierz"
jest głośno rozlegającym się krzykiem, tych co zginęli i to niezaleŜnie od narodowości; jest wielkim
wezwaniem do pojednania, poniewaŜ: „Wojna niszczy wszystko. Niszczy radość, co nadejdzie wraz ze
zwycięstwem".
PROLOG
18 lipca 1942 roku. Przybywam do znajdujących się w Chemnitz wspaniałych, bielutkich koszar o
owalnym kształcie. Wywierają na mnie wielkie wraŜenie, budząc strach i podziw zarazem. Na moją
prośbę dostałem przydział do 26. plutonu eskadry Sturmkampflugzeug Kommandant Rudel. Niestety
odrzucono mnie na testach Luftwaffe! Niemniej, chwile spędzone na pokładzie Ju-87 pozostaną
cudownymi wspomnieniami. Prowadzimy tam tak intensywny tryb Ŝycia, Ŝe czegoś podobnego nigdy
jeszcze nie zaznałem. KaŜdy dzień przynosi coś nowego. Otrzymuję nowiutki, dopasowany mundur,
parę butów trochę uŜywanych, ale w bardzo dobrym stanie. Jestem bardzo dumny ze swego
umundurowania. Jedzenie jest dobre. Nauczyłem się teŜ kilku piosenek wojskowych, które wykonuję z
okropnym akcentem francuskim. Wywołuje to śmiech pozostałych Ŝołnierzy, moich pierwszych
kolegów w wojsku.
Ćwiczenia w piechocie, do której zostałem wcielony, są juŜ mniej zabawne niŜ Ŝywot pilota. Trasa,
jaką Ŝołnierz ma do przebycia, to najtrudniejsza rzecz z dotychczas poznanych. Jestem krańcowo
wyczerpany; często zasypiam w kantynie. Jednak mam znakomite samopoczucie i pomimo tylu obaw i
rozterek rozpiera mnie radość, co jest dla mnie rzeczą niepojętą.
15 września opuszczamy Chemnitz. Udajemy się pieszo do oddalonego o czterdzieści kilometrów
Drezna, skąd wyruszamy pociągiem na Wschód.
PrzejeŜdŜamy przez sporą część Polski. Na kilka godzin zatrzymujemy się w Warszawie. Wspólnie z
moim pododdziałem zwiedzam miasto, przede wszystkim owo słynne getto lub raczej to, co z niego
pozostało. Wracamy na dworzec bezładnymi grupami. Wszyscy z uśmiechem na twarzy. Polacy
równieŜ się do nas uśmiechają - szczególnie dziewczyny. Niektórzy starsi Ŝołnierze, odwaŜniejsi ode
mnie, wracają w ich miłym towarzystwie aŜ na dworzec. Ruszamy w dalszą drogę, by ostatecznie
zatrzymać się w Brześciu Litewskim.
Stamtąd docieramy piechotą do niewielkiej miejscowości odległej o mniej więcej piętnaście
kilometrów. Czujemy chłód, lecz pogoda jest cudowna. Jesień na dobre zagościła w tej uroczej, leŜącej
na pagórkowatym terenie wiosce. Przechodzimy teraz przez wysoki las. Feldfebel Raus donośnym
głosem kaŜe nam utworzyć szyk marszowy. Rytmicznym krokiem wchodzimy na polanę, w głębi której
wznosi się zamek jak z bajki. Maszerujemy aleją, śpiewając na cztery głosy: „Erika, kochamy cię". Na
spotkanie z naszą kolumną wychodzi dziesiątka wojskowych. Wśród nich dostrzegam kapitana
noszącego lśniące epolety oficerskie.
Spotkanie obu grup następuje w idealnym momencie — akurat gdy kończymy ostatnie słowa piosenki.
Jeszcze raz rozlega się ryk feldfebla, zatrzymujemy się, po czym pada kolejna komenda i po wykonaniu
nienagannego zwrotu w miejscu trzysta par butów powoduje jednocześnie ogłuszający stukot.
Następuje regulaminowe powitanie, a potem kontynuujemy marsz aŜ do murów tego wspaniałego
zamku.
Na dziedzińcu dowództwo zarządza apel. Wywołani tworzą nowy szereg, który rośnie, w miarę jak
nasz się kurczy. Dziedziniec zapchany jest najróŜniejszymi pojazdami wojskowymi. Tłoczy się przy
nich z pół tysiąca Ŝołnierzy w pełnym oporządzeniu gotowych — jak się wydaje — do wymarszu. W
trzydziestoosobowych grupach kierowani jesteśmy do pomieszczeń, które będziemy zajmować. Jakiś
tutejszy Ŝołnierz krzyczy do nas:
— Tędy! Zmiana warty!
Wnioskujemy z tego, Ŝe tłoczące się przy cięŜarówkach chłopaki opuszczają tę królewską siedzibę, co
wyjaśnia ich markotny wyraz twarzy.
Dwie godziny później dowiem się, Ŝe ich kolejną rezydencją będzie jakieś miejsce na niezmierzonych
obszarach Rosji. Rosja — a więc wojna! Wojna, której jeszcze nie znam.
Ledwo zdąŜyłem połoŜyć swój skromny ekwipunek na jednym z drewnianych łóŜek, które sobie
wybrałem, gdy padł rozkaz stawienia się na dziedzińcu. Jest około drugiej po południu. Nie licząc kilku
 
sucharów, jakie udało nam się zdobyć w Warszawie, nie jedliśmy nic od ostatniego przydziału
Ŝywności. Wczoraj wieczorem, gdy jechaliśmy do Polski, otrzymaliśmy racje Ŝywnościowe w postaci
białego sera, marmolady i Ŝytniego chleba. Tak czy inaczej, w grę moŜe wchodzić tylko południowy
posiłek — i to spóźniony o trzy godziny. Nic z tych rzeczy! Na dole spotykamy odzianego w sportowy
strój feldfebla, który ironicznym głosem proponuje nam wspólną kąpiel — ot, mały aperitif.
Sportowym truchtem ciągnie nas spory kawałek od nowych koszar, do oddalonego o dobry kilometr
niewielkiego, leŜącego na piaszczystym terenie stawu, do którego wpada maleńka rzeczka. Tam,
przybierając marsowy wyraz twarzy, rozkazuje nam rozebrać się do naga. Sterczymy, jak idioci, tak jak
nas Pan Bóg stworzył. Feldfebel zanurza się pierwszy i daje nam znak, byśmy poszli w jego ślady.
Wszyscy wybuchamy śmiechem. Jeśli o mnie chodzi, muszę przyznać, Ŝe śmiałem się wbrew sobie.
Kiedy wspomniałem uprzednio, Ŝe jest piękna pogoda, miałem oczywiście na myśli przechadzkę, a nie
kąpiel. Nie sądzę, by temperatura powietrza przekraczała teraz siedem albo osiem stopni, toteŜ
nieśmiało zanurzam prawą stopę w lodowatej wodzie. W tym momencie czuję, jak ktoś mnie
gwałtownie popycha i słyszę równocześnie kpiący śmiech. W rezultacie wpadam do wody i aby nie
zemdleć z emocji, zaczynam pływać jak opętany. Gdy po zakończonej kąpieli wychodzę ze stawu,
trzęsąc się jak osika, przekonany, Ŝe wieczorem znajdę się w izbie chorych z zapaleniem płuc,
gorączkowo szukam jakiegoś ręcznika niezbędnego po takim doświadczeniu... Niestety! Nikt nie ma
czegoś takiego. Wycieramy się podkoszulkami. Prawie wszyscy koledzy noszą podkoszulki z długimi
rękawami, zastępujące w Wehrmachcie koszulę, oraz bluzy mundurowe, które teraz wkładają na gołe
ciało. Ja jestem uprzywilejowany, poniewaŜ mam cienki pulower, chroniący moją delikatną chłopięcą
skórę od szorstkiej tkaniny.
Biegiem, by nie zostać z tyłu za przewodnikiem, który zdąŜył juŜ pokonać połowę drogi powrotnej,
docieramy wreszcie do naszej imponującej siedziby. Wszystkim chce się okropnie jeść. Na próŜno
wodzimy wzrokiem dookoła: nie ma ani śladu stołówki. PoniewaŜ prawdopodobnie nikt się nami nie
zainteresuje, jakiś młody Alzatczyk o posturze olbrzyma odwaŜnie staje naprzeciw podoficera, mierząc
go wzrokiem, jakby chciał go poŜreć.
— Czy naleŜy nam się talerz zupy? — pyta.
W odpowiedzi usłyszeliśmy grzmiące: „baczność!!!" Wszyscy znieruchomieliśmy, podobnie jak nasz
orędownik.
— Zupę wydaje się o jedenastej! — ryczy podoficer. — Przyszliście z trzygodzinnym opóźnieniem! W
kolumnie trójkowej zbiórka! Idziemy na strzelnicę.
Zgrzytając zębami, podąŜamy za naszą „matką Ŝywicielką".
Zagłębiamy się w wąską ścieŜkę biegnącą przez las. Nasz szyk deformu* je się coraz bardziej, tak Ŝe w
końcu idziemy gęsiego. W pewnej chwili, jakieś dziesięć metrów przede mną, rozlega się cichy gwar,
który rychło przeradza się w coraz głośniejszą wrzawę. Spieszę do przodu, podobnie jak ci, co idą za
mną. Wkrótce jest nas juŜ około trzydziestu w pobliŜu zagajnika, gdzie stoi trzech męŜczyzn w cywilu.
Są to Polacy. KaŜdy z nich trzyma koszyk z jajami. Słychać wypowiadane szeptem słowa:
— Masz pieniądze?
— Ja nie mam.
Nie rozumiem, co mówią Polacy, ale domyślam się, Ŝe proponują nam zakup jajek. Niestety, nie
otrzymaliśmy Ŝołdu, a tylko niewielu z nas posiada własne marki.
Widząc Ŝywność przed sobą, przeŜywamy prawdziwe katusze: jesteśmy bardzo głodni. Robi się ogólne
zamieszanie, ręce chciwie nurkują do koszyków. Pękają skorupy jaj. Następuje wymiana ciosów.
Wszystko to odbywa
się w ciszy, gdyŜ obie strony obawiają się represji. W sumie całkiem nieźle sobie poradziłem. Nie
ucierpiałem zbytnio w tej szarpaninie. Jedynie deptano mi brutalnie po stopach, ale za to zdobyłem
siedem jajek.
Dołączam biegiem do grupy i wręczam dwa jajka młodemu, grubemu Austriakowi, który patrzy na
mnie jak osłupiały. Nie zdąŜyłem nawet przejść stu metrów, jak połknąłem niemal ze skorupami pięć
pozostałych jaj. Docieramy na strzelnicę. Jest juŜ tam chyba z tysiąc Ŝołnierzy. Słychać nieustanny huk
wystrzałów. Kierujemy się ku idącej naprzeciw nam grupie Ŝołnierzy z karabinami. Bierzemy od nich
broń. Pobieram dwadzieścia cztery naboje, które wystrzeliwuję, gdy nadchodzi moja kolej. Uzyskuję
kiepski wynik, ale mieszczę się w normie.
Zaczynam odczuwać dolegliwości Ŝołądka po zjedzeniu jajek. Nadchodzi noc. Wszyscy jesteśmy
wykończeni. Nasz anioł stróŜ wzywa nas na zbiórkę. Z bronią na ramieniu opuszczamy strzelnicę. Inne
kompanie odchodzą w rozmaitych kierunkach. Wchodzimy na wąską, Ŝwirową drogę. Wydaje mi się,
Ŝe wracamy inną trasą.
I rzeczywiście. Musimy, śpiewając, pokonać krokiem marszowym aŜ sześć kilometrów, by wreszcie
dotrzeć do tego cholernego zamku. Zdaje się, Ŝe marsz ze śpiewem to znakomite ćwiczenie oddechowe.
Tego wieczoru, jako Ŝe nie padłem z wyczerpania, wyrobiłem chyba sobie płuca jak miechy kowalskie.
Między jedną piosenką a drugą zerkam na kolegów zdzierających sobie gardła i momentalnie
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin