Zdarzenia na brygu Banbury.pdf

(2933 KB) Pobierz
977823932.001.png
Przygody
1
W roku 1930, we wrześniu, płynąc do Kairu wpadłem do Morza Śródziemnego;
wpadłem z ogromnym pluskiem, gdyż morze było wówczas gładkie, nigdzie nie zmarszczone
falą. Jednakże spostrzeżono mój upadek dopiero w następnej minucie, kiedy okręt zdołał już
oddalić się z półtora kilometra — a gdy na koniec nawrócono go i nakierowano na mnie,
rozgorączkowany kapitan nadał mu za wielką szybkość i kolos przejechał z rozpędu miejsce,
gdzie zachłystywałem się słoną wodą. Jeszcze raz nawrócono i nacelowano — ale i tym
razem, minąwszy mnie z szybkością pociągu, zatrzymał się o wiele za daleko. Manewr ten
powtarzano z dziesięć razy, z niezwykłym uporem Tymczasem nadpłynął wielki, prywatny
yacht parowy i zabrał mię na pokład. Co widząc mój okręt, L’Orient — odpłynął.
977823932.002.png
Właściciel, a zarazem kapitan yachtu, rozkazał związać mię i wtrącić do komórki pod
pokładem, a to dlatego, że gdy zmieniał przy mnie obuwie — nieopatrznie zdradziłem
zdziwienie na widok jego białej stopy. Choć twarz miał białą, byłbym się założył, że stopa
będzie czarna, jak smoła — a jednak była zupełnie biała! Na skutek tego powziął do mnie
bezgraniczną nienawiść. Pojął, że przejrzałem jego tajemnicę fizjologiczną, której nikt, prócz
mnie, na całym świecie się nie domyślał — to jest, iż był białym murzynem. (Zresztą, prawdę
mówiąc, cała ta sprawa była tylko pretekstem). Przez osiem następnych miesięcy płynął bez
przerwy, ciągle naprzód, przed siebie, przez rozliczne morza, zatrzymując się jedynie dla
nabrania paliwa — a cały czas rozkoszował się bezgraniczni dowolnością swej woli
w stosunku do mnie, zamkniętego w ślepej komórce i — zawsze do dyspozycji.
Oczywiście, wszelka nienawiść musiała wkrótce zagubić się w tych bezmiarach
dowolności — a jeśli pomimo to wydał mnie na okrutną śmierć, to nie tyle dla mego
cierpienia, ile dla własnej rozkoszy. Kombinował on długo, jakby za moim pośrednictwem
zażyć wrażeń, których sam skosztować nigdy by się nie odważył — podobnie jak pewna
Angielka, która umieszczała robaczka w pudełku od zapałek i rzucała go w wodospad
Niagary. I kiedy na koniec wyprowadzono mię na pokład, oprócz strachu, doznałem uczuć
tęsknoty, żalu, wdzięczności — musiałem bowiem przyznać, że rodzaj śmierci, jaki dla mnie
obmyślił, był prawie tym samym co ten, o którym roiłem, czy też śniłem, niegdyś, we
wczesnym dzieciństwie. — Za pomocą specjalnie sprowadzonych przyrządów, od których
opisu się wstrzymam, dokonano niezmiernie trudnego dzieła — w rezultacie znalazłem się
wewnątrz bani szklanej, kształtu wielkiego jaja. dość wielkiego, abym mógł swobodnie
poruszać rękami i nogami, a zbyt małego na to, by można było zmienić leżącą pozycję.
Grubość szkła wynosiła jakie 3 cm. Na całej jego powierzchni nie było skazy ani
spojenia — w jednym tylko miejscu wywiercono niewielki otwór, przez który wchodziło
powietrze. Weźcie ogromne jajko, nakłujcie je szpilką: to będzie jajo, w jakim się znalazłem,
a miałem w nim tyleż miejsca, co embrion kurczęcia.
Murzyn pokazał mi wtedy kartę Oceanu Atlantyckiego i oznaczył położenie statku:
znajdowaliśmy się mniej więcej pośrodku oceanu, pomiędzy Hiszpanią a Północnym
Meksykiem. Tędy dąży od Ameryki ku kanałowi La Manche, północnym brzegom Anglii
i Skandynawii, potężny prąd Golfstromu. Jednakże na mapie widać, iż w odległości tysiąca
mil od Europy Golfstrom rozdziela się i południowa jego odnoga skręca w dół, na prawo, jako
Prąd Kanaryjski. Po czym znów Prąd Kanaryjski skręca w prawo (albo raczej na mapie
w lewo) pod nazwą Prądu Równikowego gdzieś koło Senegambii; a z kolei Prąd Równikowy
skręca w prawo (albo w górę) pod nazwą Prądu Antylskiego od wysp Antyli — i Prąd
Antylski, znów. skręcając w prawo, łączy się z Golfstromem, aby wszystko zacząć od
początku. W ten sposób prądy te tworzą pięciuset do dwóch tysięcy kilometrów. Jeślibyście
z pokładu naszego statku strącili w morze kawałek drzewa — bądźcie pewni, iż za pół roku
lub za rok, a może za trzy lata, rozbełtane wody przywiodą go z zachodu w to samo miejsce,
z którego odpłynął na wschód.
— Wrzucimy cię w bani szklanej — oto jak można by streścić słowa Murzyna. —
Żadna burza cię nie zatopi — masz ze sobą paczkę z trzema tysiącami kostek bulionu czyli,
licząc po jednej kostce na dzień do ssania, żywność na dziesięć lat; masz również mały, ale
niezawodny przyrząd do filtrowania wody... Zresztą wody ci nie zabraknie; użyjesz jej pod
dostatkiem, bujając na fali i pod falą wciąż, bezwiednie, w koło i w koło, przez
dziesięciolecie; a kiedy potem skonasz z braku kostek bulionu, trup twój w dalszym ciągu
będzie krążył po wyznaczonej drodze, raz dokoła, raz dokoła, raz dokoła.
Wrzucili mnie do oceanu. Jajo zrazu pogrążyło się głęboko — po czym wypłynęło...
Nadbiegająca fala (a dzień był wietrzny, bezsłoneczny, powierzchnia wód głęboko rozorana,
w nieustannym, wzmożonym ruchu) chwyciła mię na oliwkowy, pieniący się grzbiet i przez
chwilę dźwigała ciężko — i wyniósłszy przed siebie z szumem i pryskiem strąciła w odmęty.
Pod wodą było spokojnie, zielono. Zaledwie jednak dojrzałem na powrót mętne i niewyraźne
niebiosa, jak palec Boga nade mną, pionowa góra wodna wdrążyła mię w otchłań wirów, tym
razem co najmniej na minutę. Trzecia fala niosła banię na sobie łagodnie czas dłuższy —
wyprzedziła mię, osunąłem się po jej uciekającym zboczu i zaznałem trochę spokoju
w dolinie. Potem zaś nastąpiła czwarta, piąta i szósta fala. A cóż dopiero podczas burzy!
Schylone olbrzymy, zgarbione potwory wynosiły mię na rozszalałe szczyty, by pogrążyć aż
do dna przepaści! — nie było zaś naturalnie mowy o tym, aby mogły mię zatopić. Statek
Murzyna śledził za mną jakie dwa tygodnie — wreszcie, zmęczony snadź i przesycony,
odpłynął.
Zgodnie z otrzymanym poleceniem ssałem codziennie jedną kostkę bulionu, popijając
filtrowaną wodą, którą czerpałem przez gumową rurkę. Tak więc danym mi było zaspokajać
tęsknoty wszystkich tych, którzy spoglądali na morze z kilkopiętrowej wysokości dymiących
parostatków, nie mogąc brać w nim udziału. I nie zdołałem nigdy ustalić jakiejkolwiek
kolejności w mym wiecznym ruchu, nigdy nie byłem w stanie odgadnąć, czy woda
podźwignie mnie, czy wgniecie, czy potrąci tylko i odrzuci, czy twarzą, czy plecami zwróci
do nieba, nie mogłem też nigdy spostrzec, abym się posuwał — choć wiedziałem, że dążę na
wschód. Nic innego tam nie było — góry i doliny, szumy i bryzgi, małe gejzery,
przypadkowe bulgoty, pędzące, wzburzone, prostopadłe ściany, pochyłe zbocza, niknące nie
wiedzieć jak — pode mną masy, wielkie wzniesienia, nagłe spadki, wyłaniające się precz
uciekające grzbiety, widok że szczytu i widok w dolinie, góry i doliny, góry i doliny, praca
Oceanu. I w końcu dałem za wygraną. Raz tylko spostrzegłem, jak samotna belka, która przez
wiele dni towarzyszyła mi w odległości paru kilometrów — powoli oddala się i niknie
w mętnej, solą i mgłą nasyconej przestrzeni. Wtedy chciałem krzyczeć w mym jaju, gdyż
zrozumiałem, że poniesiona została bu brzegom Europy, podczas gdy ja skręcałem
w południową odnogę prądu, w stronę Wysp Kanaryjskich, aby pozostać na wieki
w zamkniętym obrębie — raz dokoła, raz dokoła, raz dokoła — Murzyn dobrze to
wykalkulował! Ale zamiast krzyczeć, zacząłem śpiewać, bo żywioł morza usposabiał mię do
śpiewu.
Najechał na mnie okręt francuski Towarzystwa Chargeurs Reunis, rozbił szkło, a mnie
wyłowił. W ten sposób skończyła się ta wędrówka. Ale to stało się dopiero po paru latach.
Wysadzony w porcie Valparaiso, rozpocząłem natychmiast ucieczkę przed Murzynem, gdyż
wiedziałem na pewno, że będzie mnie ścigał.
2
Że Murzyn będzie mnie ścigał, było oczywistsze od gwiazd na niebie, a to dlatego: iż
kto raz zakosztował kogoś w ten sposób, jak on mnie — albo wyraźniej: kto raz zakosztował
takiej z kimś zabawy — ten już nigdy nie może się oderwać, jak tygrys, który pozna smak
ludzkiego mięsa. W mięsie ludzkim jest bez wątpienia coś, czego nie znajdziecie nigdzie poza
nim. Uciekałem więc przez cały ląd Ameryki i dalej na zachód — a ze wszystkich miejsc na
ziemi najbezpieczniejsza wydawała mi się Islandia. Ale pech zdarzył, że nie stało mi sił
wytrzymać spojrzenia urzędnika komory celnej w Reykyawik — i przyznałem się do winy.
Nigdy w życiu niczego nie szwarcowałem, a zawsze patrzyłem urzędnikom celnym prosto
w oczy i sam pierwszy otwierałem walizy. Zawsze odchodziłem, zasłużywszy na ich
pochwały. Przeto tym razem nieczyste sumienie nie wytrzymało jakiegoś niemego wyrzutu
w urzędowym wzroku i wyznałem — że choć pakunek mój nie zawiera nic sprzecznego
z przepisami, to jednak nie jestem zupełnie w porządku, nie jestem zupełnie bez winy, gdyż
siebie przemycam. Urzędnik nie robił trudności — ale prawdopodobnie zawiadomił kogo
należy, gdyż w niespełna dwa dni potem zjawił się Murzyn i uwiózł mię na swoim
statku.
I znów znalazłem się w komórce pod pokładem, sycąc niewolą swoją rozpanoszoną
dowolność Murzyna; gnał on statek, gdzie oczy poniosą, nie szczędząc węgla ani pary, a sam
bezustannie kombinował i bił się z myślami — który by tu los nieskończonej liczby losów
i który punkt z nieskończonej ilości punktów na mapie — uczynić moimi. Co do mnie,
przyjmowałem to zupełnie naturalnie, tj. jakbym temu właśnie od urodzenia był
przeznaczony. Wiedziałem zresztą, na czym się skończy — na pewno nie na czymś takim, co
by mi było zupełnie nieznane i nowe, lecz na czymś, co znałem, o czym wiedziałem, za czym
być może tęskniłem od dawna. Kiedy wreszcie po długich miesiącach dusznego zamknięcia,
owiało mnie rzeźwe powietrze morza, ujrzałem, że tylny pokład okrętu ugina się pod stalową
kulą (lub raczej stalowym stożkiem) z kształtu przypominającym trochę kulę armatnią.
Na tę przyjemność musiał wyłożyć ładnych parę milionów. Zrozumiałem od razu, że
kula wewnątrz — musi być próżna, gdyż w przeciwnym razie — gdzież ja bym się podział?
Rzeczywiście, gdy odśrubowano klapę z boku i zajrzałem do środka, zobaczyłem mały
pokoik — rozmiarów zwykłego niewielkiego pokoiku. Ten to stalowy pokoik bez żadnych
ozdób i bez żadnych dodatków pozdrowiłem, jako mój pokoik. Lecz — mimo że ściany kuli
były niesłychanej grubości — jeszcze niedokładnie rozumiałem intencje Murzyna i dopiero
kiedy mi powiedział, że znajdujemy się na Oceanie Spokojnym w miejscu, gdzie największa
na świecie głębia sięga 17 000 metrów, pojąłem... i choć przerażenie uczułem w karku i
w samych koniuszkach palców, przecież uśmiechnąłem się tajemnie kącikami warg, witając
z dawna wiadome, z dawna znane, moje od dawna.
Tak więc miałem być jedynym z żyjących, który zazna słabego uderzenia kuli o to dno
pod nami, jedyną istotą, która wić się będzie tam, gdzie nie ma nawet skorupiaków. Jedynym,
któremu dane będą absolutne — ciemność, martwota i beznadzieja. Będzie to słowem zupełna
wyjątkowość losu. A co do Murzyna, to widać paliła go ciekawość (nie jego jednego), co też
tam jest na spodzie — i nawiedzała go dręcząca myśl, że kraina ta jest mu na zawsze
nieosiągalna, że zimna, skalista okolica obca jest jego uściskom i podczas gdy on płynie na
powierzchni, ona jest w głębinach sobie — zupełnie sobie. Więc nic dziwnego, że chciał się
dowiedzieć , i jutro o tej porze... jutro rzeczywiście będzie wiedział , poprzez siedemnaście
kilometrów wody, że ja się tam wiję na dnie, i nie okazując zewnętrznie, będzie posiadał
tajemnicę głębi — zapuściwszy mię jak sondę aż na sam dół.
Jednakże, gdy miałem już wchodzić do grobu, wyszło na jaw, że popełniono
nieścisłość w obliczeniach i że ciężar właściwy kuli, pomimo grubości ścian, nie jest
dostateczny — nie pójdzie ona pod wodę. Wobec tego Murzyn polecił przytwierdzić do niej
ogromny hak, na hak założyć łańcuch, a do łańcucha przymocować balast, który miał
mię pociągnąć za sobą — balast tak wymierzony, aby nie skrócił nazbyt czasu opadania.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin