156
Ken Follett
Filary Ziemi
Tom III
Przełożył: Grzegorz Sitek
Tytuł oryginału: "The Pillars of the Earth"
* * *
Marie - Claire,
źrenicy mojego serca
"W nocy dwudziestego piątego listopada 1120 roku koło Barfleur zatonął w dro-dze do Anglii "Biały Korab", a z wszystkich ludzi przebywających na pokładzie uratował się tylko jeden człowiek... Żaglowiec ten był największym osiągnięciem ów-czesnej sztuki budowy statków, a szkutnicy wyposażyli go najlepiej jak potrafili... Wy-darzenie to zdobyło wielki rozgłos, bowiem na pokładzie znajdowało się wielu dostoj-ników: oprócz królewskiego syna - następcy tronu, byli tam także dwaj królewscy bastardzi, kilku hrabiów i baronów oraz przedstawiciele królewskiego dworu... Histo-ryczne znaczenie tej katastrofy polega na tym, że pozbawiła ona Henryka naturalnego następcy tronu... Ostatecznym zaś jej wynikiem był okres anarchii, jaki nastąpił po śmierci Henryka ".
A.L. Poole "Od Księgi Praw do Wielkiej Karty"
Część Czwarta
1142 - 1145
Rozdział 11
Triumf Williama został zrujnowany przepowiednią Philipa: zamiast poczucia satysfakcji i radości, czuł przerażenie, że za to, co zrobił pójdzie do piekła. Dosyć odważnie mu odpowiedział, krzycząc, że piekło jest tutaj, ale wtedy był podniecony napadem. Kiedy skończyła się akcja i prowadził swoich ludzi z powrotem do domu, jak najdalej od żarzących się jeszcze zgliszcz miasta, kiedy konie i bicie serca zwolniły, kiedy miał czas, by popatrzeć na najazd, który stał się już przeszłością, kiedy pomyślał ilu ludzi zostało zranionych i zabitych, wtedy przypomniała mu się gniewna twarz przeora, jego palec, wskazujący prosto w głębiny ziemi i słowa wieszczące zagładę: "Pójdziesz za to do piekła!". Całkowite przygnębienie ogarnęło go wieczorem. Zbrojni chcieli pogwarzyć o wyprawie, rozładowując silne napięcie, ale szybko zarazili się jego nastrojem i popadli w ponurą ciszę. Całą noc spędzili w dworku jednego z Williamowych dzierżawców. Przy kolacji mężczyźni spili się na smutno i padli bez zmysłów. Dzierżawca, wiedząc jak czują się wojownicy po bitwie, przyprowadził parę dziwek z Shiring, ale nie zarobiły grosza. Hamleigh leżał bezsennie całą noc. Strach przed śmiercią podczas snu i pójściem prosto do piekła był silniejszy od zmęczenia. Następnego ranka, zamiast wracać do Zamkowej, pojechał do biskupa Waleriana. Nie zastał go w pałacu, ale Dean Baldwin powiedział, że oczekują gospodarza po południu. William czekał więc w kaplicy, patrzył na krzyż na ołtarzu i trząsł się pomimo letniego upału, bowiem nadal lodowate kleszcze ściskały go za gardło. Kiedy wreszcie przybył Walerian, miał ochotę całować mu stopy. Biskup zamiótł podłogę kaplicy swymi czarnymi sukniami, kiedy wchodził i rzekł zimno:
- Co ty tutaj robisz? William wstał, starając się ukryć za fasadą opanowania swój nikczemny lęk.
- Właśnie spaliłem miasteczko Kingsbridge i...
- Wiem - przerwał Walerian. - O niczym innym nie słyszałem dzisiaj przez cały dzień. Co cię opętało? Zwariowałeś? Ta reakcja całkowicie zaskoczyła młodego Hamleigh'a. Nie omawiał napadu z biskupem, bo był pewny jego aprobaty: Walerian nienawidził wszystkiego, co dotyczyło Kingsbridge, szczególnie zaś przeora Philipa. Mógł zatem mieć nadzieję, że wieść o napadzie znajdzie zrozumienie w oczach biskupa. Nie tłumacząc się rzekł:
- Właśnie zrujnowałem twego największego wroga. Teraz chcę się wyspowiadać z mych grzechów.
- Nie dziwi mnie to - mruknął Walerian. - Mówi się, że ponad setka ludzi spłonęła. - Zadrżał. - Potworny rodzaj śmierci.
- Jestem gotów do spowiedzi - powtórzył Hamleigh.
- Nie wiem, czy mogę ci dać rozgrzeszenie. Okrzyk strachu wyrwał się z ust Williama.
- Dlaczego: nie?
- Wiesz, że biskup Henryk i ja stanęliśmy po stronie króla Stefana. Nie wiem, czy król zaaprobuje fakt, że dałem rozgrzeszenie poplecznikowi Maud.
- A niech cię cholera, Walerianie, przecież to ty namówiłeś mnie do zmiany!
- Zmień znowu - biskup wzruszył ramionami. William uświadomił sobie, że to o to Walerianowi chodzi. Chciał, by on przywrócił swe poparcie Stefanowi. Jego zgroza w sprawie pożaru w Kingsbridge była udawana, po prostu chodziło o uzyskanie lepszej pozycji przetargowej. Przyniosło to Williamowi wielką ulgę, bowiem oznaczało, że Walerian może zmienić stanowisko w sprawie rozgrzeszenia. Lecz - czy on sam chce znów zmienić strony? Przez chwilę nic nie mówił, próbował spokojnie to przemyśleć.
- Stefan przez całe lato zwyciężał - ciągnął Walerian. - Maud błaga swego męża, by przybył z Normandii na pomoc, ale on nie przybędzie. Fala sunie w naszym kierunku. Przed Williamem otwarła się nader nieprzyjemna perspektywa: Kościół odmawia mu rozgrzeszenia za jego zbrodnie, szeryf oskarża go o morderstwo, zwycięski Stefan popiera szeryfa i Kościół, a on sam staje przed sądem i zostaje powieszony...
- Postąp jak ja i za przykładem biskupa Henryka z Winchesteru idź z wiatrem. Biskup wie, skąd wieje - pilił Walerian. - Jeśli wszystko się uda, Winchester zostanie archidiecezją, a Henryk jej arcybiskupem, równym arcybiskupowi Canterbury. A kiedy Henryk umrze, kto wie? Zostałby arcybiskupem ktoś inny. A potem... no, cóż, są już angielscy kardynałowie, może kiedyś będzie angielski papież... William wpatrywał się w Waleriana jak zahipnotyzowany. Mimo swego strachu zdumiał się obnażoną ambicją widniejącą na zwykle kamiennej twarzy biskupa. Walerian jako papież? Wszystko możliwe. Jednak bezpośrednie konsekwencje tych aspiracji były bardziej ważne. Zrozumiał w końcu, że jest pionkiem w tej grze. Walerian bowiem, wraz z biskupem Henrykiem, przez pozyskanie Williama i rycerstwa Shiring dla konkretnej strony w wojnie domowej, zyskali na znaczeniu. William był ceną, którą musiał zapłacić Kościołowi za patrzenie przez palce na swe zbrodnie.
- Czy masz na myśli... - Głos Williama ochrypł. Odkaszlnął i zaczął od nowa: - Czy chodzi ci o to, że wysłuchasz mej spowiedzi, jeśli złożę hołd Stefanowi i znów przejdę na jego stronę? Błysk znikł z oczu Waleriana i jego twarz odzyskała swój zwykły brak wyrazu. - Dokładnie tak. William nie miał wyboru, zresztą i tak nie widział powodu do odmowy. Szedł z Maud, kiedy wydawało się, że wygrywa i był gotów do ponownej zmiany barw i walki dla króla Stefana, skoro on teraz był górą. Zresztą zgodziłby się na wszystko, byle tylko uniknąć piekielnych mąk.
- No to zgoda - rzekł bez dalszych wahań. - Tylko wysłuchaj szybko mojej spowiedzi.
- Doskonale. Pomódlmy się. Szybko poradzili sobie z sakramentem, a William poczuł, jak z barków zsuwa mu się wielki ciężar win. Stopniowo jął odczuwać radość i tryumf. Kiedy wyłonił się z kaplicy, ludzie, z którymi tu przyjechał, dostrzegli, jak nabrał ducha i wznieśli okrzyki. William powiedział im, że znowu będą się bić za króla Stefana, zgodnie z tym, co o woli Boga powiedział biskup. W ten sposób czyniąc pretekst do uroczystego świętowania, Walerian kazał podać wino.
- Teraz Stefan powinien potwierdzić mój hrabiowski tytuł - powiedział William kiedy czekali na obiad.
- Powinien - zgodził się Walerian. - Nie znaczy to jednak, że zechce.
- Ale przechodzę na jego stronę!
- Ryszard z Kingsbridge nigdy jej nie opuścił! Wiliam pozwolił sobie na zadowolony z siebie uśmiech:
- Zdaje się, że ze sprawą zagrożenia z jego strony już sobie poradziłem.
- O! Jak?
- Ryszard nigdy nie miał ziemi. Jedynym źródłem, z którego czerpał na swe rycerskie potrzeby były pieniądze siostry.
- To niezgodne z przyjętymi zasadami, ale działało do tej pory.
- Teraz jego siostra już nie ma pieniędzy i nie będzie ich mieć. Osobiście podpaliłem jej budę. Teraz jest w nędzy. A zatem i Ryszard. Skinięciem potwierdził Walerian słuszność tego stwierdzenia. - W takim razie to tylko kwestia czasu, zanim zniknie z oczu. I wtedy, jak sądzę, hrabstwo stanie się twoje. Podano obiad. Zbrojni siadali poniżej szczytu stołu i flirtowali z pałacowymi praczkami. William siedział u szczytu stołu z Walerianem i archidiakonami. Odprężony, zazdrościł swym ludziom tych praczek; archidiakoni to nudna kompania. Dean Baldwin zaproponował Williamowi danie z grochu i powiedział: - Panie Williamie, jak zamierzasz zapobiec, by ktoś inny nie zrobił tego, co przeor Philip, który otwarł własny jarmark wełny? Ta kwestia zaskoczyła Williama.
- Nie ośmielą się!
- Jakiś inny mnich może by się ośmielił.
- Będzie potrzebować licencji.
- Może dostać, gdyby walczył dla Stefana.
- Nie w tym hrabstwie.
- Baldwin ma rację, Williamie - rzekł biskup Walerian. - Dokoła granic twego hrabstwa, są miasta, które mogłyby mieć wełniane jarmarki: Wilton, Devizes, Wells, Marlborough, Wallingford...
- Spaliłem Kingsbridge! Będzie to groźne ostrzeżenie - zirytowany Will opróżnił pucharek wina. Gniewało go pomniejszanie jego zwycięstwa. Walerian wziął kromkę świeżego chleba, przełamał, ale nie jadł. - Kingsbridge stanowiło łatwy cel - argumentował. - Bez murów miejskich, bez zamku, a nawet bez kościoła wystarczająco dużego, by mogli się w nim schronić ludzie. I jeszcze to, że kierują tym miastem mnisi, którzy nie mają rycerstwa ani zbrojnych. Kingsbridge było - i chyba będzie - bezbronne. Większość miast - nie.
- A kiedy nastanie kres wojny domowej, zwycięzca - kimkolwiek by nie był - nie pozwoli na bezkarne podpalanie miast. Taki czyn łamie królewski pokój. Żaden król w czasie pokoju tego nie przeoczy - dodał Dean Baldwin. Rozzłoszczony William musiał przyznać mu rację.
- Czyli cała sprawa mogła pójść na marne. - Odłożył nóż.
- Oczywiście, Aliena jest zrujnowana, co zostawia pewne wolne miejsce - rzekł Walerian.
- O co ci chodzi?
- Większość wełny w tym roku w hrabstwie została sprzedana właśnie jej. Co będzie w przyszłym?
- Nie wiem.
- Poza przeorem Philipem - ciągnął Walerian z tym samym zamyśleniem na całe mile wokoło wszyscy producenci wełny są albo dzierżawcami biskupa, albo dzierżawcami hrabiego. Ty jesteś hrabią, ja biskupem. Jeśli zmusimy wszystkich naszych dzierżawców do sprzedawania wełny wyłącznie nam, opanujemy dwie trzecie handlu wełną w hrabstwie. My zatem będziemy sprzedawać na Jarmarku Wełnianym w Shiring. Oznacza to, że nie będzie potrzeby tworzenia drugiego jarmarku, nawet jeśli ktoś będzie dysponować licencją. William dostrzegł natychmiast zalety tego pomysłu.
- I zarobimy tyle pieniędzy, ile zarabiała Aliena - wskazał.
- Zaiste. - Walerian delikatnie odgryzł kawałek mięsa i żuł je powoli. - Tak więc spaliłeś Kingsbridge, zrujnowałeś swego największego wroga i ustawiłeś sobie nowe źródło dochodu. Nieźle, jak na jeden dzień pracy. Wiliam pociągnął potężny łyk wina, a w brzuchu poczuł żar. Popatrzył po stole i zatrzymał oko na pulchnej, ciemnowłosej dziewczynie, kokieteryjnie uśmiechającej się do dwu spośród jego ludzi. Może zechce mu się ją dzisiaj mieć. Wiedział, że zechce. Kiedy weźmie ją do kąta, rzuci na ziemię, zadrze spódnicę, przypomni sobie Alienę, wyraz przerażenia i rozpaczy na jej twarzy, kiedy widziała swoją wełnę puszczaną z dymem. Wtedy będzie zdolny, by to zrobić. Uśmiechnął się podniecony tą perspektywą i uciął kolejny płat z sarniego udźca.
Spalenie Kingsbridge wstrząsnęło Philipem do głębi. Nieprzewidywalność ruchu Williama, brutalność napadu, pełne grozy sceny w tłumie ogarniętym paniką, potworna rzeź i jego własna całkowita bezradność spowodowały, że czuł się ogłuszony. Najgorszą ze wszystkiego była śmierć Toma Budowniczego. Człowiek u szczytu swych możliwości, w każdym calu mistrz swego rzemiosła. Wszyscy się spodziewali, że to on doprowadzi budowę katedry do końca. Dla Philipa był to także najbliższy przyjaciel. Rozmawiali w końcu co najmniej raz dziennie, wspólnie starali się znaleźć rozwiązanie nieskończonej różnorodności problemów, z którymi mieli do czynienia podczas urzeczywistniania tego olbrzymiego przedsięwzięcia. Toma charakteryzowało rzadkie połączenie mądrości i pokory, co współpracę z nim czyniło radosną. To, że odszedł, zdawało się niemożliwe. Przeor miał wrażenie, że już nic nie rozumie, że nie ma żadnej rzeczywistej mocy, władzy, że nie jest zdolny, by nadal rządzić czymkolwiek, nawet oborą, a tym bardziej miastem takim jak Kingsbridge. Zawsze uważał, że jeśli będzie prowadził życie uczciwe i pełne ufności do Boga, wszystko w końcu wyjdzie na dobre. Spalenie miasta zdawało się dowodzić, że się mylił. Stracił całą chęć do pracy i całymi dniami siedział w domu, patrząc jak pali się świeczka na ołtarzyku i nic nie robił, pozwalając płynąć oderwanym, żałosnym myślom. To młody Jack dostrzegł, co trzeba robić. Zabrał trupy do krypty, położył rannych mnichów do dormitorium, urządził tymczasowe żywienie dla tych, co przeżyli, na łące po drugiej stronie rzeki. Było ciepło, a każdy i tak sypiał na powietrzu. Następnego dnia po masakrze Jack zorganizował oszołomionych mieszkańców w zespoły robocze i skierował do oczyszczania dziedzińca klasztoru z popiołów i zgliszcz, podczas gdy Cuthbert Białogłowy i kwestor Milius zamawiali zaopatrzenie w sąsiednich gospodarstwach. W dwa dni po pożarze pochowali swych zmarłych w stu dziewięćdziesięciu trzech nowych grobach na północnej stronie dziedzińca pod murem. Philip ograniczał się do zatwierdzania tych propozycji. Jack wskazał, że większość ocalałych z pożaru mieszczan straciło raczej niewiele ze swych zasobów, w większości przypadków tylko chatę i kilka sprzętów. Plony nadal stały w polach, trzody były na pastwiskach, a oszczędności ludzie mieli tam, gdzie je zwykle chowali: zakopane w ziemi, wewnątrz domu, nietknięte przez szalejący na górze pożar. Najbardziej ucierpieli ci kupcy, których towary były w składach i spłonęły. Niektórzy byli zrujnowani, jak Aliena. Innym zostało trochę majątku w zakopanym srebrze, mogli zaczynać handel od nowa. Jack proponował nie zwlekać z rozpoczęciem odbudowy miasta. Zgodnie z tą sugestią Philip wydał nadzwyczajne zezwolenie na wolny wyrąb drewna budowlanego z klasztornych lasów, ale tylko na tydzień. Wskutek tego Kingsbridge opustoszało na siedem dni, kiedy każda rodzina wybierała i ścinała drzewa na budowę nowego domu. W ciągu tego tygodnia Jack poprosił, by Philip narysował plan nowego Kingsbridge. Ten pomysł poruszył wyobraźnię przeora i wyrwał go z depresji. Cztery dni zajęło mu opracowanie planu. Wokół murów klasztoru, powinny być duże domy przeznaczone dla bogatych rzemieślników i kupców. Przypomniał sobie wzór rusztu, na bazie którego biegły ulice Winchesteru, tak samo planował i swoje miasto. Proste ulice, szerokie na dwa wozy, miały biec ku rzece. Przecinać miały je pod kątem prostym węższe ulice, a plac na dom wyznaczył jako szeroki na dwadzieścia cztery stopy, co w zupełności wystarczało na fasadę miejskiego domu. Każdy plac miał mieć sto dwadzieścia stóp długości, by było miejsce na tylny dziedziniec z ustępem, ogródkiem warzywnym i stajnią, oborą czy chlewem. Most spłonął, więc nowy można postawić w bardziej odpowiednim miejscu, na początku ulicy głównej. Nowa ulica główna miała wieść przez całe miasto od mostu prosto pod górę, obok katedry, a wychodzić po drugiej stronie wzgórza i biec w dal, jak to widział w Lincolnie. Inna szeroka ulica miała prowadzić od klasztoru ku nowemu nabrzeżu rzeki, dalej wzdłuż biegu rzeki z prądem aż poza zakręt. Dzięki temu przewóz towarów związany z zaopatrzeniem klasztoru będzie mógł się odbywać bez tamowania ruchu na kupieckiej ulicy. Przy nabrzeżu pojawi się także zupełnie nowa dzielnica małych domków, by biedota znalazła się poniżej klasztoru, a ich nienajczystsze obyczaje nie przeszkadzały w zaopatrywaniu w czystą wodę mnichów i miasta. Planowanie odbudowy wyrwało co prawda Philipa z transu bezradności, jednakże każde pełne nadziei i radości spojrzenie sponad rysunków na to, co pozostało po dawnym, zmywało radość i zastępowało żałobą po straconych ludziach. Zastanawiał się, czy William Hamleigh nie jest w rzeczywistości wcieleniem diabła: spowodował tyle nędzy i bólu, że wydawałoby się to niemożliwe dla zwykłego człowieka. Tę samą mieszaninę nadziei i żalu widział Philip w twarzach ludzi wracających z lasu z ładunkami drewna. Jack z pomocą innych mnichów rozplanował na ziemi kształt nowego Kingsbridge za pomocą palików i sznurów, a kiedy ludzie wybierali swe działki, mówili:
- Lecz jaki jest cel tego wszystkiego? Mogą nas spalić za rok. Jeśli istniała jakaś nadzieja na to, że złoczyńcy zostaną ukarani, to może ludzie nie byliby tak niepocieszeni. Jednak, mimo iż przeor pisał i do Stefana, i do Maud, i do biskupa Henryka, i do arcybiskupa Canterbury, i do papieża, wiedział, że w czasie wojny istniała mała szansa na to, by tak silnego i ważnego człowieka jak William doprowadzić przed sąd. Zaznaczone na Philipowym planie duże place cieszyły się największym powodzeniem mimo wysokich czynszów, więc zmienił plan tak, by zwiększyć ich ilość. Niemal nikt nie chciał budować w dzielnicy biedoty, ale Philip postanowił pozostawić to bez zmian, by zabezpieczyć się na później. Dziesięć dni po pożarze pierwsze drewniane domy zaczęły się pojawiać na działkach, a w tydzień później większość nowych domów była gotowa. Kiedy ludzie skończyli budować swoje domy, podjęto od nowa prace przy katedrze. Budowniczowie otrzymali zapłatę i chcieli wydawać swoje pieniądze, ponownie więc otwierano sklepy, a ludzie przynosili znowu jajka i cebulę do miasta. Pomywaczki i praczki ponownie podjęły pracę u rzemieślników i kupców, i tak, dzień po dniu, życie Kingsbridge wracało do normy. Było jednak zbyt wielu zmarłych i wydawało się, że jest to miasto duchów. Każda rodzina straciła przynajmniej po jednym ze swoich bliskich: dziecko, matkę, ojca, siostrę lub brata. Ludzie nie nosili żałobnych opasek, ale rysy ich twarzy pokazywały żałobę tak jasno, jak nagie drzewa mówią o zimie. Jednym z najbardziej przejętych żałobą był sześcioletni Jonatan. Włóczył się wokół klasztornych murów jak dusza potępiona i w końcu Philip zrozumiał, że tęskni on za Tomem. Przeor złożył więc ślubowanie, że codziennie poświęci chłopcu uczciwą godzinę, aby opowiadać mu historię, grać w gry rachunkowe czy słuchać opowiadań, głoszonych poważnie brzmiącym dziecinnym głosikiem. Philip wysłał pisma do wszystkich ważniejszych opatów zakonu benedyktynów w Anglii i Francji z prośbą o rekomendację dla jakiegoś mistrza budowniczego na miejsce Toma. Przeor o pozycji Philipa winien się w takiej sprawie konsultować ze swoim biskupem, bo biskupi, którzy przecież często i daleko podróżowali, znali, a co najmniej mogli znać lub słyszeć, o doskonałych mistrzach budowniczych; biskup Walerian nie pomagał Philipowi. Fakt, że oni obaj stale byli skłóceni, czynił Philipa jeszcze bardziej samotnym, niż powinien być. Kiedy przeor czekał na odpowiedź od opatów, rzemieślnicy instynktownie patrzyli na Alfreda jak na przywódcę. Syn Toma, tak samo mistrz murarski, przez jakiś czas sam prowadził na poły niezależną grupę na placu. Nie miał jednak jego inteligencji, ale umiał czytać i pisać, miał autorytet, więc stopniowo wślizgiwał się w lukę, jaka powstała po śmierci Toma. Wydawało się, że od czasów Toma na placu budowy znacznie wzrosła ilość kłopotów i bójek, a Alfred starał się wychodzić z pytaniami tylko wtedy, gdy Jacka nie było w zasięgu wzroku. Niewątpliwie to naturalne, skoro wiadomo było powszechnie, że przybrani bracia nienawidzą się wzajemnie. Jednakże skutkiem ubocznym okazało się to, że Philip ponownie znalazł się w samym środku nieskończonego ciągu drobiazgów. Wraz z upływem tygodni Alfred zyskiwał pewność siebie, aż wreszcie któregoś dnia przyszedł do Philipa i spytał:
- Czy nie chciałbyś jednak, żeby katedrę pokryć kamiennym sklepieniem zamiast drewnianym dachem? Projekt Toma przewidywał drewniany strop nad centralną nawą kościoła, a kamienne sklepienia miały kryć nawy boczne, węższe od głównej. - Tak, chciałbym - odrzekł przeor - ale zdecydowaliśmy się na drewniany dach dla oszczędności.
- Kłopot w tym, że drewniany może spłonąć. Kamienny jest na ogień odporny. Philip przez chwilę patrzył na niego. Może go nie doceniał. Wnosić poprawki do ojcowskiego projektu... tego raczej można było oczekiwać od Jacka. Jednak pomysł ognioodpornego dachu silnie do niego przemawiał, szczególnie po pożarze całego miasta. Myśląc tymi samymi drogami Alfred powiedział:
- Jedynym budynkiem, który ostał się w mieście po pożarze okazał się nowy kościół parafialny.. Nowy kościół parafialny, zbudowany przez Alfreda, miał kamienne sklepienie.
- Czy te ściany, które już stoją, wytrzymają tak wielkie obciążenie?
- Będziemy musieli wzmocnić przypory. Będą wystawać tylko trochę więcej. To wszystko. On to naprawdę przemyślał, zdał sobie sprawę Philip.
- A koszta?
- W dłuższym czasie na pewno drożej, a do całkowitego zakończenia prac trzeba będzie dodać dwa lub trzy lata. Roczne wydatki jednak się nie zmienią. Philipowi ten pomysł podobał się coraz bardziej.
- Ale czy to nie znaczy, że będziemy musieli czekać następny rok, zanim będziemy mogli odprawiać nabożeństwa bodaj w prezbiterium?
- Nie. Niezależnie od tego, czy kamienny, czy drewniany dach chcielibyśmy mieć, nie możemy z nim zaczynać wcześniej niż w przyszłym roku na wiosnę. A to dlatego, że ściany z najwyższym rzędem okien muszą stwardnieć, zanim będzie można oprzeć na nich jakiś ciężar. Drewniany dach buduje się szybciej, w kilka miesięcy, ale i tak prezbiterium otrzymałoby sklepienie pod koniec roku. Philip rozważał ten problem: co ważniejsze, na szalach leżała z jednej strony odporność na ogień, z drugiej perspektywa dodatkowych czterech lat - i budowy, i kosztów. Ten dodatkowy koszt zdawał się odległy w czasie, a zysk bezpieczeństwa natychmiastowy.
- Myślę, że muszę pomówić o tym z braćmi na kapitule. Ale wydaje mi się, że to dobry pomysł. Alfred mu podziękował i kiedy wyszedł, Philip jął się zastanawiać, czy w istocie potrzebuje nowego mistrza budowniczego.
Święto Chleba w Kingsbridge odbyło się jak należy. Żniwa trwały, mąka była tania i było jej mnóstwo. Rano w każdym gospodarstwie w mieście pieczono chleb. Ci, którzy nie mieli własnego pieca, piekli u sąsiadów, albo w wielkich piekarniach klasztornych czy w dwu piekarniach w mieście, należących do Peggy Baxter i Jacka przy Nowennie. W południe powietrze wypełniały już takie zapachy świeżego chleba, że każdy odczuwał wilczy głód. Bochenki rozkładano na stołach na łące nad rzeką i wszyscy chodzili je podziwiać. Nie znalazłoby się dwu podobnych. Wiele wypieczono z dodatkiem korzeni czy owoców w środku lub na zewnątrz: był chleb śliwkowy, rodzynkowy, cukrowy, cebulowy, czosnkowy, a także wiele innych. Niektórzy barwili chleby na zielonopietruszką, na żółtożółtkiem jajka, czy purpurowosłonecznikiem. Bochenki przybierały dziwne kształty, nie spotykane na co dzień: trójkąty, stożki, kule, gwiazdy, owale, piramidy, były żłobkowane, zwijane, a nawet skręcane w ósemki. Niektórzy okazywali się nader ambitni: zdarzały się bochenki w kształcie królików, niedźwiedzi, jak i całe domy z chleba, nawet zamki. Lecz najświetniejszym, co wszyscy zgodnie stwierdzili, okazał się bochenek zrobiony przez Ellen i Martę, a przedstawiający katedrę taką, jaka będzie po ukończeniu budowy, według projektu Toma, zmarłego męża Ellen. Trudno było patrzeć na żałobę Ellen. Noc w noc zawodziła jak pokutująca w piekle dusza i nikt nie był zdolny jej ukoić. Nawet teraz jeszcze, choć minęły miesiące, miała zmizerowaną twarz i głęboko wpadnięte oczy. Wydawało się jednak, że ona i Marta pomagają sobie nawzajem, a samo przygotowanie chleba w kształcie katedry dało im coś w rodzaju pocieszenia. Aliena spędziła wiele czasu patrząc jak Ellen buduje katedrę z chleba. Strata majątku zachwiała jej pewnością. Czuła się wypalona, tak jak zgliszcza jej domostwa. Nawet nie miała ochoty na budowę nowego domu, ale po interwencji przeora zmusiła się do pracy. Alfred przyniósł jej drewno i wyznaczył kilku ludzi do pomocy. Nadal jednak jadała w klasztorze o ile przypomniała sobie, że powinna coś zjeść. Nie miała siły na nic. Jeśli przyszło jej do głowy, by coś dla siebie zrobić, jak zrobienie ławy kuchennej z pozostałego z budowy drewna, ukończenie ścian przez wypchanie rzecznym błotem szpar między belkami, czy założenie sideł na ptaki, by mogła coś zjeść, to wtedy przypominało się jej, jak ciężko pracowała, by zbudować swoje przedsiębiorstwo handlu wełną i jak szybko to wszystko poszło z dymem - i traciła zapał do pomysłu. I tak przeżywała dzień po dniu, wstając późno, chodząc na obiad do klasztoru, jeśli poczuła głód, spędzając dzień na przyglądaniu się przepływającym falom rzeki i chodząc spać na słomę leżącą na podłodze jej nowego domu, kiedy zapadała noc. Pomimo swej opieszałości orientowała się, że to święto jest przede wszystkim udawaniem. Miasto było odbudowywane, ludzie chodzili wokół swoich interesów jak przedtem, ale masakra rzuciła długi cień i Aliena wyczuwała, że pod powłoką dobrego samopoczucia kryje się strach, przepływający przez każdego. Większość ludzi znacznie lepiej od niej udawała, że wszystko działa jak należy, ale w rzeczywistości wszyscy czuli się tak samo jak ona, obawiając się, że cokolwiek zbudują, zostanie zniszczone. Kiedy tak stała nieobecna duchem pośród stosów chleba wrócił jej brat, Ryszard. Walcząc po stronie Stefana, daleko od Kingsbridge, nic nie wiedział o napadzie i pożarze. Był zaskoczony nieznanym mu widokiem miasta.
- Co się, u diabła, tutaj stało? - spytał. - Nie mogę znaleźć naszego domu, a całe miasto się zmieniło!
- William Hamleigh przybył tu w dniu jarmarku z grupą zbrojnych i spalił miasto - odpowiedziała Aliena, nie czując radości z jego powrotu. Ryszard zbladł. Blizna po jego prawym uchu zsiniała.
- William! - złapał oddech. - Ten szatan!
- No, ale mamy nowy dom - powiedziała Aliena bez wyrazu. - Zrobili go dla mnie ludzie Alfreda. Jest znacznie mniejszy, no i mieści się niżej, tam, przy tym nowym nabrzeżu.
- Co tobie się stało? - spytał wpatrując się w nią. - Jesteś właściwie łysa i nie masz brwi.
- Moje włosy? Spaliły się.
- On nie...
- Nie tym razem - pokręciła głową. Jakaś dziewczyna podała Ryszardowi kawałek chleba do spróbowania. Ugryzł kawałek, ale nie mógł przełknąć. Był osłupiały.
- Cieszę się, że jesteś bezpieczny, wiesz - powiedziała Aliena. Kiwnął głową.
- Stefan maszeruje na Oxford, gdzie utkwiła Maud. Wojna wkrótce się skończy. Potrzebuję nowy miecz i trochę pieniędzy. - Zjadł kawałek chleba. - Boże, smakuje wyśmienicie. Możesz mi później ugotować trochę mięsa. Nagle zaczęła się go bać. Wiedziała, że wścieknie się na nią, a ona nie ma dość siły, by się mu przeciwstawić.
- Ja... ja nie mam ani kawałka mięsa.
- No, to przynieś trochę od rzeźnika!
- Nie złość się, Ryszardzie - zaczęła drżeć.
- Nie złoszczę się - powiedział zirytowany. - Co się z tobą dzieje?
- Cała moja wełna spłonęła w pożarze - powiedziała, patrząc na niego z lękiem i czekając, kiedy wybuchnie. Zmarszczył się i popatrzył na nią.
- Doszczętnie?
- Tak.
- Ale musisz mieć jeszcze jakieś pieniądze.
- Żadnych.
- Dlaczego nie? Zawsze miałaś wielki kufer pełny pensów zakopany pod podłogą...
- Nie w maju. Każdego pensa wydałam na wełnę. I pożyczyłam jeszcze czterdzieści funtów od Malachi'ego, których nie mogę spłacić. Ja z pewnością nie kupię ci nowego miecza. Ja nawet nie mogę kupić kawałka mięsa na kolację dla ciebie. Jesteśmy całkiem bez grosza.
- No to jak ja mam dalej działać? - krzyknął gniewnie. Jego koń zastrzygł uszami i przestąpił nogami w niepokoju.
- Nie wiem - odrzekła ze łzami w oczach. - Nie krzycz, przestraszyłeś konia. - Zaczęła płakać.
- To William Hamleigh to zrobił - powiedział Ryszard przez zęby. - Któregoś dnia wypatroszę go jak tłustą świnię, przysięgam na wszystkich świętych. Podszedł do nich Alfred, w bujnej brodzie miał pełno okruszyn chleba, a piętkę śliwkowego bochenka trzymał jeszcze w ręku.
- Spróbuj tego - powiedział do Ryszarda.
- Nie jestem głodny - niegrzecznie odrzekł Ryszard. Alfred popatrzył naAlienę i spytał:
- O co chodzi?
- Właśnie powiedziała mi, że jesteśmy bez grosza.
- Każdy coś stracił,ale Aliena wszystko.
- Czy rozumiesz, co to dla mnie znaczy? - .Ryszard mówił do Alfreda, ale patrzył oskarżycielsko na Alienę. - Jestem skończony. Jeśli nie zdołam wymienić broni, zapłacić moim ludziom i kupić koni, to nie będę mógł walczyć dla króla Stefana. Moja kariera jako rycerza się skończyła i nigdy nie zostanę hrabią Shiring.
- Aliena mogłaby poślubić bogatego człowieka - powiedział Alfred. Ryszard roześmiał się pogardliwie.
- Wszystkich odpaliła.
- Jeden z nich mógłby poprosić ją znowu.
- Tak. - Twarz Ryszarda wykrzywiła się w okrutnym uśmiechu. - Możemy rozesłać listy po odrzuconych zalotnikach. Napisać, że straciła wszystkie pieniądze i teraz jest gotowa przemyśleć ponownie...
- Dosyć - rzekł Alfred, kładąc rękę na ramieniu Ryszarda. - Czy pamiętasz, Alieno, co ci powiedziałem na pierwszym obiedzie gildii parafialnej? Serce Alieny ścisnęło się. Nie mogła uwierzyć, że Alfred znowu zaczyna... Nie miała siły, by dalej walczyć.
- Pamiętam i mam nadzieję, że ty pamiętasz moją odpowiedź. - Ja nadal cię kocham. Ryszard wyglądał na zaskoczonego.
- Ja nadal chcę się z tobą ożenić. Alieno, czy zechcesz mnie poślubić? - ciągnął Alfred.
- Nie! - rzekła Aliena. Chciała powiedzieć więcej, dodać coś, co by uczyniło tę odpowiedź ostateczną i nieodwołalną, ale czuła się zbyt zmęczona. Przenosiła wzrok z Ryszarda na Alfreda i z powrotem i nagle już nie mogła tego wytrzymać. Odwróciła się i szybko odeszła z łąki, kierując się do miasta. Miała powyżej uszu Alfreda za to powtórzenie swej propozycji przed Ryszardem, Wolałaby, żeby brat tego nie słyszał. Minęły trzy miesiące od pożaru, ale dopiero teraz ponowił swoją propozycję. Wyglądało na to, że czekał na Ryszarda i wykonał ruch, kiedy on przybył. Przechodziła opustoszałymi ulicami nowego miasteczka. Wszyscy poszli próbować nowego chleba. Dom Alieny znajdował się w biedniejszej dzielnicy, w dole rzeki. Nie wiedziała nawet czy będzie mogła zapłacić czynsz, który był niski z uwagi na położenie dzielnicy. Ryszard dogonił ją jadąc wierzchowcem, zsiadł i szedł pieszo obok. - Całe miasto pachnie drewnem - rzekł tonem pogawędki. - Wszystko wygląda tak czysto! Aliena przywykła do nowego wyglądu miasta, lecz on przecież widział je po raz pierwszy. Było nienaturalnie czyste. Pożar zmiótł wilgotne, brudne i nadgniłe drewno starszych budynków, strzechy pełne sadzy, brud starych stajni i śmierdzące gnojowniki. Pachniało nowością: nowe drewno, nowe strzechy, nowe plecionki na podłogach, a w mieszkaniach bogatszych nawet zapach świeżego bielenia. Pożar zdawał się wzbogacić glebę, dzięki czemu w każdym zakątku kwitły dzikie kwiaty. Ktoś zauważył, że bardzo niewielu mieszkańców chorowało od czasu pożaru, co zdawało się potwierdzać zdanie niektórych filozofów twierdzących, że choroby są powodowane przez cuchnące wyziewy. Jej myśli błądziły. Ryszard coś powiedział.
- Co?
- Mówię, że nie wiedziałem, iż proponował ci małżeństwo.
- Miałeś ważniejsze sprawy na głowie. To było mniej więcej wtedy, gdy Robert z Gloucesteru został wzięty w niewolę.
- To miło z jego strony, że wybudował ci dom.
- Tak, miło. To ten domek. - Obserwowała, kiedy patrzył na domek. Był przygnębiony. Rozumiała jego smutek: wyszedł z hrabiowskiego zamku, a nawet wielki dom w mieście, jaki mieli przed pożarem, uważał za swe poniżenie. Teraz zaś musiał przywyknąć do schroniska w rodzaju tych, w jakich mieszkali wyrobnicy i wdowy. Aliena wzięła konia za uzdę.
- Chodź. Z tyłu jest miejsce dla konia. - Przeprowadziła wielkie zwierzę przez jednopokojowy dom i tylne drzwi. Tam postawiono niskie płotki, które oddzielały podwórka poszczególnych domów. Przywiązała wodze do,poręczy i zaczęła zdejmować siodło. Trawy i zioła wyrastały zewsząd, zasiane jakoś same po pożarze. Ryszard buszował po domu i po chwili wyszedł na podwórko.
- Dom jest goły, nie ma sprzętów, garnków, misek...
- Nie miałam ani grosza - odrzekła Aliena apatycznie.
- Z ogródkiem też nic nie zrobiłaś. - Rozglądał się dokoła z niesmakiem.
- Nie miałam siły - rzekła przygnębiona i podając mu wielkie siodło weszła do domku. Usiadła na podłodze, opierając się o ścianę. Zimno tu. Słyszała Ryszarda zajmującego się koniem. Po kilku chwilach zobaczyła węszącego szczura z nosem wystawionym ponad ściółkę. Tysiące szczurów i myszy zginęło w pożarze, ale teraz zaczynały pokazywać się znowu. Rozejrzała się za czymś, czym można byłoby zabić gryzonia, ale nic nie było pod ręką, a zresztą stworzenie i tak już zniknęło. "Co ja mam zrobić? - zastanawiała się. - Nie mogę przecież spędzić w ten sposób reszty życia." Sama jednak myśl, by coś przedsięwziąć, czyniła ją wyczerpaną. Już raz uratowała siebie i brata od nędzy, ale ten wysiłek pozbawił ją wszystkich zapasów sił i nie była w stanie próbować jeszcze raz. Musi znaleźć jakiś sposób na życie. Najlepiej gdyby ktoś zajął się nią, bo ona nie chce już decydować i nie chce niczego zaczynać. Pomyślała o Kate z Winchesteru, która całowała jej usta, ściskała piersi, i powiedziała: "Moja droga, nigdy nie musisz martwić się o pieniądze ani cokolwiek innego. Jeśli będziesz pracować dla mnie, będziesz bogata". "Nie, tylko nie to - pomyślała. - Nigdy." Ryszard wszedł ze swymi jukami.
- Jeśli nie umiesz się sama sobą zająć, lepiej znajdź kogoś, kto by to robił za ciebie.
- Zawsze miałam ciebie.
- Nie mogę ci pomóc - sprzeciwił się.
- Dlaczego nie? - wybuchnęła gniewem. - Opiekowałam się tobą przez sześć lat!
- Kiedy ja walczyłem ty tylko sprzedawałaś wełnę! "I zasztyletowałam banitę, i rzuciłam nieuczciwego księdza na podłogę, i karmiłam i chroniłam cię, kiedy ty tylko gryzłeś paluchy i patrzyłeś przestraszony." Z trudem panując nad sobą powiedziała z goryczą:
- Żartowałam, oczywiście. Chrząknął niepewny, czy nie obrazić się za tę uwagę, potem potrząsnął zirytowany głową i stwierdził:
- Zresztą, nie powinnaś tak szybko odrzucać Alfreda.
- Och, na miłość boską, zamknijsię!
- A o co ci chodzi?
- Nie o Alfreda. Nie rozumiesz? Chodzi o m n i e ! Odłożył siodło i wyciągnął palec w jej stronę.
- To prawda i ja wiem, co to jest. Jesteś skończoną egoistką. Myślisz t y l k o o sobi...
sewulka